"Szew mężowski" okazał się mitem, a "Wysokie Obcasy" nadal swoje. Dały mocny argument antyfeministkom
Mit o "szwie mężowskim" obalono, a mimo to "Wysokie obcasy" nie potrafią przeprosić. Ich kolejny tekst stał się dowodem, jak łatwo jest narobić we własne gniazdo tracąc obiektywizm w ocenie sytuacji.
Kilka dni temu na łamach "Wysokich obcasów" opublikowano tekst, w którym dziennikarka forsowała tezę, jakoby bez wiedzy i zgody kobiet tuż po porodzie, zakładało się tak zwany szew mężowski. Słowem, dodatkową pętelkę, aby mężowi było ciaśniej (równa się przyjemniej).
Felieton wywołał burzę komentarzy – z jednej strony (jak deklaruje autorka tekstu) historii kobiet, które zostały w ten sposób potraktowane, z drugiej strony opinii jakoby ciasne szycie nie było ani stałą praktyką, ani tym bardziej sposobem na lepszy seks.
Mnie szczególnie zainteresował głos ginekologów, którzy (czy rzucają nieprzyjemnymi tekstami w stylu "będzie pani ciasna jak przed pierwszą komunią", czy nie) najlepiej wiedzą, co realnie jest możliwe i od czego zależy jakość seksu po porodzie naturalnym. Dlatego postanowiłam o to zapytać wprost. Odpowiedź była oczywista – ilość pętelek nie ma żadnego wpływu. Na nic. W skrócie: szyje się po to, by się dobrze zagoiło i to dojście do zdrowia gwarantuje dobry seks.
Ale tekst Anny Kowalczyk z "Wysokich obcasów" zdążył zrobić swoje. O "modzie na ciasne szycie", która "panuje na oddziałach poporodowych" jak o prawdzie objawionej napisał m.in. portal… medyczny. Tytuł brzmi: "Okaleczają nam waginy jak w Afryce". Jedyny komentarz, jaki się nasuwa – gdybym była w ciąży i nic bym o tajnikach pracy ginekologów nie wiedziała (bo i skąd?), umierałabym z przerażenia. Tak, taki właśnie mają na nas wpływ autorytatywne media.
Sprawa byłaby zamknięta, gdyby nie kolejny artykuł tej samej dziennikarki. Artykuł-odpowiedź, artykuł-usprawiedliwienie? Trudno to jednoznacznie określić, aczkolwiek najtrafniejszą diagnozą zdaje się być komentarz jednego z czytelników: "Tłumacząc z dziennikarskiego na ludzki: Dałam się wkręcić, nie weryfikując faktów, naplułam w twarz pokoleniom rzetelnych dziennikarzy. Napisałam wyssany z palca artykuł. Szef powiedział: - Anka, odkręć to jakoś, bo wylatujesz - No więc piszę. Szanowna pani autorko - wtopiła pani po całości, naraziła na szwank dobre imię wydawcy i kolegów z redakcji. A teraz próbuje się pani ratować kolejnym tekstem. Przykro na to patrzeć."
To fakt, przykro. A powodów jest kilka. Anna Kowalczyk wysłuchała kobiet i wyciągnęła wnioski. Szkoda, że błędne, bo z tych historii można byłoby zrobić zupełnie inny, dla odmiany ważny i prawdziwy, tekst o tym, jak jesteśmy traktowane u ginekologów. Czy to tuż po porodzie, czy po prostu w gabinetach podczas rutynowych kontroli. Od niektórych scenariuszy włos się jeży na głowie. Nikt nie bagatelizuje słów urażonych pacjentek, nawet jeśli to, co usłyszały było kiepskim żartem. Wręcz przeciwnie – ginekolodzy, z racji tego, że badają kobiety rozkraczone i półnagie, powinni wspinać się na wyżyny dyplomacji, by nie dokładać powodów do zażenowania i tym bardziej poniżenia w wystarczająco już niezręcznej sytuacji.
Ale temat spełzł na niczym, bo Anna Kowalczyk w opowieściach urażonych kobiet usłyszała przede wszystkim historię kontrowersyjnego, mitycznego procederu. Jak to się stało? Przyczyna jest prawdopodobnie jedna – tak się kończą próby udowadniania na siłę, że cały świat ma kobietę za "narośl wokół pochwy" (określenie z pierwszego felietonu Anny Kowalczyk). Zasługi feministek są nie do przecenienia. Jednak idą na marne, gdy zaczyna się popadać w paranoję i kreować teorie spiskowe, jakoby istniał wredny trik ginekologiczny, który służy uciesze mężczyzn, a kobietom robi krzywdę.
Dlaczego od razu na marne? Bo kompromitacja mediów autorytatywnych, feministycznych, uznawanych za rozsądne i obiektywne, słowem, takich, które do tej pory były bronią w ręku feministycznych działaczek w słusznej sprawie, to najlepszy argument, jaki można dać antyfeministkom. Na przykład tym, które od dwóch dni protestują pod hasłem "Jestem kobietą. Nie jestem feministką".
Najsmutniejsze, z perspektywy kobiety, feministki i czytelniczki, nie dziennikarki, jest to, że po tym wszystkim "Wysokie obcasy" nie przepraszają. Objawem przyznania się do błędu jest deklaracja z gatunku: "owszem, zarzucono mi nierzetelność, a nawet grożono pozwem". Jednak po tych słowach następuje seria "ale". Niestety znów niefortunnych, mniej więcej tak samo, jak żart o ciasnym szyciu.
Pierwsze "ale" to "dostałam kolejne historie od czytelniczek, które usłyszały podczas szycia po porodzie kiepski żart o szwie dla męża". To już wiemy. Mówiąc brutalnie - jedną bawi, drugą uraża. Co dalej? Drugie "ale" to argument, że "średnio jedna na trzy pacjentki po epizjotomii doświadcza powikłań po szyciu krocza - przyznaje ginekolog". Nawet jeśli, to jaki ma to związek z ilością szwów…? Wiadomo – żaden. Chodzi o to, że nie każdy lekarz potrafi zszyć dobrze i nie każda rana goi się tak samo. Kropka. Idźmy dalej.
Kolejnym argumentem mają być słowa prezeski fundacji Rodzić po Ludzku Joanny Pietrusiewicz: "Mamy tylko i aż relacje pacjentek, których staramy się słuchać podobnie jak w przypadku doniesień o wykonywaniu nierekomendowanego już w położnictwie chwytu Kristellera, który zdaniem środowisk medycznych nie jest w Polsce stosowany, a zdaniem pacjentek, owszem, bywa." Znów – nawet jeśli, to czy naprawdę możemy wnioskować przez analogię? Że jeśli chwyt Kristellera to i "szew mężowski"? Pietrusiewicz wyraźnie zaznacza również, że nikt nie monitoruje i nie wpisuje do dokumentacji tego, jak zakładane są szwy po porodzie. Czyli niby "szwu dla męża" nie ma, ale jednak ktoś, coś, gdzieś... Mętne tłumaczenie.
Reszta argumentów Anny Kowalczyk się zgadza, jednak nie w kontekście obrony teorii o "szwie mężowskim". Jasne, że powinniśmy obserwować, co się dzieje na porodówkach. Jasne, że powinniśmy interweniować i edukować – kobiety, o tym, do czego mają prawo, a lekarzy o tym, gdzie leży granica żartu w dobrym tonie i jak w istocie objawia się seksizm. Tekst "Wysokich obcasów" powinien być właśnie o tym od samego początku. Bez histerii wokół dodatkowych szwów.
Wówczas autorytatywne feministyczne media znów stanęłyby murem po stronie kobiet, a my, czytelniczki, nie musiałybyśmy się martwić, że głos w naszej sprawie zabiera się w sposób nierozsądny.