"Zapłaciłam 10 tys. złotych za poród, bo po pierwszym miałam dosyć". Standardy? Kobiety mają skrajne doświadczenia
Brak intymności, anonimowość, samotność. Ponad 20 lat temu na polskich porodówkach było bardzo źle. Wtedy pojawiła się Agata Teleżyńska i jej fundacja. Tuż po śmierci założycielki słynnej "Rodzić po ludzku" zapytałyśmy kobiety, czy jej hasło jest wciąż marzeniem czy już rzeczywistością.
30.01.2018 | aktual.: 08.06.2018 14:48
Monika jest mamą dla dwójki dzieci. Syn i córka. Pierwsze dziecko rodziła w szpitalu publicznym. Wspomina to jednym zdaniem: koszmar. Drugie dziecko przyszło na świat w prywatnej klinice. Wersja all inclusive. – Zapłaciłam 10 tys. złotych, bo po pierwszym porodzie miałam dosyć – opowiada.
Pierwsza ciąża przebiegała świetnie. Wszystko jak w podręcznikach, żadnych komplikacji. Z mężem nawet nie myśleli, że coś może pójść nie tak. Tyle że w dniu porodu trafiła na "korek". Nie było dla Moniki miejsca na porodówce, gdzie wcześniej była już zapisana. To się oczywiście zdarza. Można mieć żal tylko do losu. Ale że bagatelizowali problemy? – Małej i mnie spadało tętno. Mąż wyprosił, żeby mi ktoś pomógł, bo opadam z sił. Nie radziłam sobie. Leżałam na łóżku pół przytomna. Dziecko nie mogło przyjść na świat bez pomocy lekarzy – opowiada.
– Miałam depresję, mąż też. Nie goiłam się, musiałam wracać kilka razy na powtórne szycia. To było pasmo niefajnych historii, które wpływają na związek, ale i na myślenie kobiety o sobie. Myślałam sobie: "nawet urodzić nie potrafiłam". Obwiniałam siebie. Po 10 latach okazało się, że magiczna kwota 10 tys. złotych jest w stanie odczarować wszystko – mówi.
Monika zaszła w kolejną ciążę. – Postanowiliśmy, że nie robimy remontu kuchni, tylko przeznaczamy te pieniądze na poród w szpitalu prywatnym. To było najlepiej wydane 10 tys. w moim życiu. Stworzono mi cudowną atmosferę. Opieka lekarzy, spokój, miejsce dla rodziny. Rodziłam 40 minut, kilka godzin wcześniej leżałam na sali, przygotowywałam się – wspomina.
Dwa porody, dwa zupełnie inne doświadczenia. – Dopiero ten drugi poród dał mi poczucie, że ze mną jest wszystko w porządku. Szkoda, że dopiero, jak się dysponuje ponadprogramowym funduszem, to można zapewnić sobie dobre warunki. Można wydać pieniądze na wakacje, na różne cele, ja wydałam je na poród i cieszę się, że się na to zdecydowałam. Człowiek miał poczucie, że jest ważny, że jeśli coś by się złego działo, to są dookoła osoby, które pomogą. I jest miło. Poród powinien być miłym wydarzeniem, a nie takim, które wyciska łzy – przyznaje Monika.
36 godzin porodu i "matka-histeryczka"
– Od porodu minęło 10 miesięcy, a jak o tym opowiadam, to mam dreszcze – opowiada mi Asia. Młoda mama, pierwsze dziecko. Rodziła w szpitalu na Madalińskiego w Warszawie. – Uwierz, mam wysoki próg bólu, ale na wspomnienie porodu mam od razu gęsią skórkę. Jak pojawia się dziecko, to trochę zapominasz o tym, co działo się podczas porodu. Ale pamięć w organizmie zostaje.
Nie skracała się szyjka, nie było rozwarcia, bóle się rozkręcały. Asia w tym bólu leżała 26 godzin. Pielęgniarki przychodziły co jakiś czas, sprawdzały, czy coś się wydarzyło, zaraz wychodziły. Mąż prosił, że trzeba coś zrobić, ale personel upierał się, że nie mogą podać nawet znieczulenia, bo potrzeba do tego trzycentymetrowego rozwarcia. Przez 26 godzin położna zmieniła się cztery razy. Trzy powtarzały jak mantrę, że musi boleć, bo to poród.
- Mąż się zbuntował. Powiedział, że nie mogę tak leżeć dwie, albo trzy doby. Wymusił, by przyszedł do mnie anestezjolog i podał znieczulenie. Wiesz, jak zareagowały pielęgniarki? Stwierdziły, że tak się nie robi. Potem mąż usłyszał, że "w głowie się poprzewracało tym kobietom, bo kiedyś taka by przyszła prosto z roboty i urodziłaby bez wymyślania". Nie wymyślałam, uwierz. Nie spałam dobę, cały czas wszystko mnie bolało - mówi. - A gdy już przyszedł anestezjolog, to stwierdził, że to ten ból, na który mnie wcześniej skazywali, blokował właśnie całą akcję porodową. Przez adrenalinę nie wydzielała się potrzebna oksytocyna.
Asia rodziła w sumie 36 godzin.
- Nie jestem z tych, które histeryzują. Nie jestem fanką straszenia kobiet w ciąży, bo każdy poród jest inny i organizm jest w stanie znieść wiele. Ale pacjenta nie może boleć. To nie są te czasy. A mnie pielęgniarki straszyły, że jeśli podadzą mi znieczulenie, to "poród będzie zatrzymany i nic się nie wydarzy". Najlepiej, jakby w cudowny sposób wszystko się rozwiązało. Żałuję, że to tak wyglądało. I myślę, że jeśli zdecyduję się na drugie dziecko, od razu poproszę o cesarkę - przyznaje.
Stworzona do rodzenia
– Pamiętam, że tego dnia miałam na sobie sukienkę w panterkę – opowiada Marta. – Sandałeczki, letnia sukienka. Położna wzięła mnie na badanie i mówi: "kobieto, ty masz rozwarcie na 7 centymetrów i skurcze co cztery minuty. Rodzisz zaraz". Szybko trafiłam na porodówkę. Poprosiła, żebym urodziła to dziecko, a ja nie miałam odwagi się sprzeciwić. To wielka kobieta była – wspomina ze śmiechem.
Marta wcześniej podpisała umowę ze szpitalem na 1,4 tys. złotych. Miała opłacone miejsce, opiekę położnej. Mówi, że inaczej sobie tego nie wyobrażała, bo chciała urodzić w spokoju. – Kilka dni wcześniej chodziłam już z dowodem i pieniędzmi na poród w kieszeni, żeby nic mnie nie zaskoczyło – opowiada.
– Poród był formalnością, wszystko poszło idealnie. Powiedziałam, że nie bawimy się, tylko rodzimy. Położna wcześniej uprzedziła mnie, że będzie musiała mnie naciąć, nie chciała mnie przestraszyć. Lekarz prowadzący też był ogromnym wsparciem. Procentowały wszystkie wizyty prywatne podczas ciąży. Oczywiście trochę to kosztowało, bo gdyby tak podliczyć, to zapłaciłam za wszystkie wizyty około 3 tysiące złotych, a może i więcej. Ale opłacało się, bo zapłaciłam za spokój. Stworzono mi bezpieczną przestrzeń – mówi.
Żadnych łez i potwornego bólu nie było u Ewy. - Myślę, że co kobieta, to inny poród. Są takie, które trwają godzinami, rzeczywiście. Koleżanka rodziła 28 godzin. Ja swoją córkę niecałe cztery godzinki. Mąż był przy mnie cały czas, nikt na niego nie wrzeszczał. Trzymał mnie za rękę i był ogromnym wsparciem. Tak jak cały personel - opowiada krótko.
- Ja rodziłam 3 i pół roku temu, łapówki nie dawałam nikomu - uśmiecha się Sandra. Rodziłam bez środów przeciwbólowych, ani przyśpieszaczy. Poród był całkowicie naturalny. Dobrze wszystko wspominam. Jedyne co mi dokuczało, to potworne bóle krzyżowe, były koszmarne i gdybym rodziła dłużej, to pewnie nie wytrzymałabym - wspomina. I uspokaja, że historie tych koszmarnych porodów to nie norma.
- Nasze wyobrażenia na ten temat są zawsze gorsze niż to, co się dzieje w rzeczywistości. Faktycznie natychmiast zapomina się o tym, co było nieprzyjemne. Przecież w końcu zostajesz mamą! - dodaje.
Te koszmarne porodówki?
Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło "jak wygląda poród", by poczytać podobne wspomnienia innych kobiet. Googlują historie, by sprawdzić, czego i one mogą doświadczyć. I co mogą przeczytać? Że mamy dwie Polski "rodzące". Jedna to ta, w której kobiety rodzą jak księżniczki. Nie mają złych wspomnień, nie przechodzą ich dreszcze na myśl o potwornym bólu. To ta Polska, w której standardy opieki okołoporodowej to podstawa zdrowego funkcjonowania szpitali i traktowania kobiet jak ludzi, a nie maszyny do rodzenia. Tam mowa nawet o porodach w wersji premium, gdzie można wybrać położną, zobaczyć salę, opłacić dodatkowe udogodnienia.
I tak powinna wyglądać rzeczywistość polskich szpitali, ale jak widać, nie zawsze tak jest. Bo jest ta druga Polska, w której idee "Rodzić po Ludzku" dalej są traktowane jak science-fiction.
Jak urodzić po ludzku?
Zmarła pod koniec stycznia Agata Teleżyńska była tą kobietą, która zainicjowała zmiany w podejściu lekarzy i położnych do rodzących. Postała fundacja "Rodzić po Ludzku". Te 22 lata temu matki tuż po narodzinach nie mogły nawet obejrzeć ani przytulić dziecka. Noworodek trafiał do osobnej sali, a matka mogła go widzieć tylko, gdy dziecko, szczelnie owinięte w becik, przynoszono do karmienia. Z powodu zakazu odwiedzin kobieta była odcięta od świata i najbliższych. Zaproponowano zmiany. Pierwsza akcja odbiła się szerokim echem, a fundacja stała się dla kobiet gwarantem, że ktoś o nie dba.
- Gdy rok później akcję powtórzono, okazało się, że proces przemian już się rozpoczął. Na postulaty akcji - m.in. wprowadzenie porodów rodzinnych, umożliwienie matce ciągłego kontaktu z dzieckiem, zniesienie zakazu odwiedzin bliskich - odpowiedzieli dyrektorzy wielu szpitali, lekarze i położne. Masowo zakładano szkoły rodzenia, coraz więcej kobiet mogło liczyć na pomoc i wsparcie personelu w pielęgnacji dziecka oraz w karmieniu piersią. Zaczęto większą uwagę zwracać na poszanowanie intymności w czasie porodu i informować kobiety o jego przebiegu, podawanych lekach, stanie dziecka – wspominają działacze "Rodzić po Ludzku".
Dzisiaj wiele zjawisk, które dla pokoleń rodzących były źródłem traumatycznych przeżyć porodowych, należy do przeszłości.
- Przed pierwszą akcją Agaty rzeczywistość nie była kolorowa. Postawiliśmy na kampanie społeczne, na monitoring. Zapisy dotyczące rodzenia "po ludzku" stały się obowiązującym prawem i to nam się udało osiągnąć. To wielki sukces, że prawa kobiet, godny poród, dobra opieka jest zapisana w prawie. To prawo nie wszędzie działa. Nie poprzestałyśmy na tym, by standardy tylko były zapisane w dokumentach. Chodzi o faktyczną zmianę w placówkach - mówi w Joanna Pietrusiewicz, rzeczniczka fundacji.
- W ciągu 20 lat opieka okołoporodowa znacznie się zmieniła. Zaczynając od tego, że kiedyś ciężarna była oddzielona od swojej rodziny, a często i od noworodka. Nie mogły wybierać miejsca do porodu, nie mogły liczyć na wsparcie męża na sali. Z perspektywy rodzących kobiet trzeba przyznać, że jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Wiele zapisów istnieje tylko na papierze. Teoretycznie kobiety mają prawo do znieczulenia, ale praktyka pokazuje co innego. Jest przed nami wiele wyzwań - przyznaje.
Od lutego "Rodzić po Ludzku" rusza ze stałym monitoringiem opieki okołoporodowej. Kobiety będą mogły opisywać swoje doświadczenia, wypełniać ankietę na temat konkretnego szpitalu. - Dzięki temu będzie można dokładnie sprawdzić, jak przestrzegane są standardy opieki okołoporodowej w danej placówce. A my, jako fundacja, będziemy mogli nagłaśniać te złe historie, interweniować - dodaje Pietrusiewicz.
Po głośnej aferze z wycofaniem standardów opieki okołoporodowej w ubiegłym roku zaproponowano nowe zapisy dla kobiet. Regulacje mają wejść w życie w 2019 roku. Lekarze mają sprawdzać samopoczucie pacjentek w pierwszym trymestrze ciąży, na miesiąc przed porodem i w pierwszym miesiącu po nim. Mają pojawić się nowe możliwości w leczeniu i diagnozowaniu depresji u ciężarnych i u tych kobiet, które urodziły. To dobre propozycje, które cieszą się tylko działaczy, ale i Polki.
Ta zmiana zainspirowana przez Teleżyńską powoli się dokonuje, choć jeszcze dużo trzeba zmienić, by nie zdarzały się te "koszmarne historie z porodówek". Żeby więcej kobiet jako normę traktowało te sytuacje, jakie spotkały Monikę w prywatnej placówce. Zapewnić mogą to oczywiście standardy opieki i dyrekcje szpitali, które będą przestrzegać zapisów i odczepią się od stereotypowego podejścia do porodów, które "muszą boleć".
Ale jest jeszcze jedna sprawa. Empatia. Tej nie da się zagwarantować w żadnej ustawie.