Trafiła do więzienia. 53 kobiety na 12 mkw. Bez jedzenia, bez powietrza
- Miałam wyrzuty sumienia, że wycierpiałam tak mało, kiedy inni są głodzeni, torturowani, gwałceni, zabijani – Maryna Karabanava ma 32 lata i żyje na Białorusi. Kraju w środku Europy, gdzie w XXI wieku naprawdę nie ma demokracji i poszanowania praw człowieka.
Świat pogrążony jest w walce z pandemią, na Białorusi walka toczy się dwutorowo. Na pierwszym planie jest jednak wojna o wolność i demokrację. Ubiegła niedziela była 71. dniem ogólnokrajowych manifestacji przeciwników reżimu Alaksandra Łukaszenki, domagających się jego ustąpienia. Na ulice wyszło ponad 30 tys. osób, 250 osób zatrzymano. Użyto gumowych kul. Do przełomu został tydzień. To właśnie wtedy ma skończyć się według Białorusinów dyktatura, bo dokładnie 25 października wygasa "ludowe ultimatum".
Maryna Karabanava mieszka w Mińsku. Pracuje jako menadżer w branży IT. W jej domu zawsze źle mówiło się o Łukaszence, więc, jak sama przyznaje, niechęć do jego polityki ma we krwi od dziecka. Mimo to Maryna przez lata nie angażowała się w społeczne protesty, nie próbowała walczyć z reżimem. Jak mówi, polityka na Białorusi jest mocno wpisana w życie zwykłych obywateli, czy tego chcą, czy nie. W sierpniu Maryna trafiła jednak do więzienia przy okazji protestów powyborczych. Teraz mówi, że w zasadzie może się z tego cieszyć. Alternatywa jest gorsza. Do dziś jej znajomi są katowani, gwałceni, zabijani. Tak wygląda XXI wiek na Białorusi.
Agnieszka Mazur-Puchała, WP Kobieta: Trafiłaś do aresztu w wyniku protestów politycznych, choć, jak sama mówisz, wcześniej nie byłaś zaangażowana w temat. Jak do tego doszło?
Maryna Karabanava: Do dziś nie uważam się za osobę naprawdę zaangażowaną w politykę. Sytuacja wygląda w ten sposób, że zwykli obywatele Białorusi są od niej po prostu bardzo zależni. Godne zarobki, wykształcenie, opieka medyczna czy bezpieczeństwo na ulicach zależą od polityki. Ja wcale nie chcę się w to angażować. Zależy mi na tym, by mieć dobre życie w moim własnym kraju. Chcę mieć prawo głosu, by moje zdanie miało znaczenie. Chcę po prostu poszanowania praw człowieka.
Przed sierpniowymi wyborami byłaś obywatelem całkowicie niezaangażowanym?
Robiłam tyle, ile byłam w stanie. Na przykład, kiedy byłam studentką, odbywały się wybory, a my zostaliśmy zmuszeni do głosowania z góry. Rząd płacił za moją edukację, mieszkałam w hostelu. Takich ludzi jak ja łatwo było zastraszyć utratą miejsca do spania i wydaleniem z uniwersytetu, jeśli nie zagłosujemy przed wyborami. Mimo to zdecydowałam się postawić i zagłosować dopiero w dniu wyborów. Żałuję tylko, że nie wzięłam wtedy udziału w protestach.
W tamtym czasie rząd próbował podzielić nas na małe grupy, zwracać nas przeciwko sobie. I, niestety, to im się udało. Kiedy indywidualni przedsiębiorcy byli ograniczani, to przecież nas nie dotyczyło. I kiedy podnosili wiek emerytalny. A kiedy ograniczenia dotyczyły twojej małej grupy, miałeś poczucie, że nie masz szans w walce z tak wielkim systemem, że reszta społeczeństwa nie stanie za tobą murem. To dlatego Łukaszenka tak długo był nie do ruszenia.
Te małe grupy zaczęły jednak ze sobą współpracować, pomagać sobie nawzajem. Kilka pokoleń ludzi zdążyło dorosnąć w cieniu reżimu Łukaszenki, do tego internet się rozwinął. Białorusini zaczęli podróżować, studiować poza granicami kraju, otwierać własne firmy. Dzięki temu nasz kraj zaczął się rozwijać, jednak tylko w tych sektorach, do których władza nie przykładała swoich rąk. Byliśmy jak dwa równoległe światy i staraliśmy się istnieć jak najdalej od tego, który kreował Łukaszenka.
Aż coś się wydarzyło…
Tak, COVID-19. Dla obu tych światów pandemia była wielkim wyzwaniem. Rząd, który dalej mentalnie tkwi w latach 90., postanowił wyciszać sprawę tak, jak to miało miejsce w przypadku władz ZSRR i Czarnobyla. Mieli nadzieję, że problem sam się rozwiąże. A my, ten drugi świat - chcieliśmy ratować ludzi. Cała Białoruś zjednoczyła się w obliczu katastrofy. Organizowaliśmy własne inicjatywy, pojawiali się wolontariusze. A rząd zakazywał lekarzom przyjmować od nas pomoc… Okazało się, że jesteśmy silni, więc trzeba było związać nam ręce za cenę ludzkich żyć.
Kiedy wybuchła pandemia, przebywałam w Azji. Mój kraj nie zrobił nic, by pomóc mi wrócić. Moi rodzice, którzy mają ponad 70 lat i są w grupie najwyższego ryzyka, też zostali pozostawieni sami sobie. To było przerażające. Codziennie dzwoniłam do domu i mówiłam im o tym, czego dowiedziałam się o wirusie – w kraju nie mieli dostępu do takich informacji. W telewizji mówiono, że nie ma żadnego wirusa. 9 maja Łukaszenka zorganizował radosną paradę, nie zachowując żadnych środków bezpieczeństwa. I dla mnie to był punkt zwrotny.
Tego już było za wiele?
Byłam wściekła na swój kraj, chciałam emigrować. Ale zdałam sobie sprawę, że nie tędy droga. Myślę, że w tym momencie większość Białorusinów pomyślała to samo – mamy piękny kraj i nie potrzebujemy już tego głupiego rządu. Nadszedł czas, żeby go wreszcie obalić.
To zbiegło się w czasie z kampanią wyborczą.
Tak. Byliśmy przekonani, że wybory, podobnie jak wszystkie poprzednie (oprócz tych w ’94) nie będą uczciwe. Jedyne, co mogłam zrobić to zostać niezależnym obserwatorem [odpowiednik polskiego "męża stanu" – przyp. aut.]. A potem 9 sierpnia. Moja rocznica ślubu. Mieliśmy plan, co zrobić, jeśli aresztują któreś z nas. Albo kiedy zaczną w nas rzucać granatami. Musiałam wziąć ze sobą szczoteczkę do zębów i zostawić moim kotom jedzenie na zapas na wypadek, gdybyśmy oboje nie wrócili. Aresztowano już wielu niezależnych obserwatorów. Osoby, które głosowały na Swietłanę, miały założyć białą bransoletkę – żeby łatwiej było nas policzyć. Ja też taką miałam. W mojej komisji naliczyliśmy 900 osób, z czego co najmniej 300 z bransoletką. Przynajmniej 33 proc. O 20 zgłosiłam się, żeby móc liczyć głosy, ale oczywiście nie zostałam wpuszczona.
W tym dniu na Białorusi wyłączono internet, żeby społeczeństwo nie mogło ze sobą dyskutować. Pod moją komisją zaczęli się zbierać ludzie. Zaglądaliśmy przez okna, próbowaliśmy tłumem kontrolować sytuację. Widzieliśmy, co robią i nic nie mogliśmy na to poradzić.
Jak doszło do twojego aresztowania?
Poszliśmy na miasto, gdzie tłumy wyszły na ulice, żeby protestować. Zaczęli do nas strzelać. Mężczyznę, który stał obok nas trafili w brzuch. Jego wnętrzności były na wierzchu. Nie mogliśmy wrócić do domu, bo mieszkamy w centrum – tam działo się najwięcej. Przenocowaliśmy u przyjaciół, a następnego wieczora znów chcieliśmy wyjść na protest. Od razu po wyjściu z domu zobaczyliśmy policję goniącą jakichś ludzi. Tamci uciekli, więc rzucili się na nas. Bili mojego męża i przyjaciela, sąsiedzi z balkonów krzyczeli, że tu mieszkamy i dopiero wyszliśmy z domu. Mój mąż błagał, żeby mnie wypuścili, ale nikt go nie słuchał. Zapakowali nas do busa i wywieźli. Na miejscu ktoś powiedział, żebym klękała. Nie zrobiłam tego, więc podcięli mi kolana. Związali mi ręce. Byłam jedyną kobietą w tym miejscu. Bili mojego męża na moich oczach. Żadne tłumaczenia nie skutkowały.
W końcu zabrali mnie do pokoju, kazali zdjąć pasek i bransoletki. I trafiłam do więzienia.
Opowiesz, jak to wyglądało? Dasz radę?
Pamiętam to wszystko jak zły sen. W zasadzie mnie nie bili, tylko upokarzali. Rozebrali mnie, wykręcili ręce i kazali chodzić tak, żebym była pochylona. Trafiłam do celi przeznaczonej dla czterech osób. Pierwszego dnia było nas tam 20, drugiego 33, w końcu doszłyśmy do 53 kobiet na 12 metrów kwadratowych. Nie było czym oddychać, nie dało się usiąść, spać. Nie dostawałyśmy jedzenia. Każdej nocy przyprowadzali nowych więźniów. Słyszałyśmy, jak ich biją. Część dziewczyn wychodziła na wolność, inne miały przesłuchania i miały zostać w więzieniu na pięć do 15 dni. Prosiłam towarzyszki, żeby nauczyły się na pamięć numeru do mojej mamy. Żeby dały jej znać, gdzie jestem, jeśli wyjdą na wolność.
Podczas mojego przesłuchania (musiałam się wtedy przyznać do winy. Jakiej winy?!) prosiłam, by powiedzieli mi, gdzie jest mój mąż. Nie było go na liście więźniów, co mogło oznaczać wszystko. Starałam się nie płakać. Musiałam stamtąd wyjść, żeby go uratować. Mężczyzn traktowano zdecydowanie gorzej niż kobiety. W celi spędziłam 80 godzin. W wyniku nacisków społecznych władze zostały zmuszone do wypuszczenia protestujących.
Wszyscy wyszliście w tym samym czasie?
W zasadzie tak. A że było nas tak dużo, panował chaos. Nie oddali nam rzeczy osobistych. Wyszłam na ulicę w nocy. Bez pieniędzy, bez telefonu. Pomogli mi wolontariusze, mogłam zadzwonić do mamy. Okazało się, że sześć dziewczyn z mojej celi już z nią rozmawiało. Sześć! Każda, która wyszła, dała jej znać, że nic mi nie jest. Powiedziała, że moi przyjaciele i rodzina męża robili przez ten czas co w ich mocy, by pomóc mojej chorej mamie. Mojego męża uwolnili cztery godziny później. Okazało się, że przebywał jednak w tym samym więzieniu. Następnego dnia poszliśmy na protest. I następnego też.
Na protest? Po takich przeżyciach?
Mogło być dużo gorzej. Tak naprawdę mieliśmy szczęście. Mało tego, przez długi czas miałam wyrzuty sumienia, że wycierpiałam tak mało, kiedy inni są głodzeni na śmierć, torturowani, gwałceni, zabijani. Do dziś mam koszmary i cierpię na bezsenność. Boję się wychodzić z domu wieczorem. Ale nadal chodzę na protesty, chociaż rzadziej. Podświadomie boję się, że znów trafię do więzienia i tym razem będę miała mniej szczęścia. Czasem strach wygrywa, zostaję w domu. I obwiniam się o to.
Jak sytuacja wygląda dzisiaj?
Moi przyjaciele dalej trafiają do aresztu za nic. Ale mają nieco lepsze warunki niż w sierpniu. Łukaszenka został uznany za prezydenta Białorusi przez Rosję. Reszta Europy ma odmienne zdanie. Gdyby w tym temacie była jednogłośność, już dawno temu moglibyśmy świętować zwycięstwo.
Z dobrych rzeczy: jesteśmy solidarni jak nigdy dotąd. Pomagamy sobie, wspieramy się. Łukaszenka dalej robi, co chce, ale coś się zmieniło. Po 26 latach reżimu popełnił niewybaczalny błąd. Przelał krew swoich ludzi bez powodu. Niektórzy w wyniku urazów po 9 sierpnia jeżdżą teraz na wózku, niektórzy zginęli. Przez Łukaszenkę. To coś, czego nie da się zapomnieć I wybaczyć.