"Wyłam z bólu jak zwierzę". Lekarze nie chcieli usunąć ciąży mimo zakażenia organizmu
Nazywam się Aleksandra Cherczyńska. Chciałabym wam opowiedzieć moją historię. Przez kilka ostatnich lat z całych sił próbowałam ją wyprzeć, wymazać z pamięci. Ale czy da się zapomnieć o bliźniętach, które nigdy się nie urodziły? Czy da się zapomnieć o rozpaczy, która pojawia się, gdy dowiedziałam się, że jedno z moich dzieci nie żyje? Czy można wybaczyć, że ktoś świadomie pozwala ci umierać razem z nim?
03.11.2021 17:02
Jaś i Małgosia
Moja córeczka, Tosia, miała półtora roku, gdy dowiedziałam się, że będzie miała rodzeństwo. Dezorientacja, strach i szczęście, gdy zobaczyłam na monitorze USG dwa bijące serca. Natychmiast z partnerem zaczęliśmy snuć plany. Przy pierwszej ciąży wszystko robiłam na ostatnią chwilę. Teraz chciałam być przygotowana. Wzięliśmy kredyt na mieszkanie, by dzieci miały więcej przestrzeni. Wybrałam dla bliźniaków wózek, gromadziłam ubranka. Obserwowałam rosnący brzuch. Podczas jednego z badań okazało się, że to będą chłopczyk i dziewczynka. Jaś i Małgosia. Byliśmy najszczęśliwsi na świecie. Choć jeszcze tylko przez chwilę.
Znaki
Byłam w czwartym miesiącu ciąży. W środku nocy zobaczyłam krew. Krew w ciąży wywołała u mnie panikę. Pojechałam do szpitala. Usłyszałam, że przesadzam. "Zajmuje pani miejsce kobiecie, która może mieć prawdziwe komplikacje", "przez panią ktoś nie dostanie dostatecznej opieki", "proszę przestać histeryzować" - mówili. Kazano mi się nie przemęczać i jak najwięcej leżeć z nogami do góry. Uwierzyłam.
Minęło kilka dni. Pojawiły się okropne bóle brzucha. Ból fizyczny mieszał się z lękiem o dzieci. Zauważyłam ropne plamienia. Gdy cierpienie stało się nie do zniesienia, zdecydowałam się pojechać do lekarza, który specjalizuje się w ciążach bliźniaczych. Bałam się, że znów zostanę zbesztana, potraktowana jak intruz. Ciało mówiło mi, że jest źle. Lekarz, że nic złego się nie dzieje. Uwierzyłam.
Czytaj też: Śmierć ciężarnej pacjentki, strajki kobiet w całej Polsce. O tym nie usłyszymy w "Wiadomościach"
"To" USG
Kolejne dni pamiętam jak przez mgłę. Gorączka i ból nie pozwalały mi myśleć jasno. Przypominam sobie sygnał karetki. Szybkie USG i słowa lekarza: "jedno dziecko nie żyje". Co myśli matka, która nosi pod sercem martwe dziecko? Trudno to opisać słowami. Zastanawiałam się, co czuje bliźniak rozwijający się obok zmarłego brata. Byłam jak żywa trumna.
"Martwy płód zostanie wchłonięty przez organizm, że trzeba walczyć o zdrowe dziecko" - uspokajał ginekolog. Tymczasem ja czułam się coraz gorzej. Przy każdym badaniu lała się ze mnie krew i ropa. Ból i gorączka stawały się nie do zniesienia. Antybiotyki nie pomagały. Wskaźniki zapalne szybowały w górę. Chciałam przetrwać dla żywego dziecka. Powoli docierało do mnie jednak, że być może umrę razem z nim. Lekarze kazali czekać. Wciąż im wierzyłam.
Zwierzęcy instynkt
Ból sprawia, że w pewnym momencie zamieniasz się w zwierzę. Istotę, która chce tylko przetrwać. Chciałam uciec ze szpitala i błagać kogoś, by tę ciążę usunął. Lekarze zapewniali mnie, że wszystko jest dobrze. Chciałam wierzyć.
Pacjentki ze szpitalnej sali skarżyły się na mnie. Wyłam z bólu w dzień i w nocy. Któregoś wieczoru usłyszałam szept pielęgniarki: "roni, to musi ją boleć". Wtedy do mnie dotarło to, co wiedziałam od dawna. Nie ma szans na uratowanie drugiego dziecka, ale lekarze nie chcą podjąć decyzji o aborcji. Na szali było moje życie. A raczej to, co z niego zostało.
Bez pożegnania
O drugiej w nocy zaczęłam się pocić. Moje ciało przechodziły dreszcze. Spazmy były tak silne, że nie byłam w stanie stanąć na nogach. Ordynator podpisał zgodę na zabieg w ostatniej chwili. Potem zapadła ciemność.
Pierwsza myśl po przebudzeniu: "nic mnie nie boli". Poczułam ulgę. Psychika zadziałała automatycznie. Wyparłam wszystko, co działo się wcześniej. Wymazałam myśl o dzieciach, o ich utracie. Nie chciałam się pożegnać, odmówiłam pochówku. Kupiłam bilet do Egiptu. Chciałam się znaleźć daleko od samej siebie, od dojmującego smutku.
Ucieczka
Nauczyłam się wszystkich metod na zagłuszenie wspomnień. Najpierw wakacje, potem alkohol. W międzyczasie w gruzach legł mój związek. Nie byłam w stanie opiekować się córką. Z tyłu głowy kołatała mi myśl, że jestem złą matką. Straciłam gdzieś po drodze instynkt macierzyński. Tosia coraz częściej przebywała u mojej mamy, a ja wpadłam w wir imprez. Dzięki temu zapomniałam o samotności i uśmierzałam poczucie winy. Bo to, że moje dzieci umarły, było przecież moją winą. Może lepiej byłoby, gdybym umarła razem z nimi? Letarg trwał kilkanaście miesięcy. Straciłam wszystko, co było do stracenia. Zapijałam się w za dużym mieszkaniu, na które nie było mnie już stać. Rodzina odwróciła się ode mnie. Nazwała wyrodną matką. Któregoś dnia postanowiłam zawalczyć ostatkiem sił. O siebie, o Tosię.
Teraz
Gdy przeczytałam o śmierci Izy z Pszczyny, wspomnienia odżyły. Przeżyłam, choć część mnie umarła w tym szpitalu. Nie potrafię wybaczyć, że zabrano mi godność, że kłamano mi w żywe oczy, że nie dostałam pomocy psychologicznej. Że wyłam z bólu jak zarzynane zwierzę nie mając żadnego wyboru. Że traktowano mnie jak worek ze śmieciami, nie jak kobietę. Że doprowadzono mnie do stanu, w którym nie miałam sił pożegnać swojego dziecka. Piszę te słowa, bo to w praktyce oznacza prawo, które obowiązuje w Polsce. Wyrok, na jaki mnie skazano, to najwyższy wymiar kary.
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!