Założycielki MIYA zrobiły markę, jakiej nie stworzyłby żaden koncern
Anna Białas – Bednarczyk i Anna Koss poznały się podczas pracy w największym światowym koncernie kosmetycznym. Gdy zdecydowały, że czas zrobić własną markę, złamały wszelkie zasady. Miya zrewolucjonizowała sposób, w jaki myślimy o kosmetycznych startupach.
Miya Cosmetics ma niecałe trzy lata, a ja mam wrażenie, że jest w mojej kosmetycznej świadomości od zawsze. Wiem, że wasze produkty powstają z potrzeb, nie analiz. I że fundamenty marki zbudowałyście w tym bardzo pracowitym okresie życia kobiety, który ironicznie nazywany jest urlopem macierzyńskim.
Anna Koss: To był paradoks. Niby miałyśmy więcej czasu, bo nie pracowałyśmy zawodowo. Ale ten czas w 100 proc. poświęcałyśmy dzieciom. I tu pojawiła się potrzeba skutecznej, szybkiej, naturalnej pielęgnacji, która da natychmiastowy efekt. Chciałyśmy kosmetyków, które dopasują się do naszego stylu życia. Które można stosować z dzieckiem na ręku, gdy nie masz czasu na codzienne, długie rytuały. Zaczęłyśmy sprawdzać, czy inne kobiety też mają taką potrzebę. Okazało się, że tak - wszystkie chcemy dobrze wyglądać, ale bez wysiłku. Otwieram, nakładam i jestem gotowa.
"Jestem gotowa" to wasze hasło. Domyślam się, że nie powstało w agencji marketingowej.
AK: Miya to nie jest marka, która została stworzona przez agencję, na potrzeby korporacji. My nie zaczęłyśmy od badań marketingowych, analiz sprzedaży i nie chciałyśmy oferować tego samego, co jest dostępne na rynku. Może dlatego nasza marka tak dobrze się przyjęła? U nas punktem wyjścia były nasze własne prywatne potrzeby, które okazały się uniwersalnymi potrzebami wielu kobiet. Zamiast zlecać komuś badania, przeczesywałyśmy internet, fora, rozmawiałyśmy z kobietami.
Anna Białas – Bednarczyk: Gdy pracowałyśmy w branży kosmetycznej zgromadziłyśmy mnóstwo wiedzy na temat zasad, jakie rządzą rynkiem "beauty".
AK: I to bardzo się przydało. Wiedziałyśmy, jakie zasady łamiemy. (śmiech)
AB-B: Nasz pierwszy produkt, kremy myWonderbalm w tubach o intensywnych kolorach i nazwach w stylu "Hello yellow", czy "Call me later" o uniwersalnym zastosowaniu: do twarzy, ciała, czy rąk, to taki kosmetyk, którego nie wypuściłby żaden koncern. Krem do twarzy robiony przez korporację nazywa się "Botoks 3D", jest w pastelowym opakowaniu, na którym napisano, że zredukuje zmarszczki o 90 proc. w dwa tygodnie. A my nie chciałyśmy być kolejną korporacją. Pomyśl tylko. Wchodzisz do drogerii. Zasłaniasz loga marek. I jak rozpoznasz, który krem jest czyjej produkcji? Na tym tle Miya bardzo się wyróżnia. I to było ogromne ryzyko.
Zacznijmy od tego, że wchodzisz do sieciowej drogerii typu SuperPharm czy Rossmann i Miya tam jest! A to ogromny wyczyn dla kosmetycznego startupu. Jak tego dokonałyście?
AK: Nie wiem serio, jakim cudem startup, który był pół roku na rynku, trafił do wszystkich sieci.
AB-B: Myślę, że uporem. I wiarygodnością. Debiut w drogeriach oparty był na potrzebach i emocjach. Był połączeniem serca i rozumu. I totalnie odróżniał się od tego, co sprzedają korporacje. My bardziej sprzedawałyśmy obietnicę tego, jak będzie, niż jak było. Gdy zaczęłyśmy rozmowy z sieciami, sklep internetowy istniał od dwóch czy trzech miesięcy. Nasza komunikacja opierała się na social media, w których stawiałyśmy pierwsze kroki. Zanim powstała Miya nie miałyśmy nawet kont na Instagramie! Było ciężko, bo byłyśmy pierwszym startupem, który się przebijał do sieci. Teraz jest ich więcej. Przetarłyśmy szlaki. Znalazło się dla nas miejsce na półce. A to oznacza, że jakaś marka je straciła.
AK: Wpuszczenie nas do drogerii było ryzykiem dla obu stron. Z naszej perspektywy nawet większym, bo nagle musiałyśmy ostro zwiększyć produkcję! Zapewnić towar dla kilkuset sklepów! To był drugi moment, po uruchomieniu sklepu online, gdy poczułam, że robimy to na serio. I trochę się przestraszyłam. Bo nagle nasza mała marka wyszła z ciepłego kokonu internetu, w którym nie masz aż takiej świadomości panującej konkurencji. A gdy widzisz swój produkt na półce, w otoczeniu setek innych, to czujesz, że podejmujesz walkę o uwagę (i pieniądze) klientów.
AB-B: I czujesz odpowiedzialność za to, co oferujesz klientce. Bo przecież wydaje swoje pieniądze na twój produkt, kupuje twoją wizję, twoją obietnicę.
Co jeszcze czujecie, gdy widzicie swoje produkty na sklepowych półkach?
AB-B: Najfajniej jest, jak widzę nasze kosmetyki w koszykach prawdziwych ludzi.
AK: Albo ich nie widzę, bo zniknęły z półki.
AB-B: Oj nie! U mnie to rodzi, delikatnie mówiąc, niepokój. Najzabawniejsze były początki. Gdy wchodziłam z synem do drogerii, a on biegł do półki i krzyczał: "Mamo, twoje kremy tu są!". Tylko ciężko było mu wytłumaczyć, że te "moje" kremy nie są jego i nie może ich tak po prostu zabrać do domu.
Wasze portfolio to 18 produktów: kremy do twarzy, peelingi, maseczki, serum, mgiełki, rozświetlacze. Według jakiego klucza tworzycie kolejne kosmetyki?
AB-B: Potrzeb i emocji. Te potrzeby często komunikują nam dziewczyny na Instagramie. Piszą, że uwielbiają nasze serum i potrzebują jego miniwersję, na wyjazdy. Albo, że nie mogą się zdecydować, który myWonderbalm wybrać i przydałby się zestaw próbek, bo różowy pasuje do ich cery, a zielony – do wystroju łazienki. I te produkty szybko pojawiają się w sprzedaży. Trochę dłużej odpowiadamy na potrzeby, które wymagają stworzenia zupełnie nowych produktów.
AK: Od pomysłu do produktu mija sporo czasu, bo musimy mieć pewność, że wypuszczamy kosmetyk, który ma wartość dodaną. I pewnie dlatego nie mamy w ofercie żadnych niewypałów. Jak coś nam nie odpowiada, nie trafia na rynek.
AB-B: Nie chcemy powielać tego, co już jest. Nie robimy kolejnego "Botoksu w kremie” 3D, 4D, 5D. Robimy kosmetyki, które pozwalają zaoszczędzić czas, które są jak puzzle. I każdy nowy produkt, musi się do tej układanki wpisywać, również estetycznie. Nasze produkty muszą być skuteczne i ładne jednocześnie. I choć nie robimy ich "pod Instagram" wiemy, że świetnie wyglądają na zdjęciach i na toaletce.
Mówiłyście, że nie stoi za wami żaden koncern. Skąd pieniądze na własną działalność?
AK: Z oszczędności naszych rodzin.
AB-B: Gdyby nie wyszło, dzieci na studia nie pójdą. (śmiech)
AK: Nadal jesteśmy start-upem. Reinwestujemy większą część zysków. Ale dzieci na studia pójdą.
AB-B: Na Harvard może jeszcze nas nie stać. Ale na podręczniki potrzebne na państwowych uniwersytetach wystarczy.
Ten tekst jest elementem naszego cyklu #ZadbanaPolka, w którym pokazujemy różne podejścia kobiet do dbania o siebie. Nie oceniamy, ale pomożemy ci w dokonywaniu codziennych wyborów, doradzimy ci jak żyć w zgodzie z hasłem WP Kobieta: "Jestem, jaka chcę być”. Więcej przeczytasz tutaj.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl