Życie z marynarzem

Nie można żyć czekaniem, trzeba mieć własne sprawy. Najpiękniej jest, kiedy schodzi ze statku. Nigdy nie postawię go przed wyborem: ja czy pływanie. Tak się nie robi, kiedy się kogoś kocha.

Życie z marynarzem
Źródło zdjęć: © SXC.hu

25.06.2014 | aktual.: 25.06.2014 15:50

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Nie można żyć czekaniem, trzeba mieć własne sprawy. Najpiękniej jest, kiedy schodzi ze statku. Nigdy nie postawię go przed wyborem: ja czy pływanie. Tak się nie robi, kiedy się kogoś kocha.

Piotr pływał na statku Baltic Ace jako stała załoga. Miał na niego niebawem wracać. Na szczęście, otrzymał telefon z firmy o awansie i tym samym przeniesieniu na bliźniaczy statek. To uchroniło go od bycia na Balticu w dzień, kiedy wydarzyła się katastrofa (kolizja z innym statkiem). Był 5 grudnia, świętowaliśmy akurat moje urodziny. Piotr dostał telefon od przyjaciela, który przeżył tę katastrofę. Może pani sobie wyobrazić jak to nim wstrząsnęło... Spojrzał na mnie ze łzami w oczach i powiedział: "Kochanie, ja miałem być na tym statku z nimi". Niestety, jego inny przyjaciel zginął. Są to takie sytuacje, które zostają w głowie i z każdym jego wypłynięciem jest się w strachu. Zwłaszcza teraz, gdy były takie sztormy... Nie mogę też popaść w histerię, bo wtedy nie mógłby robić tego, co kocha, czyli pływać. A nigdy nie postawię go przed wyborem: ja czy pływanie. Tak się nie robi gdy się prawdziwie kocha i pragnie tej jednej osoby. Nazywam się Karina Kończewska. Mam 32 lata. Mój narzeczony jest marynarzem.

Jestem żoną marynarza

Piotr Pływa po Europie i Rosji. Jest ode mnie młodszy o pięć lat. Zdecydowałam się opowiedzieć krótko moją historię i to pod swoim nazwiskiem, ponieważ bycie z marynarzem to jest wielka duma. Bardzo dużo przeszłam w życiu. Od 14 roku życia zmagam się z chorobą, z nowotworem złośliwym. Sport to nie zawsze zdrowie. I to sprawdziło się w stu procentach w moich przypadku. Będąc nastolatką, grałam w koszykówkę, byłam bardzo dobrze zapowiadającą się zawodniczką. Na jednym z meczów miałam wypadek. Zostałam uderzona w nogę piłką. Mówi się, że każdy ma w sobie uśpionego raka. I u mnie uderzenie tą piłką tego raka obudziło. Na nodze pojawił się guz. Ja to bagatelizowałam, ale w końcu mama zmusiła mnie do pójścia do lekarza. No i wyszło.

Jestem pierwszą osobą w Polsce, która miała endoprotezę stawu kolanowego, co akurat nie skończyło się dla mnie dobrze. Historia mojej kilkunastoletniej choroby to historia wielu przykrych przeżyć, trudnych decyzji, samotności, namawiania mnie do amputacji nogi, 30 operacji i tego, że lekarze nie zawsze mają rację i, że czasem warto posłuchać tego, co podpowiada człowiekowi jego własne ciało. Dzięki temu jeszcze mam nogę. Nowotwór znikł, ale moja noga po tylu przejściach, no… nie wygląda zbyt atrakcyjnie. Jest strasznie pocięta, jest nie do naprawienia jeśli chodzi o walory wizualne. Ale to jest też moja duma, dowód mojej siły. Nie wstydzę się jej. Napisałam książkę o swoich przeżyciach, o swojej historii. Niedługo ukaże się na rynku. Zrobiłam to głównie dlatego, że ludzie wyśmiewają osoby niepełnosprawne, a nie chcę, żeby tak było.

Mam na imię Dorota. Mam 28 lat. Jestem „roczną” żoną marynarza, pobraliśmy się w październiku zeszłego roku, znamy się siedem lat. Jeszcze nie mamy dzieci. Nie wiem czy mówić „stety” czy niestety (śmiech), bo wiadomo, wtedy zaczyna się zupełnie inne życie. Kiedy z panią rozmawiam, mijają dwa tygodnie od tego, jak mąż wyruszył w rejs. Na szczęście w Europie, więc kontakt mamy cały czas.

Kasia: Mam 28 lat. Mieszkam w Trójmieście, a pochodzę z Redy. To dziwne, ale nigdy nie miałam styczności z żadną rodziną marynarza. W mojej rodzinie też nie było takich tradycji, ani tato, dziadek czy wujek, więc jak poznałam Zbyszka, mojego męża, a on na pierwszej randce oświadczył mi, że będzie pływał, to po prostu powiedziałam: „Tak, tak, ok.”. I tak sobie pomyślałam, co mnie to właściwie obchodzi (śmiech).

Nasze początki

Karina: Poznaliśmy się, można powiedzieć „nowocześnie” bo przez portal społecznościowy. Muszę przyznać, że on był pierwszym mężczyzną, którego ja zaprosiłam do „znajomych”. Spodobały mi się jego militarne zdjęcia. Piotr, podobnie jak ja, jest fanem militariów. Poligony, zloty, to jest jego żywioł. Zaczęliśmy korespondować na dwa tygodnie przed jego kontraktem, a potem wypłynął na trzy miesiące. Te trzy miesiące spędzaliśmy dzień w dzień, godzinami na telefonie. Piotr wrócił i było pierwsze spotkanie. I tak został (śmiech). Rachunki telefoniczne mieliśmy oboje kolosalne, na szczęście teraz w roamingu jest za darmo (śmiech), dziękuję sieciom komórkowym za to (śmiech).

Dorota: Poznaliśmy się na studiach, na uczelni. Mąż akurat był po siedmiomiesięcznej praktyce na statku. Po tym, jak znaliśmy się dwa miesiące, wypłynął na pięć miesięcy. No i tak się zaczęło.

Mieliśmy typowo „marynarski” start, który zdecydowanie nie należał do lekkich. Teraz, na szczęście, pływa na 6-8 tygodni i jest to do przeżycia. Przez te pięć miesięcy dzwonił do mnie, pisał e-maile. Paweł kupował karty SIM w państwie, w którym akurat stacjonował, były to przeważnie Chiny lub Afryka, no i dzwonił na stacjonarny telefon. A, że ja byłam akurat na studiach, wynajmowałam pokój, nie miałam stacjonarnego telefonu, to chodziłam po sąsiadach i on właśnie tam dzwonił. Jako, że były to już oczywiście telefony przenośne, to wracałam do swojego pokoju i tak gadaliśmy, czasem godzinę, czasem dwie. Zależnie od tego, jaki miał czas i jakie było połączenie. Sąsiedzi wykazywali zrozumienie (śmiech). Widzieli, co się ze mną dzieje, widzieli moje podekscytowanie, nie robili mi problemu. To, że innego mężczyzny nie chcę, zdałam sobie sprawę po dwóch latach. Jak już przeżyliśmy te najdłuższe kontrakty, stwierdziłam, że jednak jest wspaniale, jak wraca. Poza tym, jak człowiek się zakocha, to nie kalkuluje.
Podczas pierwszego rejsu Pawła schudłam siedem kilo. Czyli dla mnie na plus (śmiech). Jak wrócił, to zastał trochę inną osobę (śmiech).

Kasia: Małżeństwem jesteśmy pięć lat, znamy się siedem. Zbyszek był po rocznym rejsie, a poznaliśmy się na dyskotece w Sopocie. Akurat zszedł na ląd i od razu poznał mnie (śmiech). Od pięciu lat pływa non stop. Jak byliśmy narzeczeństwem, to wypłynął dwa razy na 1,5-miesięczne kontrakty, i wtedy, po raz pierwszy, trochę to odczułam. Ale to też było inaczej niż teraz, bo byłam młodsza, mieszkałam jeszcze wtedy u rodziców. Odkąd skończyłam szkołę średnią pracowałam na etacie, studiowałam zaocznie, byłam bardzo zajętą osobą. Kiedy mąż schodził na ląd, to ja zamiast na weekendach siedzieć w szkole, jechałam do niego.

Karina: Od naszej pierwszej rozmowy, do pierwszego spotkania „na żywo” minęło prawie cztery miesiące. Dlaczego nie doszło do spotkania jeszcze przed rejsem? Trudno powiedzieć. Chyba oboje badaliśmy grunt (śmiech). Ja chciałam i miałam te tzw. motyle w brzuchu, bo Piotr bardzo mi się podobał. Ja jestem z Chodzieży, a Piotr z Koszalina, więc tutaj doszła jeszcze kwestia odległości. Co oczywiście niczego nie tłumaczy. Na pewno każde z nas się bało, był stres i strach, że w rzeczywistości czar pryśnie. Dodatkowo, ja byłam dopiero kilka miesięcy po rozwodzie. Byłam mężatką siedem lat.

Kasia: My mieliśmy to szczęście i bardzo to sobie cenię, że zanim zaczął pływać regularnie, to mieliśmy dla siebie rok, kiedy byliśmy cały czas ze sobą. Mieliśmy czas zbudować fundament naszego związku, mieliśmy szansę funkcjonować, jak tzw. normalne małżeństwo (śmiech), mieliśmy szansę się „dotrzeć” i myślę, że to nam bardzo dużo dało.

Dorota: Mąż jest z Beskidów, teść bardzo interesuje się marynistyką, więc kiedy Paweł zakomunikował, że pojedzie na Akademię Morską do Szczecina, to rodzice nie robili mu problemów. Ja się śmieję, że Paweł przyjechał po mnie na Pomorze Szczecińskie. Ja jestem z Wielkopolski, Paweł z Małopolski, a spotkaliśmy się w Szczecinie.

Najbardziej nie lubię…

Dorota: Najgorsze jest to, że nie można sobie niczego zaplanować. Ani urlopu, ani definitywnie potwierdzić, że np. będziemy na czyimś weselu. Wszystko to dzieje się spontanicznie. Kiedy planujemy za bardzo naprzód, to nic nie wychodzi, bo albo kontrakt się przesunie, albo Paweł wróci za późno, itd. Czasami też jest mi źle z tym, jak np. jestem chora i wolałabym, żeby przy mnie był.

Karina: Często zastanawiałam się nad tym, co będzie kiedy Piotra nie będzie, a ja go będę bardzo potrzebować. Na przykład potknę się w domu, albo na ulicy. Dla mnie dużym obciążeniem będzie, jak zajdę w ciążę. Martwię się czy dam sobie radę sama. Ale mam rodzinę, przyjaciół, poradzę sobie. Poza tym, tak naprawdę każdej, zdrowej kobiecie też może się coś przydarzyć. Trzy razy otwierała mi się rana i nie było przy mnie nikogo i musiałam sobie sama radzić. Plus osoby z otoczenia, które nie mają pojęcia o życiu z marynarzem, często nie szczędzą sobie uwag typu: „No tak, ty go będziesz potrzebować, a jego nie będzie” lub „Marynarz, wiadomo, inna kobieta w każdym porcie”. Piotr mi zawsze powtarza, że to marynarze bardziej się martwią, bo te kobiety, które zostają, mają większy dostęp do tego, żeby coś zmajstrować.

Kasia: Epizod z zazdrością już przerobiliśmy i to wiele nas nauczyło. Nie można być zazdrosnym. Jak mam ochotę wyjść z koleżankami to zostawiam dziecko u dziadków i to robię. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej.

Dorota: W związku z tym, że te kontrakty są krótsze, to jest lepiej. Bo w momencie, kiedy wita się kogoś po pięciu miesiącach, to tak, jakby witało się obcego człowieka. Najdłuższy rejs męża to było prawie pół roku, inne trwały po 4-5 miesięcy, dopiero tak naprawdę od trzech lata pływa po 8-12 tygodni. Przez 4,5 roku pływał na bardzo długo. Wtedy, kiedy powinno się chodzić na lody do kawiarni, spacery, randki, my wisieliśmy na telefonach, bo Pawła nigdy nie było. Takich definitywnych końców, żeby ktoś kończył związek, właściwie nigdy nie było. Paweł chyba lepiej to wszystko znosi niż ja.

Kasia: Bardzo trudne dla mnie było, kiedy musiałam sama z dzieckiem w środku nocy jechać do szpitala. To były dla mnie najcięższe momenty. Teraz mam to już w miarę ułożone, wiadomo, jak coś jest nowe, to bardziej to przeżywamy. Teraz jest dobrze. Choć zdarza mi się popłakać, zdarza mi się, że nie chce z nikim rozmawiać, ale czy nie każdy tak ma? Motto, którym się kieruje to: „Nie można żyć czekaniem”. Żona marynarza nie może czekać, musi to sobie tak zorganizować, żeby nie czekać. Teraz, na przykład, jestem zła, bo mamy jeden samochód, a mąż przyjechał i mi go zabiera (śmiech). Ja mam wszystko ładnie poukładane, a on jak przyjeżdża, burzy tę rutynę.

Karina: Ja na początku bardzo bałam się powiedzieć Piotrowi o chorobie. Nie wiedziałam, jak zareaguje. Ale odkąd się dowiedział, od razu mnie zaakceptował, otrzymuję od niego tyle uczucia i wsparcia, że lepiej nie mogłam sobie tego wyobrazić. Od momentu, kiedy pierwszy raz na mnie spojrzał, nie pozwolił mi poczuć się gorszą. Kiedyś rozmawialiśmy o wakacjach, o tym, że pojechalibyśmy sobie gdzieś, najlepiej nad morze, bo przecież oboje je kochamy. A potem pomyślałam sobie, że przecież nie ubiorę bikini, nie pokażę mu się tak. I takie teksty o wakacjach mnie bolały, czego Piotr nie był świadom, bo o niczym nie wiedział. Ale potem stwierdziłam „wóz albo przewóz” i opowiedziałam mu wszystko. Zawsze staje w mojej obronie, kiedy ktoś np. krzyczy: „Otwórzcie drzwi do pociągu, bo kaleka idzie”. Chodzę o kuli, mam nadzieję, że operacja, na którą teraz czekam, to zmieni. Piotr sprawił, że w pełni poczułam się kobietą. W ogóle mam wrażenie, że cała moja choroba przygotowała mnie na związek z marynarzem. W szpitalach
zawsze byłam sama, zwykle były to jakieś izolatki. Często musiałam podejmować bardzo trudne decyzje samodzielnie, amputować nogę, nie amputować. Takie sytuacje, które miały mnie przygotować na związek, w którym muszę być twardą kobietą. Gdzie jestem sama w domu, gdzie nie ma mężczyzny obok.

Dorota: Kiedyś zastanawiałam się, co będzie, jak ja zajdę w ciążę, jego nie będzie pięć miesięcy albo dziecko urodzi się, jak go nie będzie i przegapi wszystkie „pierwsze” momenty, bo przecież taki maluszek szybko rośnie. Teraz już od tego odchodzę. Paweł nie pływa już tak daleko, pływa krócej, a firmy idą pracownikom na rękę w takich życiowo – rodzinnych sytuacjach.

Bałam się też tego, że jak zacznę pracę, a on akurat będzie na lądzie, nie będziemy mieć dla siebie za dużo czasu, ale okazuje się, że dobrze to godzimy. Trudno też, żebym brała urlop za każdym razem, kiedy Paweł schodzi ze statku. Ale jest OK, fajnie sobie to poukładaliśmy. Mamy swoje rytuały, jemy razem śniadanie, po moim powrocie z pracy razem gotujemy, po prostu spędzamy razem czas.

Kasia: W tym momencie żyjemy systemem 1x1, jeden miesiąc w domu, jeden miesiąc na morzu. Ten stan ma oczywiście sporo zalet, bo często się widzimy. Ma też wady. To jest stan ciągłych zmian i życia na walizkach. I też czasem bywa tak, że tydzień spędza na szkoleniu, więc bycia razem zostaje nam trzy tygodnie. I wtedy jest kocioł. To są zaledwie trzy weekendy (śmiech). A to ktoś chce się spotkać, a to my chcemy wyjść, bo jesteśmy młodzi, chcemy poszaleć (śmiech).

W Święta Bożego Narodzenia męża nie było drugi rok z rzędu. W ogóle z tymi ważnymi datami jest taka sprawa, że jego nigdy wtedy nie ma. Jakoś tak się składa. Za to w swoje urodziny zawsze jest (śmiech). Sytuacja ze świętami jest specyficzna. Z mojego bloga (www.zonamarynarza.pl) wiem, że dziewczyny różnie to znoszą, jedne łatwiej, inne trudniej. Ja miałam taki moment, to był pierwszy rok, że strasznie marudziłam mężowi, wręcz mu wytykałam wszystko: „Znowu cię nie będzie, i na moich urodzinach cię nie będzie, i na świętach cię nie będzie!”. I wtedy on mi powiedział: „Słuchaj, tak już będzie zawsze, że będą sytuacje i momenty, kiedy ja nie będę obecny i trzeba się do tego przyzwyczaić”. I wtedy sobie pomyślałam, że ma rację. I te daty przestały mieć znaczenie. Znaleźliśmy też na to sposób. Zbieramy kilka okazji i po prostu je świętujemy, jak mąż jest. Na przykład, w ubiegłym roku, choinkę ubraliśmy bardzo wcześnie, Sylwestra zrobiliśmy w połowie grudnia. Mam kuzynkę, żonę marynarza również, która mrozi
wszystkie potrawy z Wigilii i jak mąż przyjeżdża, to ona mu to wszystko odgrzewa. Okazuje się, że wszystko jest do ogarnięcia, ważne jest przetłumaczenie sobie pewnych rzeczy. Można siąść i płakać, tylko po co? Najgorsza jest samotność. Kiedy siedzę sama wieczorem, dziecko śpi, a ja widzę puste łóżko… Wtedy wszystko jest smutne.

Dorota: Parę razy miałam chwilę zwątpienia i wyrzucałam sobie, że akurat musiałam się zakochać w marynarzu i myślałam: „Jak teraz nie zadzwoni, to koniec z tym związkiem, bo ja nerwowo nie wytrzymam”. I zawsze wtedy dzwonił, pisał albo coś wysyłał. To chyba musi być jakaś opatrzność. Dzwonił nawet z satelitarnego telefonu, a te rozmowy nie są tanie.

Kasia: Często jest tak, że rodziny marynarskie nie mają wokół siebie innych rodzin marynarskich, tylko te „normalne”. Łatwo się wtedy porównywać, nawet podświadomie. Z takim murem niezrozumienia zetknęłam się, kiedy chciałam wrócić do pracy po urodzeniu dziecka. I spotykałam się z opiniami, że po co, przecież ja nic nie muszę, skoro mój mąż pływa. Najlepiej siedzieć w domu, rodzić dzieci, pachnieć i nic nie musieć. To mi się nie podobało. Teraz pracuję 6 godzin w tygodniu, bo na razie na tyle mogę sobie pozwolić z dzieckiem pod opieką. Liczy się dla mnie, że coś robię, gdzieś wychodzę. Z kolei inne żony marynarzy, które znam, a jeszcze nie mają dzieci – pracują na pełny etat albo nawet więcej.

Karina: Ogromnym wsparciem dla mnie jest teściowa. To ona nauczyła mnie odbierać brak wiadomości jako dobrą wiadomość. Gdy nie było kontaktu z Piotrem, to ja przesiadywałam na kanałach informacyjnych, zamartwiając się, czy statek jest bezpieczny. Ona pokazała mi, jak podchodzić z dystansem do jego pracy. Ona nauczyła się tego samego przy Piotra tacie. Tak, jak moja mama zawsze dla mnie była największą pomocą w czasie choroby, tak teraz Piotra mama jest dla mnie wsparciem w przetrwaniu tęsknoty. Także fajnie jest mieć dwie mamy (śmiech).

Nieustające zakochanie

Karina: Mam wrażenie, że los poniekąd wynagrodził mnie za chorobę takim wspaniałym mężczyzną, jak Piotr. I też, żeby było jasne, w chorobie spotkało mnie też mnóstwo pięknych chwil. Jeżeli w ogóle można powiedzieć, że nie żałuje się choroby. Planujemy ślub z Piotrem. Miał się odbyć na Boże Narodzenie ubiegłego roku, które oboje kochamy, ale zrezygnowaliśmy przez pogodę. Teraz celujemy w czerwiec lub lipiec. Jestem w takiej komfortowej sytuacji, że mam wolną rękę w organizacji ślubu (śmiech). To chyba marzenie każdej przyszłej panny młodej. Piotr się w nic nie wtrąca, byle tylko dopłynął szczęśliwie (śmiech).

Bardzo chcemy mieć z Piotrem dzieci, to będzie taka wisienka na torcie. To wieczne zakochanie jest najlepsze. Teraz na przykład szukamy razem mieszkania, cały czas jesteśmy w kontakcie, przesyłam mu np. zdjęcia kanapy, którą wybrałam. To jest fajne (śmiech). Jak wraca, to czuję taką dumę. A poza tym, jak coś zbroi, to wystarczy, że ubierze się w swój mundur galowy i miękną mi kolana (śmiech).

Kasia: Kiedy mąż jest, to po prostu chwytamy chwile. Każda minuta jest wykorzystana, na sport, rozrywki, spotkania, spacery, itd. Paradoksalnie, może bardziej wykorzystuje się ten czas, niż gdyby się żyło „normalnym” trybem? Bo to wszystko, co my robimy, to są takie randki. Po prostu za sobą tęsknimy i chcemy coś porobić razem.

Karina: Ja bym chciała, żeby Piotr był cały czas przy mnie, bo daje mi wszystko, czego zawsze szukałam w mężczyźnie, no ale niestety, nie jest to możliwe. Ja w ogóle jestem zdania, że związki na odległość trwają dłużej. Kilka razy przyłapałam się na tym, że jak rozmawiamy na Skypie, to idę najpierw do toaletki i się perfumuję. Cały czas, przez tęsknotę, podtrzymuje się ten stan zakochania. Polecam!

Dorota: Najlepsza strona takiej sytuacji jest taka, że ja mam czas dla siebie, realizuję się zawodowo, mam czas na spotkania z koleżankami, na zainteresowania. A kiedy Paweł wraca, jestem cała dla niego (śmiech). Jest tylko praca i mąż. No i oczywiście te powroty. Cały czas podgrzewamy sobie atmosferę tymi rozłąkami, więc jak Paweł jest, to jest po prostu miesiąc miodowy (śmiech). Okres świąteczny w 2013 roku był pierwszymi świętami w ciągu naszej siedmioletniej znajomości, które spędziliśmy razem. To były bardzo ciepłe święta, miło je wspominam. Staraliśmy się, żeby było wszystko: pasterka, kolędy, choinka. Bo nie wiemy, czy będzie następny rok.

www.zonamarynarza.pl

Kasia: Kiedy mąż zaczął pływać, ja zaczęłam „googlować” frazę „żona marynarza”. Nie znalazłam nic wartościowego. I założyłam bloga pod tym tytułem, to był 2009 rok. I jakoś mi ten blog wtedy nie wypalił, coś nie chwyciło. Zrobiłam tylko kilka wpisów. Może nie do końca go wtedy jeszcze czułam? Pamiętam to dobrze, bo był moment, kiedy w Polsce panowała „świńska grypa”, a mój mąż był wtedy w Meksyku. Polskie media siały panikę. Ja nie mogłam się skontaktować ze Zbyszkiem. W końcu się dodzwoniłam i okazało się, że wszystko jest w porządku.

Bloga zakładałam z myślą o żonach marynarzy, a tymczasem blog czytuje też sporo samych marynarzy. Ostatnio nawet miałam pytanie od jednego z panów o moją opinię, ponieważ spierał się ze swoją narzeczoną, o to, kto ma gorzej, on - będąc na morzu, czy ona - zostając w domu. Doszli do wniosku, że jednak on. Zastanawiam się, czy panowie nie chcą kontrolować swoich żon i partnerek czytając bloga (śmiech). Delikatnie mnie to zirytowało, bo trudno porównać, kto ma gorzej, to są dwa różne światy.

Piszę dla żon marynarzy, a jest to bardzo wąskie środowisko. Zaczęłam się zastanawiać, czy ludzie spoza „branży” wiedzą w ogóle, kim jest marynarz? Na pewno są takie bardzo stereotypowe wyobrażenia: „Pływa na 9 miesięcy, pływa z portu do portu, nigdy go nie ma”. A to się bardzo zmieniło. Dzisiaj marynarze bardzo różnie pływają. Ale jeżeli mówimy o grupie mężczyzn w przedziale 25-45, to zwykle nie są to rejsy dłuższe niż cztery miesiące. I to jest taki naprawdę „maks”. To też wszystko zależy od tego, gdzie się pływa. Jest mnóstwo specjalistycznych statków. To nie jest tak, że ktoś sobie pomyśli: „Nie wiem, co ze sobą zrobić, zostanę marynarzem”. Żeby pływać profesjonalnie na statkach, trzeba przejść naprawdę długą drogę.

Jakiś czas po falstarcie bloga, zaczął się szał na Facebooka, a ja założyłam blogowi profil. Mój świat został wtedy wywrócony do góry nogami, bo urodziłam dziecko. Wszystko się zmieniło. Nie miałam aż takiego bezpośredniego kontaktu z innymi kobietami, w takiej sytuacji, jak ja. Ale zaczęłam być rozpoznawana, przynajmniej w trójmiejskiej blogosferze (śmiech).

Blog przenosi się czasami do „prawdziwej” rzeczywistości. Rozpoczęłam teraz cykl „Spotkania przy kawie”, w którym spotykam się z kobietami, żonami marynarzy, a potem na blogu opowiadam ich historię. Chcę pokazać też ich przeżycia, nie tylko swoje. 14 marca w Sopocie, odbyło się pierwsze spotkanie kobiet skupionych wokół bloga www.żonamarynarza.pl, w którym wzięli udział specjaliści: psychoterapeuta, radca prawny, trener personalny. Kiedy mam gorszy dzień, kiedy nie mogę odkręcić słoika, a męża nie ma, żeby to zrobić dla mnie, i mnie to tak strasznie wkurza i irytuje, to piszę posta na bloga.

Nauczyłam się już, że rozmowy z ludźmi, którzy nie są z tego środowiska, nic nie dają. Wręcz są odbierane jako narzekanie. Chcę, żeby było jasne, że blog „Żona Marynarza” nie jest po to, żeby się ciągle wypłakiwać. Nie chodzi mi o generowanie negatywnych emocji, wręcz przeciwnie!

* Tekst: Anna Chodacka* W najnowszym EksMagazynie: * Kolorowe menu*

Źródło artykułu:Eksmagazyn
Komentarze (0)