9 songs
*Czy nigdy nie irytowało was w kinie, że nawet najbardziej namiętni kochankowie wyskakują rano z łóżka w pełnym piżamowym rynsztunku? Albo że wstydliwie okręciwszy się prześcieradłem, chyżo pomykają do łazienki? Że o namiętnej nocy informuje nas wyłącznie falująca kołdra albo rozrzucone po podłodze fatałaszki? *„9 songs” Michaela Winterbottoma wzięło się właśnie z takiej irytacji, no i z lektury głośnej „Platformy” Michela Houellebecqa, książki obfitującej w szczegółowe opisy seksualnych zbliżeń. Winterbottom marzył o ekranizacji „Platformy”, niestety, warunek postawiony przez francuskiego pisarza (że on sam będzie reżyserował) był nie do spełnienia. Dlatego Brytyjczyk wymyślił i nakręcił własne love story: o Lisie (Margo Stilley) i Matcie (Kieran O’Brien), których połączyły namiętność do muzyki i erotyczna fascynacja. Fragmenty dziewięciu londyńskich koncertów (między innymi Super Furry Animals, Franza Ferdinanda, Primal Scream i Michaela Nymana) przeplatają się więc ze scenami stosunków seksualnych,
oralnych pieszczot, onanizmu, erotycznych zabaw.
Zwykła pornografia obliczona na tani skandal czy próba przełamania tabu? Jak dotąd „9 songs” wzbudza wyłącznie kontrowersje: zwykle surowi brytyjscy cenzorzy tym razem, o dziwo, nie użyli nożyczek, za to Francuzi uznali, że to film tylko dla dorosłych. Polski dystrybutor zaleca zaś, żeby film oglądały osoby powyżej 21. roku życia, co może w równym stopniu wyrażać troskę o morale młodego widza i być sprytnym zabiegiem marketingowym.
Nie posądzam Winterbottoma o chęć wywołania skandalu, jest reżyserem nazbyt dobrym i uznanym, by musieć sięgać po takie sztuczki. A co do tabu, to zapewne coś w tym jest, że seks, jeśli już pojawia się w filmach (oczywiście nie mówimy o porno), to w kontekście ekscesu, prowokacji, chorych namiętności itp., a niezmiernie rzadko jako normalny element intymnej relacji – jakby właśnie ta zwyczajność seksu była tabu największym. *„9 songs” to więc żadna pornografia czy skandal, lecz rodzaj intrygującego filmowego eksperymentu. Eksperymentu, który jednak się nie udał. Obnażając swoich aktorów, Winterbottom udowodnił bowiem, że są rzeczy, których obnażyć się nie da, bo to, co najintymniejsze, jest niewidoczne dla oczu. Śmiałe rejestrowanie seksu nie oznacza wcale, że przy okazji uda się zarejestrować bliskość, a o to przecież reżyserowi chodziło, gdy łączył w jedno sceny miłosne z tymi z koncertów (bliskość we dwoje – bliskość w tłumie i z tłumem). *Tymczasem właśnie intymność jest tym, co wymknęło się oku
cyfrowej kamery, a to, co widać gołym okiem, to jedynie dwa splecione ze sobą ciała. Aż tyle i tylko tyle. Z odwagi Winterbottoma niewiele więc wynikło, co jednak nie znaczy, że kręcąc „9 songs”, dał ciała. Jego film każe zastanowić się i nad tym, jak dalece kino skonwencjonalizowało miłość i seks, i czy w tej sferze w ogóle możliwa jest jeszcze jakaś rewolucja. Przede wszystkim jednak: jak wiarygodnie pokazać to, co między ciałami?
06.09.2005 | aktual.: 30.06.2010 18:57
Małgorzata Sadowska/ _Przekrój _
„9 songs”, reż. Michael Winterbottom, Wielka Brytania 2004, SPInka