Amsterdam inaczej

Amsterdam inaczej

Amsterdam inaczej
03.06.2008 14:14, aktualizacja: 25.06.2010 14:52

Amsterdam zachwyca urodą wąskich, bajkowych domów nad grachtami. Szczególna atmosfera ciasno zabudowanego miasta odkrywa też swoje dokuczliwości. Podczas krótkich pobytów turystycznych, każących łapać jak najwięcej wrażeń i barw, nie zwraca się na nie uwagi.

Amsterdam zachwyca urodą wąskich, bajkowych domów nad grachtami. Szczególna atmosfera ciasno zabudowanego miasta odkrywa też swoje dokuczliwości. Podczas krótkich pobytów turystycznych, każących łapać jak najwięcej wrażeń i barw, nie zwraca się na nie uwagi. Są swoistą egzotyką. Oto próba skomponowania listy takich „drobnych dokuczliwości”.

Psi żywot

Psie odchody z braku skwerków rozciapane na chodniku były długo uważane za nr 1 top-listy „nieprzyjemnostek” miasta nad rzeką Amstel. Mimo papierowych torebek z kartonowym podbieraczem kupek, tkwiących w kieszeniach właścicieli psów wolą oni, jak pod każdą szerokością geograficzną, rozkład materii pozostawić przyrodzie lub podeszwom przechodniów. Jedyne małe skwereczki, na których pies może stanąć całością czterech łap i komfortowo wygiąć się w łuk, to kawałki trawników, przeważnie nad kanałami (grachtami).

Jednak i tam nie można kupki bezkarnie pozostawiać: mieszkańcy barek czy mieszkalnych łodzi pierwszymi krokami z zakotwiczonych domów mogą trafić wprost w psie ślady. Mało wytrzymały skutkiem polowania na zieloną połać, psi pęcherz każe czasem obsiusiać to, co najczęstsze na ulicach Amsterdamu: rowery. Pomimo ciągnięcia linki z psem na końcu, kilka kropli pada na koło pojazdu, oczy właściciela roweru spotykają się ze spłoszonym wzrokiem właściciela zwierzęcia.

„Przepraszam” zwykle załatwia sprawę. Dlatego „Idę nad kanał, na razie” bywa częstym pożegnaniem wychodzącego za psią potrzebą. Po drodze, już na spokojnie, z pieskiem można kupić świeże krosanty czy bajgle, piesek wchodzi swobodnie dom sklepu, czy restauracji, chyba, że ujada i przeszkadza innym.
Jeszcze milej jest wejść z psem do restauracji sushi, a najlepiej (dla kieszeni) w happy hours, po 18. Japończycy, dla których pies jest wyjątkowym zwierzęciem, ma tam swój pomnik i swoje święto, nie protestują wobec wizyt czworonogów w knajpkach. Raczą zwierzę wodą, wspominając czasem psa Hachiko. Ten psi bohater po nagłej śmierci swojego pana przez dziesięć lat wiernie czekał na niego na dworcu kolejowym w Tokio, aż do swojej śmierci w 1934.

Słodko-kwaśna dzielnica

Czasem Amsterdam śmierdzi. Holandia to nie Włochy z wysokimi temperaturami i pełnymi temperamentu buntami śmieciarzy, stertami śmieci jak w Neapolu czy stęchłymi wyziewami Wenecji, dlatego nieświeży oddech Amsterdamu nie jest tam hitem listy mniej przyjemnych stron życia.

Bywa, że wczesnym rankiem kanały „pachną inaczej”, wraz z pojawianiem się innych miejskich woni, ta rozpływa się i zapach kanałów raczej nie męczy. Intensywniej czuć amsterdamskie Chinatown. To dzielnica odległa o kilka minut od dworca, nieodległa od Domu Rembrandta czy placu Waag, pełna restauracyjek i barów chińskich, malajskich, tajskich, indonezyjskich. Ponoć wolna od prostytucji, tuż obok dzielnicy czerwonych latarń, pełna jest sklepików orientalnych, pamiątek, wschodnich aptek.

Zeedijk, główna ulica chińskiego miasteczka wypełnia się powoli od śniadaniowej pory apetycznymi aromatami azjatyckich kuchni, wraz z dojrzewaniem dnia rosną ilości resztek w jednorazowych opakowaniach w koszach czy wprost na wąskich uliczkach. Aromat potraw zmienia się na smrodek. Piętrzą się plastikowe worki z resztkami, turyści przeskakują, omijają je dzielnie, w zależności od dostępnej przestrzeni. W witrynach tradycyjnie dla chińskich dzielnic wiszą kaczki, z których goście wybierają najładniejszą do potrawy po kantońsku czy pekińsku.

Z tym widokiem mieszają się opary zużytego oleju, słodko-kwaśnych sosów i potoki słów po angielsku czy w łamanym holenderskim konkurujących ze sobą drobnych kelnerów. Kiedy wjeżdżają tam śmieciarki i piesi zbieracze przed zmierzchem, nie bacząc na tłumy na uliczkach, barwna i monumentalna, największa w Europie świątynia buddyjska (508m kw.) w tradycyjnym stylu chińskiego pałacu jest już czysta. Za bramą wymieciony dziedziniec: śmieci walają się po drugiej stronie ogrodzenia. Na krótką wizytę w wypucowanej wówczas dzielnicy zdecydowała się królowa Beatrix siedem lat temu, otwierając świątynię 15 września 2000. Była pierwszą głową państwa, wspierającą buddyzm publicznie, dla wyznawców był to piękny i unikalny gest.

Zielony i publiczny

Urok uliczek i kafejek nad kanałami zakłócany bywa przez góry worów na kontenerach, czasem górką śmieci na mostku nad grachtem, częściej przez pozostawione żelastwa czyli szczątki rowerowego złomu, pożeranego rdzą. Tego rodzaju rozkładu jednak nie czuć. Przytulność, to wszechogarniające w Holandii uczucie „gezellig” budowane jest i przez takie obrazki, zatem nikt nie pomstuje, i pije spokojnie swoją latte czy Heinekena.

Lista „drobnych niedogodności” w Amsterdamie ma swojego prawdziwego lidera: dzikie siusianie na ulicach. Debiutujący bywalcy Amsterdamu często stają przed metalowym okrągłym obiektem, stojącym tuż przy chodnikach w ruchliwych punktach miasta, jak niedaleko Leidsplein, i oczom nie wierzą. Nos trafnie potwierdza, że prawda, co oczy widzą: to zielony miejski pisuar.

Wolne siusianie, darmowe i po drodze, bez stresu, jest w Amsterdamie zapewnione. Nie ma tam wody bieżącej, wchodzi się w zakręcone jak ślimak wnętrze, metalowe pełne ścianki od kolan w górę chronią korzystającego z przybytku, głowa szukająca oddechu widoczna jest przez ażurową część, a całość osłania ażurowy daszek. Jasne, że pobliże ładnie nie pachnie, zwłaszcza, kiedy deszcz nie pada tego dnia, ale gdzie można się odważyć „załatwić” na pełnej ludzi ulicy, nie rezygnując w dodatku z konwersacji z przyjaciółmi i ze śledzenia wydarzeń na ulicy? Panie raczej się takim pisuarem nie ucieszą, strugi spływające na chodnik czy pobliże i znajomy smrodek toalety nie jest przyjemny, ale czy to nie lepsze, niż ktoś za potrzebą w klatce schodowej czy w rabatce pod oknem? Jak niektórzy dowcipnisie twierdzą, panie przechodzące obok, powstrzymujące oddech, nigdy się nie dowiedzą, co straciły…

Czyściciele miasta

Kiedy wieczorem sprzątacze miejscy w shierarchizowanych hordach wyruszają na wielkie porządki, odbierają wielu miejscom ich zapach i wizerunek, aż do następnego dnia. Turyści i mieszkańcy miasta, czekający na tramwaje na Damrak, obok Damplein, gdzie mieści się pałac królowej, ok. 22 zaczynają nerwowo podskakiwać, przemieszczać się, plastikowe kubki czy papiery zaczynają gwałtownie zmieniać pozycje, dziwne poruszenie! To siła wody pod ciśnieniem wprost z węża, z którym idzie czyściciel w białym uniformie, jak lekarz od zabrudzeń.

Trafia, wymywa i wypędza śmieci z zakamarków i kątów ulic, torowisk. Trafia też bez stresu w nogi stojących, mają zmoczone stopy, postawione torby są mokre – czyściciel idzie jak taran, nie robi wyjątków między śmieciami a resztą. Za nim idzie kolejne ogniwo w walce o czystość: zbieracz śmieci, zamiatacz, mniej lub bardziej dokładnie machający wielką miotłą. Na końcu powoli przemieszcza się pojazd-sprzątarka z wirującymi szczotkami. Wolno przemieszczają się w tej białej, ale barwnej grupie. Trzymają hierarchię, kolejność i nie mylą zadań. Proces zabrudzania miasta trwa bez przerw, więc pracę panowie w białych mundurkach mają zapewnioną.