Odwiozła ukochanego na odwyk. Słowa lekarza uratowały jej życie
Pani Balcerkowa w serialu "Alternatywy 4", Zofia Nowosielska w serialu "Czterdziestolatek", Irena w filmie "Miś" - jaka naprawdę była odtwórczyni kultowych ról - Zofia Czerwińska?
Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski: Czy są tajemnice, o których nie wiedzą nawet najwierniejsi fani Zofii Czerwińskiej?
Ryszard Abraham, autor książki "Zofia Czerwińska. Całuję prawe oczko misia Rysia": Zdecydowanie. Moja książka jest pełna takich odkryć. Najbardziej zaskoczyło mnie jej dzieciństwo i młodość — czas wojny, dramatyczna historia z psem wyszkolonym przez gestapo, który przyjął na siebie nabój i uratował jej życie. To wydarzenie zresztą całkowicie zmieniło jej stosunek do zwierząt, tłumaczy jej późniejsze zaangażowanie na ich rzecz. Kolejnym nieoczywistym etapem jej życia był czas studiów. Tam naprawdę dużo się działo.
To znaczy?
Na przykład zgubiła książki z biblioteki, przez co nie udało jej się odebrać dyplomu. Dostała jedynie zaświadczenie. To pasuje do jej charakteru — roztargniona, ale z ogromną pasją i charyzmą. Zofia była "wyszczekana", niepokorna, nie cierpiała, gdy kazano jej robić coś wbrew sobie. I to od początku — już w szkole teatralnej miała zatargi z pedagogami, zdarzyło jej się oblać nawet cztery czy pięć przedmiotów i powtarzać rok.
W dokumentach, które przeglądałem, znalazłem bardzo surowe opinie. W jednym z opisów figuruje jako "roztargniona, nieopanowana, gadatliwa, z manierą, bez pokory wobec sztuki". Ale z drugiej strony — nigdy nie była nijaka. Miała silne przekonania i własną wizję. Często powtarzała, że artysta nie może być pokorny, a jeśli ktoś mówi o pokorze w teatrze, to musi chodzić o... Wojciecha Pokorę. Tak sobie z tego żartowała. Była nieprzejednana.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zofia Czerwińska o pracy aktorskiej
Czerwińska grała przez dekady w Teatrze Syrena. Jak się tam odnalazła?
Trudno powiedzieć, że z marszu. Po krótkim epizodzie w teatrze w Olsztynie wróciła do Warszawy. Dyrektor Syreny niby obiecał jej miejsce, ale potem rozłożył ręce i powiedział: "Zosia, te baby mnie zabiją, jak cię jeszcze przyjmę". Bo obsada żeńska była tam naprawdę imponująca: Janowska, Bielicka, Kwiatkowska, Sienkiewicz... A teatr — jak wiemy — nie znosi konkurencji. Kobiety w teatrze już szczególnie. Jedna królowa — i koniec. Taka była zasada.
Zofia była doceniana, ale nigdy nie zagrała głównej roli. Była znana przede wszystkim z barwnych epizodów i charakterystycznych postaci drugoplanowych. Jak to znosiła?
Zadziwiająco dobrze. Potrafiła każdą, nawet najmniejszą rolę, traktować tak, jakby to była rola życia. Była realistką. Miała charakterystyczne warunki i była tego świadoma. Ale też nigdy nie zabiegała o rolę przez flirt. Zawsze mówiła, że jeśli reżyser próbował uwodzić — od razu go skreślała. To był jej kręgosłup.
Mimo to, próbowała się dostosować – chociażby poprzez operacje nosa.
Namówiła ją do tego mama. Zresztą, to była decyzja przemyślana – miała dwie operacje. Pierwsza się nie udała – Zofia mówiła, że chirurg był "niedysponowany". Druga wyszła lepiej. I to był jedyny jej "zabieg upiększający". Chociaż – z mojego punktu widzenia – ona z tym swoim pierwszym nosem wyglądała bardzo ładnie.
A jak wyglądała jej współpraca z reżyserami i koleżankami po fachu? Słyszało się, że potrafiła być uparta.
Była dominująca. Gdy trafiła na spolegliwego reżysera – potrafiła nim "zarządzać". Ale to działało też w drugą stronę – dobry reżyser potrafił ją "przechytrzyć" i przekonać do swojej wizji. W Teatrze Syrena długo czekała na uznanie.
Kobieca rywalizacja była wtedy realnym problemem?
I jest do dziś. Szczególnie w teatrze, gdzie – jak mawiała sama Zofia – może być tylko jedna królowa. Na przykład w Teatrze Polskim w Warszawie przez lata była nią Nina Andrycz. Inna już nie miała prawa zaistnieć. Zosia była na to zbyt "charakterystyczna", za mało "słowiańska", żeby konkurować na polu amantki. I tak jej powiedziano w Bielsku, kiedy z kolegami z roku udała się do dyrektora tamtejszej sceny: "Z panów jestem zadowolony…", pauza, i dalej: "Z pani? Mamy już wystarczająco charakterystycznych aktorek".
Zofia Czerwińska podpadła Violetcie Villas. Między paniami doszło do rękoczynów.
To była burzliwa relacja. W 1986 roku podczas wspólnego tournée po Stanach Zjednoczonych doszło między nimi do konfliktu. Villas najpierw odwołała swój występ z powodu chrypki, po czym następnego dnia odzyskała głos i chciała wystąpić. Zofia, jako konferansjerka, zgodnie z jej instrukcjami zapowiadała ją na scenie, jednak z czasem – znużona powtarzalnością – postanowiła wprowadzić własną wariację zapowiedzi. Gwiazda poczuła się urażona tą samowolką i wymierzyła jej policzek w twarz. Zofia nigdy jej tego nie zapomniała.
A życie prywatne? Miała dwóch mężów, ale żaden związek nie przetrwał.
Pierwszy mąż zostawił dla niej żonę i dziewięciomiesięczne dziecko. Imponowało jej, to była dumna z jego poświęcenia. Ale potem sama podzieliła jej los i została zdradzona. To ją dużo nauczyło. Wielokrotnie powtarzała "jeśli mężczyzna zostawi dla ciebie inną kobietę, to później zostawi też ciebie". Z drugim było inaczej. To ona zdradziła, gdy on wyjechał pracować za granicę.
Żałowała później?
Bardziej bolało ją to, że nie miała dzieci. Bardzo tego pragnęła. Mówiła potem, że przez to nie czuje się w pełni kobietą. To była dla niej wielka rana.
W książce przeczytamy, że Zofia Czerwińska w młodości lubiła "chlapnąć". Był moment, w którym było naprawdę blisko granicy uzależnienia?
Był. I to taki, który na szczęście okazał się dla niej przebudzeniem. Miała wtedy faceta, z którym – jak się wydawało – chciała układać życie. Problem polegał na tym, że on już był w nałogu. Gdy zawiozła go na leczenie, lekarz spojrzał jej prosto w oczy i powiedział: "Pani też zaczyna mieć problem. Niech pani ucieka z tego związku, bo skończy pani jak on".
I wtedy zapaliła jej się czerwona lampka. Zrozumiała, że musi się ratować. Zerwała tę relację, choć nie było to łatwe. To jej uratowało życie – dosłownie. Z czasem ograniczyła alkohol do lampki wina, okazjonalnie, choć przebywała przecież w środowisku, w którym piło się dużo – Maklakiewicz, Himilsbach… Trudno było wtedy trzymać się od kieliszka z daleka. Mimo to miała na tyle rozsądku i odwagi, żeby się z tego wycofać.
Kiedy nadszedł moment, gdy poczuła się spełniona jako aktorka?
Powiedziałbym, że... dowiedziała się o swoim sukcesie z ust widzów. Kiedy zaczęli cytować jej kwestie – z "Czterdziestolatka", "Alternatywy 4", później z "Kiepskich", "Misia". Wtedy zrozumiała, że zrobiła coś ważnego, mimo że często grała role drugoplanowe albo epizody. Czasem żartowała, że przypadła jej w udziale "późna sława", cytując Hankę Bielicką.
Były też role, których się wstydziła? Albo żałowała, że je przyjęła?
Były dwie. Pierwsza to film "Odwet" Tomasza Zygadły. Rola mała, a reżyser od początku pompował balon, że robią "coś na miarę Oscara". Wyszło... no, nijako. I co gorsze – musiała się w tym filmie rozebrać. To ją bolało. Czuła się niekomfortowo. Mówiła, że zrobiła wszystko, żeby jej mama tego filmu nie obejrzała podczas jego emisji w telewizji. Wymyślała, że pójdą gdzieś na spacer, bo bała się, że zobaczy nagie sceny.
Druga to "Rejs" – paradoksalnie kultowy. Mimo 30 dni zdjęciowych pojawia się w jednej scenie, na kilka sekund. Czuła niedosyt, bo zapowiadało się, że zagra większą rolę. A potem przyszła koncepcja "antyfilmu" i reżyser bardziej postawił na naturszczyków.
Zofia Czerwińska była mistrzynią błyskotliwych ripost. Która oddaje najlepiej jej charakter?
Całe mnóstwo. Ale moje ulubione to te, którymi celowała w samą siebie. Mówiła na przykład: "Jestem osobą w sile wieku... z przewagą wieku" albo: "Lubię te ciemne okulary – zasłaniają mi pół twarzy". Miała genialny refleks. I co ważne – wszystko to były spontaniczne reakcje. Żadnego PR-u, żadnego "ćwiczenia" przed lustrem. Mówiła też: "Kocham ludzi. Nie wszystkich. A z ludzi najbardziej kocham zwierzęta".
Rozmawiała Agnieszka Natalia Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski