Biedne macochy
Żyjemy i rozstajemy się szybko, znajdujemy nowych partnerów, często nie umiejąc radzić sobie z dobrodziejstwem ich inwentarza. Łatwo dziś zostać pseudomacochą, wystarczy związać się z rozwodnikiem z dziećmi. O tym, jak w tej roli się nie zagubić, mówi psychoterapeuta dr n. med. Tomasz Srebnicki.
29.12.2016 | aktual.: 30.12.2016 17:05
Na początku jest super, bo wiadomo, że na randkę żaden mężczyzna nie przyprowadza dzieci, ale później okazuje się, że te dzieci jednak są i niektóre kobiety mają z tym problem.
Zanim jeszcze kobieta będzie miała okazję stać się tą poseudomacochą, przydałoby się rozpoznać, dlaczego, skoro nie chce brać sobie na głowę problemów i dzieci, wybiera mężczyzn z tego rodzaju obciążeniami. Bo jeśli nie lubi dzieci, to nie powinna wchodzić w związek z mężczyzną, który dzieci ma. Koniec kropka.
Mogłaby na przykład powiedzieć: „Nie patrzyłam na dzieci, na rynku matrymonialnym nie ma po prostu nieobciążonych kandydatów”.
Nie ma takiej możliwości. Rozumiem raczej, że kobieta nie tyle specjalnie, ile raczej podświadomie innych kandydatów nie widzi albo odrzuca.
Może się po prostu na śmierć zakochała?
Tyle że miłość nie wszystko wybaczy i nie wszystko tłumaczy. Zakochać można się zawsze, przytrafia nam się to kilkadziesiąt razy w ciągu życia, to proces stricte biologiczny, którego celem jest spłodzenie potomstwa. Pytanie: Co się z tą miłością robi? Bo fakt, że „ja się zakochałam”, jeszcze nie znaczy, że muszę dramatycznie podążać za uczuciem i twierdzić, że nie mam na nic wpływu.
Dla niektórych, gdy przychodzi miłość, już nic nie można zrobić, trzeba się poddać.
Stan wyższej konieczności, którym można tłumaczyć wszystkie, również destrukcyjne dla siebie i innych, posunięcia, a w istocie jest to w pewien sposób zwolnienie się z odpowiedzialności za własne działania. Mówię: „Ale przecież ja go kocham!”, i to wszystko ma uzasadniać. Ale nie uzasadnia! Jeżeli jako kobieta wybieram mężczyznę, który ma zobowiązania wobec dzieci, to powinnam sobie zadać pytanie: „Oprócz tego, że go kocham, dlaczego akurat ten typ mężczyzn jest dla mnie atrakcyjny?”. Lub jeżeli mam lat trzydzieści parę, 40 i mówię, że nikogo nie ma na rynku, mogę zapytać: „Dlaczego dotychczas nie weszłam w relację lub dlaczego nie mam dzieci. Jakie były moje priorytety?”.
Ale ja bym wolała patrzeć do przodu. Spotykam się z mężczyzną, wiem, że on ma dzieci, ale nie myślę o tym za dużo, związek się rozwija, postanawiamy być razem. Wtedy na scenę wychodzą te jego dzieci i… nie jest jednak różowo.
Tylko że przeszłość powinna być nauczycielem dla przyszłości. Na poziomie czysto biologicznym jako kobieta wzięłam do wychowania obce geny. Na poziomie ludzkim – jestem odpowiedzialna za osoby, które przebywają ze mną pod jednym dachem. Więc drugi rodzaj pytań, jaki bym sobie zadał, to: „Jaki mam kłopot z tymi konkretnymi dziećmi? Dlaczego takie, a nie inne postawy przyjmuję wobec nich?”. I wreszcie: „Jeżeli te dzieci mnie drażnią, to czy ja faktycznie jestem w związku?”. Przecież moim zachowaniem, reakcją na dzieci ranię mężczyznę, z którym jestem. A może tylko używam tej relacji, by mnie „uważniła”?
Co to znaczy?
Mogę myśleć o sobie jako o osobie nieważnej, wierzyć, że ludzie krzywdzą, świat jest zły, i w związku z tym unikać bliskości. Wobec trudności z pogłębianiem relacji przyjmuję różne postawy, najczęstsza to: partner, jego dzieci mają udowadniać, że jestem dla nich ważna. I na przykład próbuję wymusić na partnerze, by wytłumaczył dzieciom, że ja potrzebuję spać, ja im nie będę robiła śniadania, bo nie jestem ich matką, nie wolno dotykać moich rzeczy. Robię to, bo nieustająco walczę z bliskością. Z jednej strony dążę do relacji, ale jak się robi za blisko, czyli na przykład dzieci rano włączą bajkę, przyjdą do łóżka albo nowy mąż spędza z nimi czas, to czuję się zagrożona. Natomiast gdy kobieta czuje się ważna, rozumie, że on jedzie w góry z dziećmi na dwa tygodnie, bo mają taki rytuał. Nie potrzebuje, żeby podczas tych wakacji wydzwaniał i zapewniał o miłości. Może za nim tęsknić, ale ponieważ czuje się ważna, organizuje sobie zajęcia i może tylko zadzwonić i zapytać, jak się bawią. A po jakimś czasie te dzieci powiedzą: „Pojedź z nami”.
Wiele kobiet nie zgodzi się, że to problem z bliskością.
Dzieci tylko uwidaczniają problem już istniejący. Racjonalnie rzecz biorąc, jasne, że kobieta będzie miała kłopot z dziećmi, bo nie jest ich matką. Będzie się starała znaleźć swoje miejsce w relacji: mąż, dzieci, była żona. A ponieważ jako partnerka dołączyła do istniejącego systemu, system musi wynegocjować zmianę.
To ona musi się dostosować do układu?
Mogę próbować walczyć z systemem, do którego przystąpiłam i który nie chce mnie przyjąć, ale prędzej czy później on i tak wygra, wyrzuci nową osobę, to ogniwo, które próbuje zaburzyć status quo. Nie musi to być wina ogniwa, tylko sztywności systemu. Bo na przykład ludzie mogą się tak rozstać, że mieszkają oddzielnie, oboje mają nowych partnerów, ale w istocie wszystko wiedzą o sobie i są w relacji fantastycznej, bo czym dalej, tym lepiej.
Najgorzej chyba reaguje system, gdy mój partner rozstaje się „przeze mnie” ze swoją żoną.
Co to znaczy „rozstaje się przeze mnie”? Kochanka z reguły uwidacznia problem w małżeństwie. Moim pacjentkom w podobnej sytuacji mówię dość brutalną prawdę: „Nie po to sobie brał kochankę, żeby się rozstawać z żoną”. Zdarzają się, oczywiście, przypadki piękne, że on odchodzi do kochanki, ale najczęściej wtedy, gdy nie umie się w inny sposób rozstać z żoną. Rozstaje się więc poprzez kochankę i może ją kochać – tak powstają nawet długotrwałe związki – natomiast myślenie, że się rozstał przeze mnie, dla mnie odszedł, jest troszkę naiwnością.
Z jakiegokolwiek powodu mężczyzna odejdzie, to jednak ta kobieta, z którą zamieszka, jest na przegranej pozycji – odebrała ojca dzieciom. Czy będzie miała szansę w przyszłości odnaleźć się w roli „dobrej macochy”?
Gdy choruje cały system, a mleko już się wylało, pozostaje tylko redukcja szkód. Trzeba przejść przez kryzys, którym jest rozpad tamtego związku. I kochanka również musi go przejść, bo jest jego częścią. Co robić? Nic. Myślę, że bardzo ważny jest czynnik czasu. Przed parą negocjacje różnych sytuacji w życiu, uwzględniające fakt, że są też dzieci. A za dzieci bierzemy odpowiedzialność. Jeżeli nie jesteś w stanie wziąć odpowiedzialności za cudze dzieci, nie bierz sobie faceta z dziećmi!
Mogę powiedzieć: „To jego decyzja, jego dzieci”.
To znowu próba zwolnienia się z odpowiedzialności. Weszłaś w to, to jest trudna sytuacja, ale zawsze warto zastanowić się, co moja postawa robi dzieciom. Najczęściej pozostawia je z przekonaniem, że świat jest zagrażający, że ludzie odchodzą, krzywdzą, że ja jestem nieważny. I dlatego bardzo często w kryzysie tego typu dzieci zmieniają swoje zachowanie dramatycznie. Albo ujawniają zaburzenia odżywiania, zaczynają się fatalnie zachowywać – pokazują, że nie mogą sobie poradzić z tym napięciem.
Jeśli dzieci zachowują się nieodpowiednio w domu ojca i jego nowej partnerki, to…
…uwidacznia to najpewniej problem całego układu. Ale nowa partnerka też ma udział w kryzysie, bo w to weszła. I to pokazuje również jej problemy.
Nie powinnam ingerować w relacje między partnerem a jego dziećmi?
Nie ruszać niczego. Im bardziej się będę pchała, tym szybciej zostanę wypchnięta z systemu. To ja się wprosiłam w ten system, więc moim zadaniem jest poczekać, aż mnie przyjmie. Ogniwem zapraszającym jest partner. Pytanie tylko, czy on mnie przeprowadzi przez tę sytuację? Czy my się przez nią przeprowadzimy? To może trwać rok, dwa, trzy.
Jak mam sobie radzić z okropnym zachowaniem jego dzieci?
Mogę pójść z partnerem na terapię, żeby się tego dowiedzieć. Natomiast jeśli dzieci się dobrze zachowują w swoim domu z matką, a tylko w moim nieodpowiednio, to znowu znaczy, że problem tkwi w systemie. Najprawdopodobniej albo pomiędzy mną a nowym partnerem, albo między partnerem a jego byłą żoną. Bo dzieci nie muszą zachowywać się źle, jeśli się czują bezpiecznie.
Dziecko może myśleć: „Mój ojciec skrzywdził nas, odszedł, więc gdy jestem zmuszony pojechać do ich nowego domu, to ja im pokażę! A zwłaszcza tej babie!”.
Jeżeli dziecko zaczyna myśleć: „Ojciec nas skrzywdził”, to najprawdopodobniej odzwierciedla to słowa matki i konflikt lojalnościowy z nią. Ponieważ matka nie potrafi sobie poradzić z kryzysem, wchodzi w rolę skrzywdzonej. Dzieci, żeby w tym wszystkim poczuć się w miarę bezpiecznie, zawiązują z nią (tak naprawdę wymuszoną) koalicję po to, by nie stracić również matki. Jeżeli dzieci przychodzą do byłej kochanki, teraz partnerki, i się tak zachowują, ich zachowanie uwidacznia tamten problem. Ale to i tak są konsekwencje postępowania całego systemu, a dokładniej dorosłych. Jeżeli dzieci mówią: „Nienawidzimy cię, nie jesteś naszą mamą”, to jedyne, co w tej sytuacji można zrobić, to powiedzieć: „Nie wiem, dlaczego mnie nienawidzicie, ale fakt, nie jestem waszą mamą, zgadzam się z wami”. Żeby im pozwolić przejść przez ten kryzys na spokojnie.
Przydałoby się przekonanie, że dorosły zawsze musi pomóc dzieciom.
Dokładnie tak: „Rozumiem, że to dla was trudna sytuacja, dla nas wszystkich, rozumiem, że sobie nie radzicie, ale nie życzę sobie, żebyście mówili, że jestem głupia”. I w ten sposób jako osoba dorosła pokazuję, że jestem w tym w miarę silna i rozumiem, że zachowania dzieci nie informują o mnie. One informują o kryzysie.
A teraz uprośćmy sytuację – poznajemy się, gdy już się wywikłaliśmy z poprzednich związków. Ja mam nastoletniego syna, on ma nastoletnią córkę. Zaczynamy ze sobą mieszkać i niby jest fajnie, ale… ja jakoś szczególnie jestem wyczulona na problemy wychowawcze, które stwarza córka mojego partnera. On natomiast mówi, że źle wychowuję syna.
Mówiąc na poziomie bardzo logicznym – najlepiej jest hodować wspólnie te same geny. W związku z tym para powinna usiąść i powiedzieć: „Ty hodujesz cudze geny i ja hoduję cudze, musimy sobie jakoś z tym poradzić”. Sami czy przy wsparciu książek, może terapeuty to przepracować. Poza tym co to znaczy, że źle wychowuję syna? Komunikat: „Ty źle wychowujesz syna, córkę”, jest z reguły sygnalizowaniem jakiegoś problemu, najczęściej z gatunku: „Nie czuję się wystarczająco ważna, nie słuchasz mnie, nie radzę sobie z czymś z tobą”.
Czyli tu znowu nie chodzi o dzieci?
Z reguły są one symptomem problemów między partnerami. Ale nie jakichś strasznych. Łatwiej powiedzieć: „Twoja córka znowu rzuciła brudne majtki na podłogę”, niż: „Bezpieczniej bym się czuła, gdybyśmy mieli wspólne konto”. Warto natomiast sobie zadać pytanie, dlaczego jako nowy system nie jesteśmy w stanie doprowadzić do tego, by te majtki jednak lądowały w koszu z brudną bielizną. Czemu jej nie mówimy: „W naszym domu jest taka zasada, że brudne rzeczy wrzucamy do brudownika”, tylko skaczemy sobie do oczu? Problem z reguły tkwi w parze, gdy się mówi: „Twoja córka, twój syn…”.
Tak w złości mówi się, nawet jeśli ma się wspólne dzieci.
I to absolutnie gwarantuje brak bliskości. Bliskość w parze to zadawanie sobie pytań, odpowiadanie na nie i próba wprowadzania w życie tych odpowiedzi. Będziemy dążyć do „win – win”, czyli podwójnej wygranej.
Czyli jeżeli jako żona, partnerka mam problem z dzieckiem mojego mężczyzny, staję się trochę złą macochą, to znaczy, że tak naprawdę mam problem z partnerem?
Ze sobą i partnerem. Warto przyjrzeć się temu i zostawić dziecko w spokoju. I zadawać sobie pytania – choć ludzie ich nie lubią – bo inaczej nie da się zobaczyć pewnych mechanizmów, które kierują naszym postępowaniem. Powtórzę jeszcze raz: zakochanie biologiczne kieruje najwyżej aktem seksualnym, właściwie tylko tym. Kolejne wybory to już nasze decyzje, determinowane naszymi przekonaniami, doświadczeniami, sposobem myślenia, interpretowaniem rzeczywistości.
Działania skazane na niepowodzenie:
• Próba zastąpienia matki.
• Rywalizowanie z matką/starania, by być lepszą od niej (przymilanie się, bycie kumpelką, podważanie jej decyzji, krytykowanie jej).
• Przyspieszanie i stosowanie nacisków, by być „normalną, kochającą się rodziną”.
Według GUS-u w 2014 roku na 1000 nowo zawartych małżeństw rozpadło się 349. Ale liczba zawieranych systematycznie małżeństw maleje: na początku lat 90. ubiegłego wieku było ich około 250 tysięcy, 20 lat później, czyli w 2013 roku, trochę powyżej 180 tysięcy. Coraz więcej jest jednak związków niesformalizowanych, w których też rodzą się dzieci – ich rozpadu nie odnotowano. W 2014 roku według badań GUS-u 21 066 mężczyzn rozwodników zawarło małżeństwo z panną, wdową lub rozwódką.
*Tomasz Srebnicki doktor nauk medycznych, psycholog, psychoterapeuta, asystent na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, wykładowca w Centrum Psychoterapii Poznawczo-Behawioralnej.