Bijatyka z posmakiem tomaty
Potrzeba walki nie ginie w naszej cywilizacji – co roku tysiące turystów pielgrzymują w ostatnią sobotę sierpnia do Hiszpanii, by rzucić w kogoś pomidorem i dostać dojrzałym owocem z nawiązką. Tomatina to jedna z największych atrakcji turystycznych w tym okresie na świecie. Czy można zaliczyć uczestnictwo w niej do przygody kulinarnej?
25.08.2010 | aktual.: 26.08.2010 14:42
Potrzeba walki nie ginie w naszej cywilizacji – co roku tysiące turystów pielgrzymują w ostatnią sobotę sierpnia do Hiszpanii, by rzucić w kogoś pomidorem i dostać dojrzałym owocem z nawiązką. Tomatina to jedna z największych atrakcji turystycznych w tym okresie na świecie. Czy można zaliczyć uczestnictwo w niej do przygody kulinarnej?
Wysoka adrenalina jest podobno coraz bardziej potrzebna w naszych czasach. Skoki na bungee, zarejestrowane na filmikach oglądanych potem na youtube wyprawy „na aligatora”, rozmaite safari i wycieczki „z dreszczykiem” - to wszystko bije rekordy popularności. Jednak tym, którzy chcieliby trochę bardziej masowej rozrywki, a jednocześnie chcieli wziąć udział w wyjątkowej zabawie organizowanej od sześćdziesięciu lat – polecamy Tomatinę.
I choć wszyscy kojarzą pomidorową bitwę z Walencją, to tak naprawdę odbywa się ona w malutkim miasteczku, parę kilometrów za miastem – w prowincjonalnej wioseczce Buñol, która żyje chyba potem cały rok z funduszy zebranych jednego dnia ze sprzedaży ochronnych gogli, peleryn, kanapek z ziemniaczaną tortillą czy po prostu wody.
Zabawa zaczyna się jednak już w noc poprzedzającą samą bitwę, kiedy do Walencji zjeżdżają tysiące turystów – niekoniecznie mających miejsce do spania... Atmosfera już jest napięta, wszyscy czekają na pomidorowe rozładowanie. Miejscowi opowiadają jednak, że przygotowania do samej fiesty, która w Buñol trwa cały tydzień, a przecierowa sobota jest tylko jej zwieńczeniem – zaczynają się o wiele wcześniej. A to dlatego, że najpierw trzeba zasadzić specjalną odmianę pomidorów, które nadają się na Tomatinę: nie są one najsmaczniejsze, ale tanie i hm… dobrze się rozbryzgują. Wielka cześć pomidorów – broni w bitwie – dostarczana jest przez władze miasteczka. Dzieje się tak od lat osiemdziesiątych, ale wcześniej miasto zabraniało wręcz warzywnej bitwy.
Działo się tak dlatego, że korzenie tej turystycznej atrakcji są w klanowej bójce między miejscowymi chłopakami, którzy podczas gigantes y cabezudos – święta religijnego podczas którego po mieście wędruje procesja wielkich figur – dorwali stoisko z warzywami i zamiast użyć pieści użyli …pomidorów. Zachwyceni spektakularnym efektem, jaki dawały dojrzałe, hiszpańskie tomates - wszystko przecież wygląda po ataku nimi jak unurzane we krwi – postanowili powtórzyć bojkę rok później, w 1946 roku, i powtarzać ją już regularnie. Zniesmaczone tym władze miasta postanowiły jednak zakazać bitew na warzywa na początku lat pięćdziesiątych. Nie spotkało się to jednak z uznaniem ze strony mieszkańców – wywalczyli swoje prawo do Tomatiny, która od 1957 na stałe znalazła się w planie obchodów święta miasta.
Sama bitwa ma określony przebieg – niezwykle retro… Otóż aby zacząć wielkie tworzenie przecieru, któryś ze śmiałków musi najpierw wspiąć się na wysmarowany mydłem slup na środku miasta, na który nabita jest hiszpańska jamon - szynka. Zazwyczaj udaje się to około godziny dziesiątej i wystrzał armatni daje znać, że rozpoczęła się bitwa. Trwa dokładnie przez godzinę – kończy ją podobny sygnał. Podczas walk obowiązuje zasada „każdy na każdego” – kto zdobędzie dla siebie pomidora z wielkich ciężarówek, którymi dostarczyło je miasto, może spokojnie rozładować nerwy z całego roku…
Organizatorzy przestrzegają, żeby – pomimo adrenalinowego haju panującego na rozgrzanych chodnikach – przestrzegać paru zasad: rozgniatać pomidory przed rzuceniem ich w bliźniego, nie ciągnąć za koszulkę (podobno rozochoceni uczestnicy prowadzą bitwę w stylu slapstickowym – kiedy kończą się pomidory, zrywają z siebie ubrania). Około jedenastej wszystko przycicha, mieszkańcy (którzy uprzednio zabezpieczyli okna i fasady domów przed pulpą) zaczynają litościwie polewać uczestników wodą… Mimo to, trzydzieści tysięcy osób, zazwyczaj bez koszulek, za to z pomidorową, zasychającą maską na skórze wraca do Walencji. A Buñol zaczyna zmywać z siebie przecier, który zamienia się w gazpacho – doprawione zgubionymi torebkami, klapkami, podartymi koszulkami i aromatem asfaltu…