GwiazdyBywalec Biennale

Bywalec Biennale

Bywalec Biennale
Źródło zdjęć: © AFP
04.09.2009 13:21, aktualizacja: 23.06.2010 11:31

Co dwa lata w Wenecji pojawia się niezwykle plemię. Trochę inne niż te ludy wędrowne, co na co dzień – w szortach i podkoszulkach – rozdeptują to miasto. Uważniejsi, mniej jednolici, często zdziwaczali – to Ci, którzy przyjechali tu na Biennale.

Co dwa lata w Wenecji pojawia się niezwykle plemię. Trochę inne niż te ludy wędrowne, co na co dzień – w szortach i podkoszulkach – rozdeptują to miasto. Uważniejsi, mniej jednolici, często zdziwaczali – to Ci, którzy przyjechali tu na Biennale.

Przy stoliku obok rozmawiają trzy osoby: „Ja jestem artystą, a wy?”. „My też…”. Złapanie takiej rozmowy w okolicach ogrodów czy arsenału, w których prezentowane jest Biennale – nie jest trudne. Do miasta w ciągu tych paru miesięcy ściągnie bowiem niezliczona ilość „bywalców”: artystów i pseudoartystów, krytyków i studentów sztuk wszelakich, koneserów i kolekcjonerów. Zazwyczaj nie noszą wspomnianego turystycznego rynsztunku, lecz przywożą ze sobą apanaż lokalny: wyobrażenie o tym, jak powinien wyglądać i zachowywać się człowiek związany ze sztuką, podyktowane przez środowisko delikwenta.

Nieprzydatność mapy

Bywalcy Biennale zazwyczaj są tu co dwa lata, zazwyczaj już tu wcześniej byli... To pomaga im mieć tu swoje ulubione ścieżki, ulubione knajpki (nie do końca może trafiają tam gdzie chcą, ale warto udawać, że się wie dokąd idzie) i często podróżować po plątaninie uliczek bez mapy.

Lub mapkę z zaznaczonymi kościołami i Carpacciem, zamieniają na taką z czerwonym logo – prowadzącą przez plątaninę tych samych uliczek, lecz z uwzględnieniem mieszkań na drugim piętrze, małych podwórek, gdzie mieszczą się prace tych, którzy nie zmieścili się w dwóch oficjalnych lokalizacjach festiwalu. Co dwa lata każdy z bywalców obmyśla swój własny system zwiedzania. Iść za mapą? Wybrać tylko część? Czy zgubić się w mieście i po prostu zdać się na los?

Zwyczaje bywalca

Rytm dnia bywalca nie jest określony. Czas na Biennale to raczej czas bez zasad, gdzie należy ucztować, rozmawiać, krytykować, zgubić się troszeczkę. Stąd w Giardini – ogrodach, gdzie mieści się większość pawilonów – schłodzone prosecco pije się już od rana, trzeźwiąc się później mocnym espresso (co za szczęście, że producenci kawy sponsorują za każdym razem Biennale) i tak już można do wieczora. Siedząc na trawie pomiędzy drzewami, zmęczeni kolejką do pawilonu amerykańskiego ( z jakiegoś powodu wchodzi się tam podobnie jak do Ambasady – po parę osób, ruch jest kontrolowany) i na lekkim rauszu, bywalcy obserwują się nawzajem. Szansa na kontakt jest nikła, choć zdarzają się flirty: wyleję trochę prosecco na twoja sukienkę, „dobrze, że to nie espresso, to zniknie…!”

Po godzinach

Ze zdartymi piętami (but elegancki niezdatny do całodziennego noszenia) głodni (trudno trafić na coś smacznego, trudno trafić w czas jedzenia tego miasta, prosecco wzmaga apetyt), z zagubioną ulotką w kieszeni i notesem w drugiej, dochodzimy w końcu do momentu, w którym Biennale się zamyka. I co teraz? Raz wieczorem, udało mi się trafić do zagubionego w Guidecce pawilonu któregoś z państw bałkańskich. Cała kamienica, pogrążona w ciemności, była całkowicie otwarta, co oczywiście wypełniło ekscytujące „zwiedzanie poza harmonogramem”… Bo – chyba czas się do tego przyznać – wiem tyle o bywalcach Biennale, bo sama nim bywam.

Specjalnie dla serwisu kobieta.wp.pl prosto ze swoich podróży nasza korespondentka Agnieszka Kozak
Dziennikarka, zajmuje się lokalnymi odmianami globalnych trendów, seksem i seksualnością w kulturze popularnej czasem krytykuje sztukę i fotografię, ale głównie nałogowo kupuje buty…