David Gilmour "On An Island"
Gdy mającego problemy psychiczne Syda Barretta zaczął zastępować David Gilmour, grupa Pink Floyd z ery szaleństwa przeszła w erę rozumu. Opuścił ją neurotyczny wrażliwiec i oryginał, a zasilił ciepły i zrównoważony gitarzysta, który w zasadzie bez regulowania brzmienia instrumentu przeżył 38 lat, dając grupie hity, dostatek i otwierając przed nią stadiony. Dał jej stabilizację, ale i zachowawczość. *Poprzednie dwa albumy solowe („David Gilmour” w 1978 roku i „About Face” sześć lat później) były dla Gilmoura skokiem w bok i nagrywał je bez zbytniego napinania się na sukces. „On An Island” wychodzi w innych okolicznościach. Gitarzysta i wokalista ma 62 lata i przy tak leniwym tempie życia artystycznego, jakie prowadzi, kolejnego albumu możemy się już nie doczekać. Na próżno czekamy też od 12 lat na nowy materiał Pink Floyd, więc stopień wygłodzenia rynku fanów jest nieprawdopodobny.
W oczekiwania tych ostatnich 10 utworów z „On An Island”, nagranych w towarzystwie dwóch innych muzyków znanych z Pink Floyd – Richarda Wrighta i basisty Guya Pratta – trafia idealnie. Chwilami w skali 1:1 odtwarzają klimat znany z jednej z najsłynniejszych płyt grupy „Wish You Were Here” – długie i przenikliwe dźwięki gitary, wolne tempo, podniosłe orkiestracje. Dla postronnych słuchaczy zabrzmi to wręcz karykaturalnie. Ci parę momentów wytchnienia znajdą w wejściach gości (jak Robert Wyatt i BJ Cole w „Then I Close My Eyes”). Wynudzą się, choć i tak powinni być szczęśliwi, że nie kazano im wysłuchać ciurkiem opery innego eksfloyda Rogera Watersa „Ca Ira”.
Dla Polaków ważny był udział w pracy nad płytą Gilmoura naszych rodaków – *Zbigniewa Preisnera, który przygotował orkiestrowe aranżacje, oraz pianisty Leszka Możdżera. O ile jednak o Preisnerze Gilmour wspomina w towarzyszącym płycie wywiadzie, o tyle nazwisko Możdżera nie pojawia się w doniesieniach angielskiej prasy. Na płycie, owszem, jest, ale ledwie słyszalny i przez kilka minut. Szkoda, bo z całego zespołu sidemanów jest pewnie muzykiem mającym w tej chwili najwięcej do zaprezentowania.
Kuriozalny debiut Gilmoura na saksofonie w jednym z nagrań zostawmy bez komentarza. To mały kaprys emeryta nagrywającego ze swoimi kolegami z dawnych lat płytę w swoim studiu na barce. „On An Island” jest dla mnie zresztą idealną metaforą takiej dostatniej emerytury – czasu, gdy poziom szczęścia wynikającego ze stabilności życiowej paraliżuje, a poziom konserwatyzmu utrudnia gwałtowne ruchy. Niesie to w sobie zarazem coś z nirwany i z ostatecznego przygnębienia. Nirwana dla fanów oczekujących na parę nowych – choć znajomych – dźwięków w stylistyce Pink Floyd, a to drugie – dla wszystkich, którzy spodziewali się, że czołowy muzyk tej grupy ma coś nowego do powiedzenia.
22.03.2006 | aktual.: 30.06.2010 01:50
Bartek Chaciński
David Gilmour "On An Island", EMI