Dobro w słoiku. Joanna Łysikowska gotuje dla 30 rodzin
Każdy, kto z noworodkiem na ręku musiał stać przy garach, wie, że czasem jest to misja niemożliwa. Blogerka Joanna Łysikowska też to zna. Dlatego w czasie pandemii zaczęła gotować zupy dla potrzebujących. Słoiki pełne dobra są rozwożone po Trójmieście, a nawet wysyłane w Polskę.
Aleksandra Kisiel, WP Kobieta: Jak wpadłaś na pomysł, żeby gotować zupy dla osób potrzebujących?
Joanna Łysikowska, blogerka: Jestem członkinią kilku facebookowych grup dotyczących rodzicielstwa, wymagających dzieci, porodów domowych. I tam mamy w połogu często pisały o tym, że są same w domu z noworodkiem, bo ojca dziecka albo nie ma w ogóle, albo jest w pracy i cały dzień cała energia idzie na dziecko.
Te mamy obolałe po porodzie, fizycznie wykończone, z dzieckiem przyklejonym do piersi, nie mają czasu ani energii, żeby gotować. Na dodatek te, które rodziły w domu, nie mogą nawet liczyć na średnio smaczne szpitalne jedzenie. Więc jedzą zupki chińskie albo gotowe dania z Żabki. "Tak nie powinna wyglądać dieta matki karmiącej" - pomyślałam.
I zaczęłam gotować zupy. Najpierw dla znajomych, które były w połogu. Potem dla znajomych znajomych. A potem wieść poszła w świat i gotuję dla wszystkich: matek w połogu, rodzin wielodzietnych czy z niepełnosprawnymi dziećmi, samotnych ojców - to w ogóle jest grupa pozostawiona sama sobie, seniorów. Każdy, kto potrzebuje, dostanie ode mnie słoik zupy. A w zasadzie - przynajmniej pięć, bo wychodzę z założenia, że jeden słoik to za mało.
Kobiety w połogu często są w kiepskim stanie psychicznym, zmęczone, rozdrażnione, obolałe. Czy proszenie o pomoc jest dla nich trudne?
Bardzo! Są bardzo ostrożne, często zaczynają rozmowę od tego, że słyszały, że ja gotuję zupy i one chciałyby kupić parę słoików, tylko za ile te zupy są. Więc ja zawsze odpowiadam, że za dwa gile i staram się dużo żartować, żeby jakoś rozluźnić atmosferę. Wiele kobiet się wstydzi tego, że potrzebują pomocy, zwłaszcza jeśli są z rodzin, które w normalnych okolicznościach jakoś sobie radzą. Bo to nie jest tak, że odzywają się do mnie tylko samotne matki, które ledwo wiążą koniec z końcem.
Tłumaczą swoją sytuację, że normalnie to ogarniają, ale dziecko, domowy poród, zmęczenie, facet całymi dniami w pracy, no bo ktoś musi zarabiać etc. A mi naprawdę nie trzeba tłumaczyć! Ja nie decyduję, czy ktoś jest godny, żeby mu pomóc. Pomagam każdemu. Mamy noworodków szybko stają na nogi, ale te parę tygodni, kiedy nie muszą stać przy garach, są bezcenne!
Tak samo jest z samotnymi ojcami. Oni w ogóle o nic nie proszą, no bo jak to, facet pomocy potrzebuje? Ostatnio usłyszałam historię taty, którego żona zmarła przy porodzie. A on został z bliźniakami - noworodkami. Finansowo nie było u niego źle, ale organizacyjnie, bardzo potrzebował wsparcia. Bo jest w żałobie po stracie żony, ma małe dzieci. Na szczęście inni ojcowie otoczyli go opieką, ja gotuję zupy, jego sąsiadka robi mu kotlety. Społeczność lokalna się nim zaopiekowała.
Jeśli tylko do mnie napiszesz, że potrzebujesz pomocy, jedyne pytanie, na jakie musisz odpowiedzieć, to pod jaki adres dowieźć zupy. Bardzo często ja sama odzywam się do ludzi. Na początku nie wiedziałam, jak to zrobić w sposób taktowny, bo jednak propozycja pomocy od obcego człowieka może być potraktowana, jako podkreślenie, że ktoś sobie nie radzi.
Więc do tych świeżo upieczonych mam czy mam chorych dzieci piszę, że obserwuję cię w social mediach, że widzę, jak sobie świetnie radzisz. A że sama jestem matką, mam dwóch synów, to wiem, że czasem gotowanie bywa wyzwaniem, więc co byś powiedziała, gdybym ci podrzuciła parę słoików zup, żebyś miała z głowy jeden czy dwa obiady?
Jak te kobiety reagują?
Czasem trochę podejrzliwie, no bo powiedzmy sobie szczerze, kobietom w połogu, poza rodziną nie pomaga nikt. A i z rodziną różnie bywa. Nie ma żadnego systemowego wsparcia. Sama kilka razy próbowałam interweniować w sprawie różnych rodzin, pisałam do MOPS-u, dzwoniłam, to się dowiadywałam, że pracownice pomocy społecznej mogą do takiej rodziny zajrzeć za dwa czy trzy tygodnie. No przecież przez ten czas te rodziny umrą z głodu!
Czyli trochę wyręczasz nasze państwo. A masz od niego jakąś pomoc?
Nie. Choć miewam kontakty czy to z pomocą społeczną, czy z sanepidem. A to dlatego, że zdarza się, że ktoś na mnie doniesie. Ja nie przyjmuję zapłaty za zupy, bo gdybym je sprzedawała, to rodziłoby konieczność spełnienia szeregu warunków sanitarnych. A ja te zupy gotuję w domu, w normalnej kuchni, nie w restauracji. Do tego dochodziłaby kwestia podatków, rozliczeń.
Szukałam wsparcia czy to w pomocy społecznej, czy w urzędzie miasta, ale nie ma zainteresowania tą akcją. Rozważam napisanie projektu i ubieganie się o środki unijne, ale to byłaby już duża rzecz. Ale bardzo się cieszę ze wsparcia, jakie dostaję od ludzi. A tego jest zdecydowanie więcej niż hejtu.
Dla ilu osób teraz gotujesz?
Mam "pod opieką" 30 rodzin. Gotuję dwa razy w tygodniu, za każdym razem robię 150-180 słoików zup, bo każda rodzina dostaje zupo-paczkę. Na szczęście nie muszę się martwić transportem, bo wystarczy, że na fanpejdżu mojego bloga - "Łysa mówi", czy na grupie "Widzialna Ręka" rzucę hasło, że potrzebny jest człowiek z samochodem, żeby rozwieźć zupy potrzebującym i w ciągu kilku godzin zupy jadą w teren. To ogromne wsparcie, bo ja nie mam auta i na rozwożeniu zup traciłabym mnóstwo czasu.
Druga, bezcenna forma wsparcia, to zakupy. Ponieważ mój adres jest dość powszechnie znany, bywa, że pod drzwiami ktoś mi zostawi siatkę warzyw albo parę siatek, jak to zrobił ostatnio pan Leszek. Albo zamówi zakupy z dostawą do mnie do domu. Takie wsparcie zawsze przyjmę! Jestem też bardzo wdzięczna freeganom, którzy przywożą mi warzywa i inne produkty spożywcze. Czasem odezwie się jakaś restauracja, że mają produkty z krótkim terminem i że jak po nie przyjadę, to mogę brać.
Inne osoby przywożą słoiki, bo bardzo chciałam, żeby ta inicjatywa była jak najbardziej ekologiczna, a słoiki są wielorazowe, można je wyparzyć czy umyć w zmywarce. Osoby, którym pomagam regularnie, mają słoiki "na wymianę". Ktoś przywozi im zupy i odbiera puste słoiki z poprzedniego tygodnia.
Ja wprawdzie wymyśliłam akcję #zupodobro, ale ludzie sprawili, że ona nabrała rozpędu. Gdybym musiała wszystko robić sama, nie miałabym czasu na pracę, jestem copywriterką. No i przeznaczałabym dobre 500 zł co tydzień na produkty.
Czy czegoś ci teraz brakuje?
Garnków. Brakuje mi porządnych, dużych garnków, bo gotuję w takich zwykłych, domowych. A jakbym miała większe gary, to by gotowanie szło szybciej. Próbowałam odkupić jakieś wyszczerbione garnki od producentów, ale się nie udało.
Inne sprzęty kuchenne mam, bo mi się kiedyś wydawało, że będę perfekcyjną panią domu. Stały i się kurzyły. A pół roku temu dostały nowe życie. Każdy blender, mikser czy szatkownica pracują na pełnych obrotach.
Pracujesz, gotujesz i wychowujesz dwóch chłopców. Sporo obowiązków.
Gotowanie zup stało się u mnie rodzinnym przedsięwzięciem. Mój starszy syn, 10-latek pomaga w kuchni, ale też podrzuca sugestie. Wczoraj powiedział, że skoro gotuję dla dzieci, to może powinnam odpuścić sobie te wegetariańskie wymysły, tylko pomidorówkę ugotować. No to ugotowaliśmy 12 słoików.
Faktycznie gotuję zupy warzywne, bo z mięsem różnie bywa. Nie każdy je je, nie każdy toleruje. Zupę na warzywach, dobrze doprawioną, ale z nie za dużą ilością soli może zjeść każdy: młoda mama, przedszkolak, senior.
Ale wrócę do mojego starszego syna. Alan wie, że pomaganie jest dobre i ważne. Jak wychodzi na plac zabaw, zawsze ma słoik zupy w plecaku. Bo a nuż ktoś będzie potrzebował.
Kiedyś z ukrycia obserwowałam, jak obdarował bezdomnego. Pan szedł z wózkiem wypełnionym różnymi rzeczami. Alan zatrzymał się koło niego, wyciągnął słoik, podał. Facet nie wiedział, o co chodzi, więc mój syn tłumaczy: "Moja mama zrobiła dla pana zupę. Proszę zjeść, jest dobra". Zanim tamten zdążył zaprotestować, syn wskoczył na hulajnogę i odjechał.
Wyobrażam sobie twoje mieszkanie jako wielką spiżarnię.
I trochę masz rację. Kuchnię mamy zastawioną. Słoiki stoją pod każdą ścianą, bo boję się je wstawiać do wiszących szafek - nie wiem, jaki mają udźwig i czy wszystko nie runie na podłogę. Warzywa zaczynają anektować kolejne metry kwadratowe przestrzeni (śmiech).
Nie dość, że spiżarnia, to jeszcze taka, której adres zna pół Gdyni. Nie boisz się?
Nie. Nikt nie zrobi mi większej krzywdy, niż ta, jaką wyrządzili moi rodzice. A oni mój adres znają. Byłam bitym dzieckiem. Zaliczyłam kryzys bezdomności, gdy wywalili mnie z domu. Wtedy przetrwałam dzięki pomocy innych. I pewnie stąd ta moja chęć pomagania, dokarmiania innych.
Robiłam to, jak mieszkałam w Łodzi kilka lat temu, robiłam to przed pandemią i w trakcie - robiłam kanapki dla lekarzy, teraz robię zupy. Do tego lubię dziergać, więc na jesieni robię czapki dla bezdomnych, dziergam czapki dla wcześniaków. Choruję na depresję i ta aktywność bardzo mi pomagała. Czasem nawet mówię osobom, dla których gotuję, że ja pomagam im, a oni mi, bo dzięki temu czuję się potrzebna.
Psychicznie obcowanie z potrzebującymi ludźmi musi być obciążające.
Trochę jak lekarze, staram się odcinać emocje. Nie brać do siebie każdej dramatycznej historii. Inaczej bym długo nie wytrzymała. A i tak był taki moment, że czułam się kiepsko. Na szczęście odezwało się do mnie kilkoro psychologów, terapeutów, którzy otoczyli mnie taką bańką wsparcia. Nawet jedna pani psychiatra przyjechała do mnie na kawę, a tak naprawdę sprawdzała, jak się mam. Wspaniałe jest to, że ci ludzie co jakiś czas piszą: "Asia, jak się masz? Wszystko ok czy potrzebujesz wsparcia?". I ja wiem, że to nie są puste słowa.
Fajnie, że osoby, którym pomagam, same też często potem pomagają. To mi dodaje powera. No i czekolada. To też mnie napędza. Na szczęście co jakiś czas ktoś zostawi mi tabliczkę pod drzwiami.
Napędza mnie wsparcie innych ludzi, ale też zainteresowanie. Odzywają się do mnie dziewczyny z innych miast, które też chcą gotować zupy. Jeśli ktoś jest zainteresowany, może do mnie śmiało pisać. Podzielę się wiedzą, plakatami. Byłoby super, gdyby #zupodobro stała się akcją na cały kraj.