Dom Róży. Krysuvik

Czasem dobrze jest wyjechać. Tak jak Hubert Klimko-Dobrzaniecki, od wielu lat żyjący na Islandii. Z dala od mód i trendów napisał książkę do niczego niepodobną, z niczym się niekojarzącą, a którą czyta się jak list od serdecznego przyjaciela. Takie poczucie bliskości rzadko można znaleźć dziś w literaturze.
Ta opowieść o sobie i o Islandii jest absolutnie bezpretensjonalna – stąd wrażenie listu. Klimko-Dobrzaniecki ma świetny dar obserwacji i zmysł humoru potrzebny jak nigdzie w miejscu, w którym pracuje (do dziś) i które opisuje w „Domu Róży”, czyli w domu starców.
W Islandii, słabo zaludnionym i bogatym kraju, ponoć ceni się życie. Ponoć, bo w tej książce wygląda to inaczej. Jest tu miejsce na cichą eutanazję, kiedy dzieci potrzebują pieniędzy na spłatę nowego dżipa (niemal wszyscy są uwiązani kredytami, które przechodzą z pokolenia na pokolenie). Bohater trafia z ogłoszenia do największego domu starców w Rejkiawiku. „Czy oni szukają pracowników, czy półbogów?” – dziwi się, czytając warunki. Kolejne zaskoczenie przeżywa w gabinecie przełożonej, która pyta go, czy też jest gejem. Okazuje się, że większość pracowników to cioty – od fryzjera po opiekunów. Jeden z nich nie może uwierzyć, że bohater ma żonę: „Jak będzie dla ciebie ta Agenska niedobra, to przyjdź do mnie” – zachęca.
Codziennie zwiedza inny oddział, wędruje po kolejnych piętrach gmachu jak po kręgach dantejskiego piekła, no, może piekiełka, z wszechobecnym zapachem moczu, bezwolnymi staruszkami i raportami w południe o stanie wypróżnienia podopiecznych. Tyle że na to cywilizowane piekiełko nikt z nich sobie specjalnie nie zasłużył. Ot, zestarzeli się. Ponieważ jesteśmy cywilizowani, należą im się rozrywki: przychodzi pani kulturalno-oświatowa, która śpiewa tudzież czyta im starą gazetę. Zresztą nieważne, co robi. Ważne, że widać jej stringi pod ubraniem – ich obserwowanie to jest prawdziwa rozrywka staruszków. Natomiast wszyscy, jak Islandia długa, czekają na największą atrakcję – Jolin, czyli święta Bożego Narodzenia, o których zaczyna się mówić tuż po wakacjach. To jedyna nadzieja, która trochę oświetla absolutny i depresjorodny mrok wyspy. Dlaczego więc bohater wybrał to miejsce? Nie jest przecież typowym obieżyświatem – wraca ciągle myślami do Dolnego Śląska, skąd pochodzi, do lat 80., do fryzur na Limahla. Ale
też nie jest to typowa książka nostalgiczna, i to też za sprawą bohatera, jego energii i ciekawości. „Ciekawość. Powołanie. Udręka. Błogosławieństwo. Sam nie wiem, co mnie tu przywiodło. Może jednak ciekawość, to ona jest napędem”. Nie tylko dzięki niej zawędrował i na wyspę, i do domu starców. Pomoże mu to zrozumieć Róża, piękna, niewidoma staruszka z najwyższego piętra.
Jednak to jeszcze nie wszystko. Teraz odwracamy książkę tył na przód i czytamy drugą nowelę „Krysuvik”, opowieść o rodzicach owej Róży. Okazuje się, że Klimko-Dobrzaniecki dobrze się czuje też w innej stylistyce – prościutka opowieść rybaka o miłości rozbija się z trzaskiem o niesprawiedliwy zwrot losu. Ta historia nadaje ton całej książce, która jest nie tylko rozprawą z ludzką podłością czy systemem społecznym, ale przede wszystkim jest obrazem niedoskonałości i smutku świata, w którym wszyscy uczestniczymy. Niezależnie od islandzkich ciemności. Już, już mogłoby się zrobić ponuro, ale oto znów pojawia się nasz energetyczny bohater. Tym razem wdrapuje się na lodowiec „doładować baterie”. Może stamtąd wyśle kolejny list. Już czekam.

Dom Róży. Krysuvik

17.03.2006 | aktual.: 30.06.2010 01:54

Justyna Sobolewska

Hubert Klimko-Dobrzaniecki „Dom Róży. Krysuvik”, Czarne, Wołowiec 2006

Komentarze (0)