Fatalne zauroczenie
Podczas gdy Kubańczycy umierają z głodu i na AIDS, amerykańskie kino pielęgnuje mit kolorowej Hawany, pełnej muzyki i radości.
13.11.2006 12:04
Podczas gdy Kubańczycy umierają z głodu i na AIDS, amerykańskie kino pielęgnuje mit kolorowej Hawany, pełnej muzyki i radości.
Historia Kuby wygląda tak: był sobie operetkowy dyktator, któremu służyło dwóch złych ubeków. Chodzili oni po ulicach Hawany i zabijali kogo popadnie, krzywiąc się przy tym ohydnie. W tym czasie lud Hawany pląsał i śpiewał. I to było dobre. Jednak w lesie żyli głodni brodaci ludzie, którzy pewnego dnia przyszli do miasta, by zrobić rewolucję. Ich reżim był bardzo niedobry, bo zabrali kabareciarzom saksofony. Zniesmaczeni tym obszarnicy podzielili się na dwie grupy - jedni umarli na serce, a drudzy wyjechali do Ameryki. Ich kobiety z entuzjazmem oddały serca i ciała rewolucji.
"Hawana - miasto utracone", debiut reżyserski aktora Andy'ego Garcii, to jeden z najgorszych hollywoodzkich filmów o Kubie, a jednocześnie przykład, że nawet Amerykanie o kubańskich korzeniach zgubili klucz do zrozumienia tragedii swej dawnej ojczyzny.
Ta ohydna Ameryka!
Od "Ojca chrzestnego II", przez "Kubę" Richarda Lestera, aż po "Hawanę" Sidneya Pollacka, Hollywood próbował opisać perłę Karaibów w ten sam sposób - jako mityczną ziemię utraconą, którą pierworodny grzech chciwości i rozpusty oddał w ręce nowego ustroju. "Pół piekło, pół raj - cała Kuba" - hasło promocyjne filmu Lestera oddaje ten stereotyp idealnie. Któż jest odpowiedzialny za powstanie tak strasznego miejsca? Mafijne rodziny Corleone i Rothów chwaliły się w filmie Coppoli, że są w Hawanie potężniejsze niż koncern US Steel. A magnat hazardu Meyer Lansky wprost mówił w "Hawanie" Pollacka: "To my stworzyliśmy Hawanę i jeśli zechcemy, przeniesiemy ją gdzie indziej". Winna jest nie tylko mafia i rząd USA, ale także Amerykanie jako tacy - i ich ohydny styl życia.
Przy tej interpretacji komuniści Castro wychodzą na ideowców, którzy słusznie zmyli plugastwo Hawany do morza. A skoro to uczynili, nie mogą być tacy źli. Zatem kto nie lubi rządu Stanów Zjednoczonych (a kto nie lubi go bardziej, od hollywoodzkich reżyserów), musi Castro przyklasnąć i przymknąć oczy na błędy i wypaczenia, do których doszło podczas utrwalania władzy ludowej na Kubie. Kolejne filmy opowiadają więc historię wyspy po marksistowsku - stało się, co się stać musiało, taka była konieczność dziejowa.
Zauroczeni Fidelem amerykańscy intelektualiści nigdy nie potrafili odróżnić wybijania się narodów Trzeciego Świata na niepodległość od sowieckich podbojów dokonywanych rękami lokalnych komunistów. Próby dorabiania do dziejów Kuby sentymentalnej mitologii a` la Casablanca jeszcze bardziej zaciemniły obraz. W Ameryce nie powstał więc ani jeden film o Kubańczykach szlachtowanych przez reżim Castro. Jest za to masa nachalnej marksistowskiej propagandy - łącznie z niesławnym dokumentem Olivera Stone'a "Comandante", nakręconym w stylu, którego nie powstydziliby się stalinowscy propagandyści.