GwiazdyForemniak - medytuje i zwalnia tempo

Foremniak - medytuje i zwalnia tempo

Do tej pory w związkach była jak lokomotywa. Dawała z siebie wszystko. Małgorzata Foremniak, mama trójki dorastających dzieci, „kobieta po przejściach”, nie chce już popełniać tych samych błędów. Medytuje i zwalnia tempo.

Foremniak - medytuje i zwalnia tempo
Źródło zdjęć: © Wojtek Wojtczak

11.09.2008 | aktual.: 15.09.2008 14:52

ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE

Do tej pory w związkach była jak lokomotywa. Dawała z siebie wszystko. Małgorzata Foremniak, mama trójki dorastających dzieci, „kobieta po przejściach”, nie chce już popełniać tych samych błędów. Medytuje i zwalnia tempo.

SUKCES: Od jak dawna interesuje się pani medytacją?

Małgorzata Foremniak: Gdy byłam mała, wycinałam z papieru miliony par oczu, młodych i starych, i patrzyłam na nie. W oczach ukryta jest cała tajemnica człowieka. Teraz jestem na takim etapie, że ważne dla mnie stało się wewnętrzne doskonalenie i rozwój duchowy. Uwielbiam czytać Osho, hinduskiego filozofa, który uważał, że medytacja nie polega na siedzeniu i trwaniu w stanie kontemplacji. Owszem, chodzi o to, by uspokoić umysł, oczyścić go. Ale całe nasze życie może być medytacją, jeśli nabierzemy dystansu do zdarzeń, jakie nas dotykają. To wymaga pracy nad sobą. Tylko najpierw trzeba się obudzić. Często potrzebne jest uderzenie. Wszyscy przechodzimy w życiu takie porządne „walnięcia” jak podczas jazdy samochodem – jakiś bolesny rozwód, choroba… To sygnały, żeby się zatrzymać, przestać gnać nie wiadomo za czym, zastanowić się nad sobą. Pewnie, że trzeba pracować i zarabiać pieniądze, utrzymać rodzinę. Ale czasem też trzeba zwolnić, by nie doszło do kraksy, po której już nie będzie co zbierać.

Przeszła pani takie „walnięcie”?

Nieraz. Całe moje życie emocjonalne nigdy nie było proste, zawsze się komplikowało. Kolejny związek rozpadł się, mój pierwszy partner życiowy jakiś czas temu zginął w wypadku. Mam za sobą trudne rozwody, naprawdę trudne… Po tym pierwszym borykałam się z problemami sama z dzieckiem, od nowa próbowałam posklejać wszystko, to się udało i znów coś się rozpadło.

Nie ma pani poczucia, że samej sobie zawdzięcza te burze?

Teraz, jako dojrzała kobieta, rozumiem, że pewne rzeczy musiały się zdarzyć, żebym wyciągnęła z tych zawirowań wnioski. Żebym nie popełniała po raz kolejny tych samych błędów, nie dostawała wciąż od życia łupnia. Musiałam przejść te lekcje.

I wyciągnęła pani z nich właściwe wnioski?

Nie zawsze, choć coraz częściej to mi się udaje. W życiu kobiety ważna jest umiejętność zachowania równowagi między dawaniem i braniem. Ja tę lekcję wciąż przerabiam. To lekcja nauki myślenia o samej sobie, dbania o własne emocje, żeby umieć powiedzieć zdecydowanie: „Tego chcę, ale z tego rezygnuję”. Najtrudniejsza jest praca nad sobą, o wiele łatwiej np. doradzać innym.

W jakim momencie życia jest pani teraz, po kolejnym trudnym rozstaniu? Czy ma pani poczucie klęski?

Nie, absolutnie! To był świadomy wybór, poza tym, choć z Waldkiem nie żyjemy razem, wciąż jesteśmy wielkimi przyjaciółmi, darzymy się szacunkiem. Ja sama jestem na etapie poszukiwań. To dobry moment w moim życiu, bo już wiem, że kiedyś dużo z siebie dawałam. Do tej pory w każdym związku byłam niczym lokomotywa – rzucałam się z pędem do przodu, bez żadnej kontroli. Dawałam z siebie wszystko, a swoje potrzeby odstawiałam na boczne tory. Wiem, że to była moja wina, przyzwyczaiłam do tego moich partnerów. Nie mogę mieć do nich pretensji.

Jak się udało pani pozostać w przyjaźni z byłym mężem? Zwykle, gdy związek rozpada się, dawni partnerzy natychmiast zaczynają wojnę „na noże”.

Trzeba w takim momencie umieć zapanować nad własnym rozbuchanym ego, spuścić z tonu. Można przestać kochać. Jednak z wdzięczności dla tego, co było między nami dobre i piękne, trzeba umieć zachować do siebie szacunek. Prowadzimy wojny z ludźmi dlatego, że o tym zapominamy. Pamiętam cudowny teledysk do piosenki, którą śpiewał Paul McCartney. Okopy, I wojna światowa, dwóch żołnierzy z wrogich obozów stoi naprzeciw siebie. Wszyscy inni zostali wybici. I przychodzi taki moment, że dwaj wrogowie zaczynają dostrzegać w sobie ludzi, nawet pokazują sobie swoje zdjęcia: to moja żona, to moje dziecko. Tragedia, w obliczu której stanęli, sprawiła, że dotarli do sedna tego, co najważniejsze. Wyzbyli się rzeczy, które blokują nas w relacjach z innymi – egoizmu, chorych ambicji, potrzeby bycia górą w każdej sytuacji. Została dobroć. Wierzę, że ona leży u podstaw wszystkiego, tak jak wierzę, że zło to jedynie brak dobra.

Skoro można zachować dla siebie szacunek i przyjaźń, gdy kończy się miłość, to może warto próbować ocalić związek, na przykład dla dzieci? Ludzie często tak robią.

Ale po co, skoro podstawą każdego związku są emocje, namiętności? Sam szacunek nie wystarczy, na emocjonalnym chłodzie nic się nie zbuduje, a już na pewno nic, co mogłoby uszczęśliwić dzieci. One czują, że uczestniczą w czymś, co jest tylko pozorem. Nie wierzę, że czerpią z tego coś dobrego. Nie potrafiłabym trwać w wypalonym związku, jestem na to zbyt szczera, zbyt otwarta. Mówię to, co czuję, i nie dbam o zachowywanie pozorów. Liczy się jasność i klarowność sytuacji, w jakiej się znajduję.

Związek, w jakim teraz się pani znajduje, jest właśnie taki?

Nie lubię mówić o życiu prywatnym i nie pojmuję, jak niektóre pary godzą się na publiczne wyznania na temat wzajemnych relacji, rozstań czy powrotów. Mój dom to mój zamek, moje życie uczuciowe to moja sprawa. Czynienie go obiektem publicznych rozważań to rzecz nie do pomyślenia. Zwłaszcza że mam przecież dzieci, które kolorowa prasa i tak już wystawiała na próbę, wypisując o mnie brednie. Na szczęście moje dzieciaki mają na to, jak same mówią, „olewkę”.

Jest pani matką trójki dzieci, prawie dorosłej córki i dwójki rodzeństwa, które z mężem zaadoptowaliście. O ile wiem, stało się to w dość dramatycznych okolicznościach.

Tak, bo moja córka Oleńka omal się wtedy nie zaczadziła. Dziś wierzę, że tak miało być – Ola miała trafić do szpitala po to, byśmy stali się rodzicami także dla Mileny i Patryka. Oboje z Waldkiem tak wtedy ustaliliśmy, choć to on podjął ostateczną decyzję jako głowa rodziny. W pełni ją zaakceptowałam. Trudności pojawiły się dopiero potem – mówię o trudnościach wychowawczych. Przeżyliśmy prawdziwą szkołę przetrwania. Oleńka jest osobą niezwykłą, fantastyczną dziewczyną o gołębim sercu, ale jej także nie było łatwo, sama też przechodziła trudny okres. Adopcja dużych dzieci była wielkim wyzwaniem dla naszego związku. Jestem jednak pewna, że to musiało się stać, docieranie się, wszystkie sztormy też były potrzebne. To kolejny dowód na to, że warto podejmować nowe wyzwania.

Jaką pani jest matką? Surową, uczącą dystansu czy przyjaciółką?

Zdecydowanie przyjaciółką. Mamy partnerskie relacje. Jak zwracam dzieciom na coś uwagę, to oczekuję, że one też powiedzą mi, co jest u mnie nie tak. W dużej rodzinie to najlepsze rozwiązanie. Poza tym fajnie jest, gdy taki układ działa w obie strony. Ja też od dzieci czegoś się uczę. Bardzo chciałabym wychować całą trójkę na ludzi mających poczucie własnej wartości. Ale nie jestem matką nadopiekuńczą, nie chronię ich przesadnie.

Jest pani jedną z jurorek nowego programu „Mam talent”, w którym „wyławia się” uzdolnionych ludzi z przeróżnych dziedzin. Organizatorzy szukali osoby, która… łatwo się wzrusza. Wybrali panią. Mieli rację?

Ten wizerunek wcielonej dobroci i anielskiego spokoju zawdzięczam postaci Zosi z serialu „Na dobre i na złe”. Co nie znaczy, że prywatnie jestem taka, jak ona. Na pewno mam znacznie gwałtowniejszy temperament i potrafię z pazurami zawalczyć o swoje, wykrzyczeć własną złość. Emocji nie można kumulować, lepiej je z siebie wyrzucić. Po pierwszych odcinkach programu niektórzy mogą być zdziwieni. Bo rzekoma „anielica”, czyli ja, okazuje się być czasem surowym policjantem, jak mnie tam nazwano. Ten program to niezwykłe doświadczenie. Pojawili się w nim różni ludzie, nawet kompletnie bezkrytyczni. Kilka razy jednak miałam wrażenie, że doświadczam cudu. Bo oto po prezentacji serii uczestników, którzy nigdy nie powinni tam trafić, wychodzi nieśmiała, chuda dziewczynka mówiąca nieskładnie i nagle przemawia tak wspaniałym głosem, że nawet teraz czuję gęsią skórkę i ścisk w gardle. Albo para, która pokazała nam absolutnie skomplikowany układ akrobatyczny. To była po prostu perła, czyste piękno, coś tak niesamowitego, że
wszyscy wstrzymaliśmy oddechy z zachwytu. Dla takich chwil warto było pojawić się w tym programie.

Kiedyś powiedziała pani, że szczęście to taki stan umysłu, jaki czasami udaje się pani osiągnąć.

Szczęście to dla mnie stan uspokojenia, pogodzenia z sobą. Zbyt wiele we mnie teraz chaosu, bym mogła o nim mówić. Poza tym jestem nieludzko zmęczona, potrzebuję odpoczynku, także zawodowo zbyt wiele wzięłam na siebie. Mam za sobą ciężki rok. Ta bryczka, którą ciągnę, ma zbyt wiele par lejców, muszę się nimi podzielić z innymi. Mam ochotę krzyknąć: „Drogi, kochany świecie, wystarczy mi jedna para lejców, wiśta i wio!”. (śmiech) Chciałabym robić mniej rzeczy naraz.

Jestem pod wrażeniem spektaklu „Jabłko” Thiessena w Teatrze Komedia, opowieści o małżeńskim trójkącie, gdzie gra pani zdradzaną żonę. Bohaterkę dopada śmiertelna choroba, a najbliższą jej osobą okazuje się… kochanka męża.

To niezwykła sztuka, którą można interpretować na wiele sposobów. Rzecz o kryzysie małżeństwa, o zdradzie, która pojawia się jako ucieczka od samotności. Jest tam mężczyzna zaniedbywany przez żonę zajętą robieniem kariery, młodziutka studentka spragniona prawdziwego uczucia i wielkiej namiętności, którą odnajduje w tym trudnym związku.

W innej konfiguracji przeżyła pani podobną sytuację. Pielęgnowała pani Darię Trafankowską, kiedy ona umierała. A przecież była to żona pani wieloletniego partnera.

Powracało do mnie na scenie wspomnienie Darii, starałam się nie ciągnąć go za sobą, choć bardzo tego chciałam… Dusia była niezwykłą osobą, nie znam nikogo, kto by jej nie akceptował, nie lubił, była samą dobrocią. Całe życie dawała siebie innym, czasem myślę nawet, że zachorowała, bo już nic nie zostawiła dla siebie. Pamiętam naszą rozmowę, opowiadała o tym, jak to jest, gdy z dnia na dzień świat, który obracał się wokół ciebie w zawrotnym tempie, nagle staje w miejscu… Wciąż nie ma we mnie zgody na jej śmierć. A wracając do sztuki, ona rzeczywiście wywołuje wśród widzów emocje, prowokuje do stawiania pytań. A ile my po spektaklach przegadaliśmy godzin o tym, czego doświadczamy na scenie. Tam bohaterom przydarzają się rzeczy piękne i potwornie bolesne. Ale ja jestem taki domowy filozof. Myślę, że jeśli na życie patrzymy powierzchownie, to ból traktujemy jako zło. Wierzę, że wszystko jest po coś, że nic nie dzieje się w naszym życiu bez przyczyny.

Cierpimy też po coś?

Wszystko ma głęboki sens. Tylko trudne sytuacje wpływają na nasze życie duchowe, kształtują nas. Życie w dostatku, sukcesy nie zmieniają niczego. To dzieje się wyłącznie w niewygodzie.

Przyznam, że zdanie w rodzaju: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”, zawsze budziło mój bunt. Gwałtowny protest.

Rozumiem, bo nie jest łatwo nauczyć się pokory wobec życia, wobec cierpienia i faktu, że coś nam nagle odebrano. Często tłumaczę sobie, że nikt nie dał mi nic na zawsze. To, co mam, dostałam od losu „w dzierżawę” i wiem, że w każdej chwili może mi zostać odebrane. Doceniam pracę, pieniądze, zdrowie, ale nie traktuję tej sytuacji jako constans. Mam nadzieję, że dzięki temu łatwiej mi będzie znieść upadki. Przeżyłam burze z piorunami, które sama na siebie sprowadziłam, a potem buntowałam się, gdy waliły grzmoty. Staram się teraz brać te sytuacje „na warsztat” i analizować, dlaczego potykam się akurat w tych, a nie innych okolicznościach. I próbuję to zrozumieć.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Komentarze (0)