GwiazdyGruszka: Niezależna bez przesady

Gruszka: Niezależna bez przesady

Gruszka: Niezależna bez przesady
Źródło zdjęć: © Adam Włazły
12.06.2007 14:40, aktualizacja: 21.06.2007 09:57

Nie gra
w komercyjnych filmach.
Nie jest bohaterką tabloidów.
Gwiazdą czuje się bardziej
w Rosji niż w Polsce.
I chętniej zamieszkałaby
w Moskwie
niż w Hollywood.
Karolina Gruszka,
nowa polska ulubienica
rosyjskiej publiczności.

ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE

Nie gra w komercyjnych filmach. Nie jest bohaterką tabloidów. Gwiazdą czuje się bardziej w Rosji niż w Polsce. I chętniej zamieszkałaby w Moskwie niż w Hollywood. Karolina Gruszka, nowa polska ulubienica rosyjskiej publiczności.

Rozglądam się bardzo uważnie wokół, ale nie widzę, żeby za tobą biegali jacyś paparazzi. Nie stoją w nocy pod domem. Nie czytałam żadnego skandalizującego tekstu na twój temat. Gwiazdy narzekają na bulwarówki. Ty nie?

Szczęśliwie nie mam takich problemów. Nikt nie czai się na mnie przed domem czy załomem muru.

Może nie jesteś popularna? Może prowadzisz nudne życie?

Rzeczywiście, nie jestem aż tak popularną osobą, żeby się mną interesowali paparazzi. A żyję też normalnie.

Niezupełnie. Gruszka to najgorętsze nazwisko ostatniego roku. Zagrałaś u samego Davida Lyncha, jesteś aktorką Teatru Narodowego, krytycy cię nagradzają.

Ale nie gram w najpopularniejszych serialach, nie biorę udziału w telewizyjnych show. Rzadko udzielam się towarzysko. Na bankietach pojawiam się tylko wtedy, gdy muszę. Sama o to nie zabiegam. Więc szczęśliwie udaje mi się unikać medialnego zamieszania.

Ale chyba nie po ostatnim festiwalu filmowym w Gdyni, gdzie dostałaś nagrodę dla najlepszej polskiej aktorki za rolę Oli w filmie „Kochankowie z Marony”?

Dla mediów ważniejsze od laurów w Gdyni są Telekamery, a na tę nagrodę nie mam szans.

Ale gdy na telewizyjne ekrany wejdzie serial „Tajemnica twierdzy szyfrów”, sytuacja może się zmienić.

Oj, chyba też nie. Nie gram tam głównej roli. Moja postać to radiotelegrafistka, Niemka, ale występująca po słusznej stronie. Z uwagi na zalew seriali nawet duża rola w porządnej produkcji nie gwarantuje popularności. Ale też nie jest mi ona do niczego potrzebna.

Nie bądź taka skromna. Na planie rosyjskiego serialu „W połowie drogi do serca" w reżyserii Abaja Karpikowa, kręconego właśnie w Moskwie, ktoś stale nosi za tobą krzesełko z napisem: „Gruszka”. To chyba o czymś świadczy.

To nie ma nic wspólnego z popularnością.

A z czym?

Z tym, że chyba już bardzo dawno żadna polska aktorka nie wyjeżdżała do Rosji pracować w filmie.

Od czasu Barbary Brylskiej i Beaty Tyszkiewicz?

I Ewy Szykulskiej. Rosjanie do tej pory wymieniają te nazwiska jednym tchem jako wielkie gwiazdy. I wciąż mnie pytają, dlaczego teraz nie ma żadnej aktorki tej klasy i dlaczego tak mało polskiej kultury dociera do Rosji. W kinach nie ma polskich filmów, teatry przyjeżdżają sporadycznie. A oni są spragnieni polskiej kultury, mają do niej sentyment. Może ma to wpływ na to, jak mnie traktują? Czuję się tam dużo bardziej gwiazdą niż w Polsce.
Film powstaje na zamówienie pierwszego programu rosyjskiej telewizji, to poważna produkcja.
Serial, składający się z dziesięciu odcinków, jest kręcony niezwykle profesjonalnie. To dramat obyczajowy, którego akcja toczy się w latach 80. i 90. Pokazuje losy dwóch przyjaciół, wynalazców standu, rewolucyjnej metody rozszerzania naczyń krwionośnych. Kiedy jednemu z przyjaciół udaje się wyjechać na Zachód, przywłaszcza sobie nieopatentowany pomysł. Gram jego żonę. Dodam, że na planie jestem jedyną aktorką spoza Rosji.

Jak się czujesz w Moskwie?

Bardzo dobrze. Bywam tam ostatnio kilka razy w miesiącu i kiedy wracam do Warszawy, zdarza mi się tęsknić. Rosja mnie fascynuje, znakomicie dogaduję się tam z ludźmi. Jestem z nimi bardziej otwarta niż w Polsce. A nie jestem typem, który od razu nawiązuje znajomości i ma tysiące przyjaciół. Podchodzę do ludzi ostrożnie. Ale w Rosji jest inaczej. Z kimś, kogo znam zaledwie kilka dni, zdarza mi się rozmawiać o rzeczach ważnych. Na początku myślałam, że to kwestia przypadku. Ale chyba nie. Widocznie jest coś takiego w rosyjskiej duszy, co mi bardzo odpowiada.

Zrozumiałaś rosyjską duszę? Co się na nią składa? Gitara, samowar, nocne rozmowy? Coś, czego w Polsce już nie ma?

Imponuje mi fantazja, spontaniczność i duma Rosjan. W Polsce te cechy są tłamszone przez nasze kompleksy. Mam wrażenie, że Rosjanie potrafią odważniej myśleć. Wyjątkowy jest też wysiłek, jaki wkładają w to, aby jak najpełniej zrozumieć swojego rozmówcę. To mnie pociąga. Dużo bardziej niż poprawna amerykańska uprzejmość, z którą też dane mi było się zetknąć. Zdecydowanie lepiej czuję się na Wschodzie niż na Zachodzie.

Wschodniej mentalności doświadczyłaś już kilka lat temu, grając w „Córce kapitana” Aleksandra Proszkina, a później w białoruskim „Momencie prawdy”. Mogłabyś zamieszkać w Moskwie?

Jeżeli w ogóle miałabym się gdzieś przenosić, to właśnie tam. Ale nie planuję tego, jestem zbyt mocno związana z Polską. Moskwa jest specyficzna. Może przerażać poprzez kontrasty i swój ogrom. Żeby się gdzieś dostać, stoi się w kilkugodzinnych korkach. Z jednej strony, są superekskluzywne sklepy, o których nam się nie śniło, a z drugiej – potworna bieda. I strach, bo ludzie do siebie strzelają. Ale kiedy pozna się ludzi, którzy znają Moskwę i potrafią ją pokazać od ciekawej strony, okazuje się, że to wyjątkowe miasto.
Wkrótce kończę zdjęcia, ale mam nadzieję, że uda mi się tam szybko wrócić.

Gdy grałaś w filmie „Inland Empire” Davida Lyncha, nie wiedziałaś do końca, jaka jest twoja rola, nie znałaś treści filmu czy choćby jego zamysłu. Jak więc wyglądała twoja praca?

Gra polegała na improwizacji, intuicyjnym wyczuwaniu świata, który siedział w głowie Lyncha i który on nam usiłował przekazać. Trochę po omacku, a trochę przez niego prowadzeni próbowaliśmy się w tym odnaleźć i coś od siebie zaproponować. Film jest fascynujący poprzez nieskończoną możliwość interpretacji. Jeżeli ktoś lubi klimat Lyncha i nie oczekuje od filmu linearnej opowieści, „Inland Empire” może mu się spodobać. To film dla koneserów, niełatwy w odbiorze. Ja oglądam go jeszcze bez dystansu. Ciekawi mnie, co z tego, co wyobrażaliśmy sobie podczas pracy, przeniosło się na ekran. Bo dla nas to też była zagadka. Tak dziwna praca nigdy dotąd mi się nie zdarzyła i nie sądzę, by mogła się powtórzyć.

Chyba że u Lyncha…

Chyba że u niego. Ale i tak byłoby już inaczej, bo teraz wiedziałabym, czego mogę się spodziewać.

Przy okazji kręcenia tego filmu jeździłaś do Hollywood. Rozumiem, że niezbyt ci się tam podobało.

Nie czułabym się dobrze w Los Angeles. Oczywiście, czasem zastanawiam się, czy nie warto byłoby pojechać do Stanów, postudiować, pochodzić na castingi. W Polsce powstaje niewiele interesujących filmów. Dwa, trzy rocznie i niekoniecznie z rolą dla mnie. A ponieważ mówię w obcych językach, stąd te myśli. Jednak nie mam w sobie wystarczającej determinacji, żeby chodzić tam od drzwi do drzwi z nadzieją, że dostanę małą rolę w filmie klasy B. Szkoda mi czasu i energii. Wolę zostać w Polsce i realizować projekty, które są dla mnie ważne. Oczywiście marzy mi się współpraca z zagranicznymi reżyserami, ale są różne sposoby, by dać tym marzeniom szansę. Niekoniecznie trzeba od razu wyprowadzać się do Hollywood.

Jakie role odrzucasz?

Takie, które nie stawiają przede mną żadnego nowego zadania. Nie biorę też udziału w projektach realizowanych wyłącznie z myślą o zysku. Uważam, że warto walczyć o to, by być artystą. To trudne i nie zawsze się udaje. Ale przyjmowanie ról, które z góry taką możliwość wykluczają, uważam za cynizm.

Jednak film „Francuski numer”, w którym zagrałaś ostatnio, okazał się niewypałem.

Nigdy nie można do końca przewidzieć wyniku pracy. Po „Bożej podszewce” i „Kochankach z Marony” czułam potrzebę zagrania w innym repertuarze, zmierzenia się z komedią. Występowali dobrzy aktorzy, mieliśmy dobre chęci, ale nie wszystko wyszło.

Rosyjski wątek znów pojawił się w twoim życiu: grasz Irinę w „Trzech siostrach” w teatrze Polonia. To dramat o utracie złudzeń. Czy jest coś, co łączy cię z Iriną?

Na pewno potrafię ją zrozumieć. Irina przeżywa brutalne rozstanie z marzeniami. Gdy ją poznajemy, jest pełna nadziei, pozytywnej energii, tryska dziewczęcą naiwnością. Po kilku latach życie weryfikuje jej ideały. Nic nie jest takie, jak sobie wcześniej wyobrażała. W miarę upływu czasu jest coraz bardziej świadoma tego, co się dzieje, i nie potrafi sobie z tym poradzić. Czechow jest mi bardzo bliski, choć praca nad nim jest niewygodna. Trzeba postawić sobie dużo dotkliwych pytań. Nie zawsze pomaga delikatność i empatia, z jaką sam autor podchodzi do swoich bohaterów.

Podobno umiesz wymienić korki w domu, a nawet koło w samochodzie. Jak mężczyźni przyjmują twoją niezależność?

Czuję się niezależna, ale bez przesady. Wolałabym, żeby te korki czy opony wymieniał jednak mężczyzna. Bo prawdopodobnie zrobi to lepiej. Nie mam zaborczych zapędów. Przeciwnie, chciałabym mieć przy sobie silnego faceta, który będzie dla mnie oparciem.

Gdzie można takiego znaleźć?

Zdaje się, że nie jest to takie proste. Zdarza się rzadko i tylko nielicznym. Choć większość z nas żyje w jakichś związkach.

Tobie się zdarzyło?

Boję się odpowiadać na takie pytania, bo ludzie często opowiadają o tym, jacy są szczęśliwi, jak im się udało, jak cudowną spotkali osobę, a za miesiąc się okazuje, że nic z tego nie wyszło. Wierzę jednak, że są możliwe związki, które przetrwają próbę czasu, że można znaleźć człowieka, z którym się spędzi życie.

Twoja bohaterka, Ola z „Kochanków z Marony”, poddaje się miłości nawet za cenę śmierci, bo to dla niej jedyna szansa, żeby coś poczuć. Emocje są najważniejsze?

Tak. Wierzę, że miłość nadaje życiu sens.

Interesujesz się tym, co się dzieje wokół nas, polityką?

Tak, nawet ostatnio głosowałam.

Co cię najbardziej razi w naszym życiu publicznym?

Ostatnio ta lista bardzo się wydłużyła. Kiedy słucham debat politycznych, jest mi przykro, że tacy ludzie rządzą moim krajem.

W czym cię zobaczymy w tym roku?

Poza emisją serialu „Tajemnica twierdzy szyfrów”, telewizja TVP w cyklu „Święta polskie” pokazała na walentynki film w reżyserii Janusza Majewskiego, nakręcony na podstawie tekstu Jerzego Pilcha „Miłość w przejściu podziemnym”. Na emisję czeka także druga część filmu „Sfora”, a wiosną do polskich kin weszła „Inland Empire” Davida Lyncha. Nagrywam również książki, które ukazują się na płytach CD. Dwie z nich już są gotowe – „Rycerz nieistniejący” włoskiego pisarza Italo Calvino i „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” rumuńskiej pisarki Aglai Veteranyi.

Stać cię na szaleństwo? Podejmujesz ryzykowne kroki?

Zdarza mi się robić dziwne rzeczy. Pociąga to za sobą konsekwencje, nie zawsze przyjemne, ale nigdy nie żałuję. Z takich spontanicznych zachowań można się dużo o sobie dowiedzieć. No i otwiera się szansę na doznania, których normalnie by się nie doświadczyło.

Co takiego ostatnio zrobiłaś?

Z historii, które nadają się do opowiedzenia, skoczyłam kiedyś z wysokiego mostu do rzeki. Bardzo długo nie mogłam się na to zdobyć. Stałam na tym moście, stałam, i nie potrafiłam skoczyć, bo się strasznie bałam. A im dłużej człowiek stoi, tym bardziej się boi. Ze strachu trzęsły mi się kolana. Ale wiedziałam, że prędzej czy później i tak będę musiała skoczyć. Akurat przechodziła grupa muzyków, Gruzinów – bo to było w Gruzji – w ludowych strojach. Stanęli obok mnie i coś zagrali, zaśpiewali, patrzą. A ja cały czas stoję na tym moście. Wśród nich był pan w wieku 60, może 70 lat, który zapytał wreszcie: „No, dlaczego nie skaczesz?”. A ja: „Dlaczego nie skaczę? Bo się boję”. A on: „No, dlaczego się boisz?”. A ja: „Jak pan skoczy, to ja też”. I on tylko odpiął swój pas i w stroju ludowym skoczył z mostu. Nie miałam wyjścia. Zrobiłam to samo. Dostałam potem takiej adrenaliny, że przez cały dzień chodziłam jak nakręcona. Ale nie wiem, czy skoczyłabym po raz drugi.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces