Gwiazdy chcą zarobić
Sukces na scenie to trampolina, która może wynieść do góry także w biznesie. Dobre nazwisko jest jak dobra marka. Coraz więcej gwiazd otwiera restauracje, sklepy, kluby. Czy robią to tylko po to, żeby powiększyć liczbę zer na koncie?
OD SZTUKI DO BIZNESU
Sukces na scenie to trampolina, która może wynieść do góry także w biznesie. Dobre nazwisko jest jak dobra marka. Coraz więcej gwiazd otwiera restauracje, sklepy, kluby. Czy robią to tylko po to, żeby powiększyć liczbę zer na koncie?
Kiedy Kasia Cichopek i Marcin Hakiel otworzyli Akademię Tańca, chętnych było więcej niż miejsc. W sali przy alei Niepodległości 80 w Warszawie nie zmieścili się wszyscy, którzy chcieli uczyć się u zwycięzców drugiej edycji „Tańca z gwiazdami”. – Wymyślenie akademii nie było wielką filozofią. Po wygranej kojarzono nas z tańcem, trudno było tego nie wykorzystać – mówi Marcin, wicemistrz Polski w tańcach latynoamerykańskich, zdobywca IV miejsca w Pucharze Europy, a w dodatku student bankowości i finansów.
– Dzisiaj nasze nazwiska są znane. Jeśli zrobimy z nich markę, zaprocentuje to w przyszłości A w showbiznesie wiadomo: raz się zarabia pieniądze, raz się jest na utrzymaniu rodziny. Własny biznes wydaje się czymś pewniejszym – dodaje Kasia. – Moje pięć minut nie będzie trwało wiecznie. Kiedy przestanę grać w „M jak miłość”, prowadzić programy w telewizji, ludzie zaczną się zastanawiać: „Cichopek, kto to taki?”.
Na początku myśleli o dużej szkole, z wieloma salami, ale życie zweryfikowało marzenia. Okazało się, że trudno znaleźć dobre miejsce w stolicy. Zwłaszcza że najważniejsza miała być jakość: sala taneczna ze świetną wentylacją, miękki, profesjonalny parkiet, specjalne lustra na ścianach. Do tego szafki i prysznice, jak w fitness clubach.
– Chcieliśmy, żeby było jak na Zachodzie. Zwiedziłem dużo tamtejszych szkół tańca. Zdecydowanie różnią się od polskich, prowadzonych często w salach gimnastycznych – mówi Marcin. Później otworzyli filię w Poznaniu. W sumie zainwestowali grubo ponad 100 tysięcy złotych. Największy koszt? Wynajęcie lokalu w stolicy – 17 euro za metr kwadratowy miesięcznie. Ale i tak są szczęściarzami, ceny metra kwadratowego przekraczają nawet 25 euro. Sami ułożyli program swojej szkoły. – Koncentrujemy się na tańcu towarzyskim dla par, choć wielką popularnością cieszą się też zajęcia latino solo dla kobiet. Chcemy jeszcze wprowadzić flamenco, salsę, taniec brzucha i tańce nowoczesne, jak show dance lub hip-hop. Ale najważniejsza jest atmosfera – opowiada Marcin o pomyśle na swoją szkołę. – Ważne, żeby atmosfera była miła, żeby instruktor uczył przez zabawę, a nie przez wytykanie błędów. Większość ludzi na pierwszych zajęciach jest spięta, kobiety czują się skrępowane, bo nagle stają przed lustrem i muszą ruszyć biodrami...
Bliźniaki Marcin i Rafał Mroczkowie też zapragnęli wykorzystać telewizyjną popularność, by zrobić biznes. Właśnie założyli agencję PR „Mroczek House”. – Brzmi nieźle – uważa Marcin. – Pomysł stworzenia agencji narodził się już dawno, tylko z braku czasu zwlekaliśmy z debiutem. Pracuje z nami sztab fajnych ludzi ze świetnymi pomysłami i to mobilizuje nas do tego, by każdą wolną chwilę poświęcać rozwojowi firmy. Nikt nie próżnuje, chwilami bywa nawet bardzo gorąco, bo każdy ma jeszcze inne zajęcia. Agnieszka Popielewicz, narzeczona Marcina, pracuje w telewizji i kończy studia. Mroczkowie nie rezygnują z grania w serialu „M jak miłość”. Nowe wątki, ich zdaniem, są coraz ciekawsze.
Czy własna firma ma zabezpieczyć ich na wypadek, gdyby skończyły się tłuste serialowe lata? – Trudno powiedzieć, czy to zagwarantuje nam przyszłość. Oczywiście zamierzamy zdobywać rynek, ale jaki będzie tego efekt, zweryfikuje czas. Działalność agencji traktujemy bardzo poważnie. Do tej pory byliśmy zapraszani do prowadzenia różnych imprez i często przyjmowaliśmy takie zlecenia. Teraz sami proponujemy różnym firmom ich organizację. Przygotowujemy eventy, koncerty, a także zapewniamy kompleksową obsługę graficzną, bo zatrudniamy świetnych grafików – zapewnia Marcin.
Olivier Janiak, prezenter TVN, gospodarz programu „Co za tydzień” – o najważniejszych wydarzeniach kulturalnych, też chciał mieć własny biznes. Dwa lata temu otworzył klub „Milch” (Mleko). Była wielka pompa, mnóstwo gwiazd, a pierwszych gości częstowano zmrożonym likierem. Za gwiazdami do „Milcha” przyszli klubowi bywalcy. Przy Hożej 50 w Warszawie zawsze wieczorem kłębi się tłum. Do wyboru jest kilka sal. W pierwszej – bar i parkiet do tańca, w następnej – wygodne sofy ustawione pod szklaną ścianą. Kto potrzebuje większej intymności, może zaszyć się w jednym z kameralnych saloników o ścianach z surowej cegły. Gwiazdy ekranu nie muszą się tu obawiać paparazzich. Klub można niepostrzeżenie opuścić jednym z kilku zapasowych wyjść.
„Mleko” to klub dość hermetyczny, najłatwiej wejść do środka za specjalnym zaproszeniem. Od wpuszczania jest selekcjoner ustalający listę gości. W klubie bywają osoby z pierwszych stron gazet, ale i zwykli studenci. Olivier pracował w klubach jeszcze podczas studiów we Wrocławiu. Tam nauczył się prowadzić imprezy, dbać o dobrą atmosferę, rozbawiać gości. I tam zaczął marzyć o własnym klubie. Do pomysłu przekonał dwóch przyjaciół, Juseppe Gambilia, Kanadyjczyka włoskiego pochodzenia, który rozkręcał najlepsze kluby w Polsce, oraz Włocha Nando Baldoiniego.
– Wszystko zajęło mi półtora roku. To była droga przez mękę – mówi Janiak. – Podjęliśmy się zrobić coś z niczego, bez kapitału. Ale udało się. Sam wszystko wymyśliłem, zaprojektowałem wnętrze." Michał Milowicz nazywany polskim Elvisem Presleyem również marzył o własnym klubie muzycznym. Od trzech lat jest współwłaścicielem „Maski”. – Chciałem, żeby było to miejsce integrujące środowisko artystyczno-biznesowe, podobne w klimacie do obumarłego już warszawskiego SPATiF-u – mówi. – Przychodząc do nas, można „zdjąć lub założyć maskę” i poczuć się zupełnie kimś innym.
Dziś wypada, żeby artysta miał własną knajpę, klub lub elegancki sklep. Witold Paszt, wokalista zespołu Vox, prowadzi w Zamościu „Green Pub”. Michał Wiśniewski, znany z tego, że ma głowę do interesów, niedawno został współwłaścicielem „Ekstravaganzy” w Warszawie. – Nie wszedłem w ten biznes w pogoni za modą – zastrzega. – Lubię mieć swobodę wyboru. Przyszedł do mnie znajomy i zapytał, czy nie kupiłbym klubu. Mogłem wybrać „Ekstravaganzę” lub inny lokal przy Foksal."
– Jeśli nazwisko staje się marką, to grzechem byłoby z tego nie skorzystać – wyjaśnia Jacek Santorski, psycholog biznesu. Przedsiębiorcy od dawna zabiegali o ludzi sztuki, sportu, show-biznesu, bo poprawiają oni wizerunek firmy. Teraz gwiazdy zaczynają działać na własny rachunek. Same chcą korzystać z faktu, że „znana twarz” pomaga w biznesie. Ale nie jest gwarancją sukcesu.
Michał Wiśniewski nie widzi żadnego ryzyka. W jego ekskluzywnym klubie przy Armii Ludowej 27 organizuje się dużo imprez firmowych. W tym samym gmachu są biura BMW, Coca-Coli, Deutsche Banku.
– Na brak klientów nie narzekamy. Minusy? Jestem osobą kontrowersyjną, którą albo się lubi, albo nienawidzi. Klub dzięki mnie i zyskał, i stracił. Są ludzie, którzy mówią, że nie pójdą do „Ekstravaganzy”, bo to jest lokal Wiśniewskiego, a inni przeciwnie, przychodzą tu dla mnie."
Rafał i Marcin Mroczkowie nie liczyli na tak wielki sukces. – Mamy powody do radości, bo agencja dostaje sporo zamówień. Od samego startu mieliśmy dużo pracy, udało się nam zorganizować już kilka imprez dla wielkich centrów handlowych. Wkrótce zamierzamy wprowadzić na rynek nowy produkt, o którym będzie głośno, ale szczegółów nie możemy zdradzić". Ich firma się rozrasta. Na razie siedziba znajduje się na Śląsku, niedługo nowy oddział powstanie w centralnej Polsce. Mroczkowie mówią, że są optymistami, a to w biznesie ogromnie pomaga.
W biznesie najwięcej osiągnąć mogą ludzie z temperamentem. Ci, którzy nie szukają pieniędzy, tylko nowych wyzwań – ocenia Jacek Santorski. – Bezpieczniej jest też otworzyć coś, co pozostaje w zgodzie z własnym wizerunkiem. Tak zrobiła Krystyna Janda, która założyła prywatny teatr, a nie restaurację.
Kasia Figura co prawda została restauratorką, lecz nie zrezygnowała z aktorstwa. – Już nasza pierwsza restauracja, „Sense”, odniosła wielki sukces. Rok temu otworzyliśmy „KOM”.
Restauracja jest w samym sercu Warszawy, niedaleko skrzyżowania Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, w historycznym budynku Pasty, który cudem przetrwał II wojnę światową, choć toczyły się tu zacięte walki podczas Powstania Warszawskiego. W latach 20. działała tam pierwsza spółka telefoniczna w Polsce. Stąd nazwa restauracji „KOM”, od słowa „komunikacja”. W piwnicach, gdzie mieści się kuchnia i bar, widać jeszcze kable, które łączyły Warszawę z całym krajem i światem.
– To miejsce ma niesamowitą aurę – mówi Kasia. – Zachowaliśmy oryginalne ściany, gdzieniegdzie widnieją jeszcze ślady po kulach. Nasi goście czują się tu jak w podróży, mogą poczuć smak różnych kultur. Karta menu wygląda jak rozkład jazdy pociągiem. Na pierwszym peronie przekąski, na drugim – dania główne, na kolejnym – desery. Ale można też wpaść do nas tylko na kieliszek wina."
Pod sufitem w ulubionej sali Kasi – Vintage, o ścianach z surowej cegły – intrygująco zwisają metalowe koszyki. Wystarczy pociągnąć za sznurek, żeby zjechały na stoły. W środku schłodzony szampan. Bar zrobiony z kawałków soli z Wieliczki, podświetlony od środka, wygląda magicznie. – Nie robię tego dla pieniędzy. Restauracja to moja pasja i druga scena – mówi aktorka. Oczywiście, od prowadzenia biznesu są specjaliści i wspólnicy, między innymi jej mąż, Kai Schoenhals. – Zarabiam najmniej, ale to nie jest ważne. Przypadła mi w udziale słodka rola bon vivanta. Po prostu bywam w swojej restauracji, używam życia i przyciągam gości – mówi. W „KOM” często odbywają się szalone party z udziałem aktorów, reżyserów i wspaniałych didżejów z „Galapagos Manufacture”. Kiedy Borys Szyc zaczyna rapować, nikt nie chce wyjść, zabawa trwa do rana.
– Robię wszystko, żeby to miejsce żyło. Wierzę, że można ludzi odmienić poprzez oddziaływanie na ich zmysły. Dlatego potrawy muszą być z naturalnych produktów, pachnieć świeżością i ziołami. Już starożytni Grecy odkryli, że jedzenie może być afrodyzjakiem. „Cudowna, śmierdząca róża”, jak kiedyś nazywano czosnek, też nim jest. Ale dopiero przy szampanie i ostrygach doznaje się niebywałych uniesień.
Czy gwiazdy rozkręcają własne biznesy z obawy, że skończy się zapotrzebowanie na ich pracę i talent? – Nie zrobi kariery ten, kogo w objęcia biznesu pcha strach, kto dał z siebie wszystko i nic mu się nie chce – mówi Jacek Santorski. Czasem więc warto twórczo realizować się w czymś nowym, nawet zmienić zawód.
Taką drogę wybrał Marek Kondrat, który ze starszym synem Mikołajem założył „Winarium” (na razie dwa sklepy z winami, w Warszawie i Krakowie). – Kiedy człowiek decyduje się na taki krok, dużo ryzykuje, ale jeśli jest w nim prawdziwa pasja i głębokie przekonanie, że nic innego nie chce już robić, ryzyko się zmniejsza – tłumaczy aktor.
Kondrat nigdy nie gardził biznesem. 10 lat temu wspólnie z Bogusławem Lindą i Wojciechem Malajkatem otworzył restaurację „Prohibicja” na Starym Mieście w Warszawie. Teraz w jego sklepie z winami można przebierać w markach z całego świata. Wyprawia się po nie w najdalsze zakątki globu. Ciężko się z nim umówić, bo albo leci do RPA, albo akurat wybiera się do Barcelony. Lubi powtarzać, że nie zna się na winach: – Jestem pasjonatem, a nie koneserem. Sprzedaję to, co mi smakuje i co nie czyści człowiekowi kieszeni. Czasem do sklepu przychodzą klienci i proszą o butelkę dobrego wina na prezent. Są rozczarowani, gdy aktor poleca im coś za kilkadziesiąt, a nie za 500 złotych.
Wino dla Marka Kondrata to nie tylko biznes, lecz ważna część życia. Ta pasja nauczyła go cieszyć się codziennością. Uwolniła od tego, co nazywa naskórkowym zgiełkiem, który zawsze go męczył. Gdy wybiera się wina, ważny jest nos, powonienie, a przede wszystkim uszy, aby posłuchać, co mają do powiedzenia winiarze.
Czy Marek Kondrat miałby ochotę jeszcze coś zagrać? Nie! Kiedy siedzi na widowni w kinie lub teatrze, to czuje, że jest właśnie na swoim miejscu.
Dla Michała Wiśniewskiego prowadzenie „Ekstravaganzy” też stało się nowym wyzwaniem. – Nie robię tego dla zysku. Pieniądze są ważne, ale jak zapalą się w oczach dolary, a nie ma w tym pasji, to nic nie wyjdzie. We wrześniu otwiera w klubie kasyno. Nie ma zamiaru konkurować z podobnymi przybytkami w hotelach Hyatt lub Marriott. To będzie kasyno turniejowe, tylko stołowy poker, black jack, ruletka. – Nie trzeba będzie doszczętnie się spłukać lub zastawić domu, aby sobie pograć. Byłem kiedyś graczem i jak wielu graczy zawsze chciałem stanąć po drugiej stronie, zostać krupierem."
– Łatwo wpaść w pułapki biznesu – ostrzega psycholog Jacek Santorski. – Nie wszystko, czego się człowiek dotknie, zamienia się w złoto. Aktorzy, piosenkarze, reżyserzy mają w sobie dużo narcyzmu. To nie przeszkadza być kreatywnym, ale utrudnia efektywne prowadzenie biznesu. Jeśli coś nie wychodzi, trzeba szybko z tego zrezygnować. Liczą się dni i godziny. Artysta może mieć problem z przyznaniem się do błędu.
Na biznesie sparzyła się Katarzyna Bujakiewicz, gwiazda serialu „Magda M.”, która otworzyła w Kołobrzegu kawiarnię „Cafe Padre”. Nie chce o tym rozmawiać, właśnie się ze wszystkiego wycofuje. Tadeusz Drozda też krótko się cieszył swoją restauracją „Seafood”. Była mała, obok działały dziesiątki knajp z golonką, kiełbasą i żeberkami, które miały większe wzięcie niż małże i kalmary. Jak uniknąć wpadki? Najlepiej związać się z kimś, kto umie pokierować firmą. Trzeba wziąć na pokład doświadczonych ludzi. Świetnie sprawdzają się duety, gdzie jedna strona daje twarz, a druga biznesowe know-how. To gwarantuje sukces.
Takim tandemem są właśnie Kasia Cichopek i Marcin Hakiel. To Marcin jest autorem finansowych i biznesowych podstaw ich projektów, Kasia daje tylko swój wizerunek. On jest menedżerem, ona zaś – jak mówi sama o sobie – dobrym duszkiem szkoły. Czasem wpada na zajęcia, jej zdjęcia wiszą na eksponowanych miejscach. – Nie jestem zawodową tancerką, ale skoro na oczach wszystkich nauczyłam się tańczyć, to gwarantuję, że każdy, kto do nas przyjdzie, też się nauczy – mówi. Prowadzenie własnego biznesu przynosi też niewymierne korzyści artyście, uczy się na przykład negocjować kontrakty.
– W biznesie obowiązuje zasada: jeśli ty sam albo ktoś z twojej rodziny nie przypilnuje interesu, to lepiej zamknij go pierwszego dnia – wyjaśnia Michał Wiśniewski. – Wszystko musi być pod kontrolą, inaczej się nie uda. Na szczęście mam fachową kadrę, która robi swoje; są po prostu współwłaścicielami.
Janiak tak zaangażował się we własny biznes, że musiał zrezygnować z programu „Dzień dobry TVN”. – Trudno być przytomnym i błyskotliwym z samego rana po całonocnej imprezie. W końcu uznałem, że nie da się tego wszystkiego pogodzić i trzeba wybrać: wycofałem się z prywatnego biznesu.
Uważa, że tylko Michałowi Milowiczowi udało się pogodzić pracę w show-biznesie z prowadzeniem nocnego klubu. Czy klub to duży biznes? – Nie doszedłem do takiego pułapu, by poczuć przypływ dużej gotówki – mówi. Najcenniejsze okazało się doświadczenie, jakie z tego wyniósł. – Knajpa to biznes, któremu trzeba się poświęcić bez reszty. Nie ma już czasu ani na inną pracę, ani dla najbliższych i przyjaciół. W którymś momencie człowiek przestaje żyć! W dodatku ludzie nie chcą pomnażać bogactwa znanych osób. Na początku jest szum medialny, bo interesuje to dziennikarzy. Ale o komercyjny sukces bardzo trudno.
Kasia Cichopek i Marcin Hakiel wydali już serię płyt DVD z nauką tańca, które się świetnie sprzedają, i książkę „Szkoła tańca” w gigantycznym 100-tysięcznym nakładzie. Zapowiadają jej wznowienie, wkrótce będzie sprzedawana na rynku rosyjskim. Ale nie są oszołomieni sukcesem. – Trzeba cały czas walczyć – mówi Marcin i dementuje pogłoski o astronomicznych honorariach płaconych gwiazdom przez telewizję. – Mamy po dwadzieścia kilka lat i znane nazwiska, ale stajemy do walki z konkurencją, która prowadzi szkoły tańca od lat.
Najlepiej rokują przedsięwzięcia, za które biorą się osoby z pewnym dorobkiem. Kariery zaczynane w 45. roku życia, kiedy ma się już doświadczenie zawodowe i jeszcze dużo entuzjazmu do kreowania czegoś nowego, prowadzą do fantastycznych sukcesów.
Katarzyna Figura sprzedała „Sense” po trzech latach, zgodnie z zasadą Roberta De Niro – też działającego w restauracyjnym biznesie – że najlepiej to zrobić, kiedy lokal osiąga największą wartość. Czy za dwa lata „KOM” czeka podobny los? Tego aktorka nie chce zdradzić. Ale od czasu, gdy podczas podróży do San Francisco zwiedziła winnice reżysera Francisa Forda Coppoli, bez przerwy o nich marzy. Mogłaby kupić winnicę nawet do spółki z kimś innym. – Stałabym się najszczęśliwszym człowiekiem, gdybym mogła doglądać dojrzewania winogron, próbować wina, zanurzać się w nim. Od dawna mam wrażenie, że w moich żyłach zamiast krwi płynie czerwone wino.
– Jeśli komuś się marzy, aby stworzyć coś własnego, koniecznie powinien to zrobić – mówi Michał Wiśniewski. – Trzeba realizować marzenia, życie wtedy inaczej smakuje.
Wydanie Internetowe