GwiazdyGwiazdy chcą zarobić

Gwiazdy chcą zarobić

Gwiazdy chcą zarobić
Źródło zdjęć: © AKPA
18.07.2007 14:10, aktualizacja: 27.11.2007 16:22

Suk­ces na sce­nie to tram­po­li­na, któ­ra mo­że wy­nieść do gó­ry tak­że w biz­ne­sie. Dobre na­zwi­sko jest jak do­bra mar­ka. Co­raz wię­cej gwiazd otwiera re­stau­ra­cje, sk­le­py, kluby. Czy ro­bią to tyl­ko po to, że­by powięk­szyć licz­bę zer na kon­cie?

OD SZTUKI DO BIZNESU

Sukces na scenie to trampolina, która może wynieść do góry także w biznesie. Dobre nazwisko jest jak dobra marka. Coraz więcej gwiazd otwiera restauracje, sklepy, kluby. Czy robią to tylko po to, żeby powiększyć liczbę zer na koncie?

Kiedy Kasia Cichopek i Marcin Hakiel otworzyli Akademię Tańca, chętnych było więcej niż miejsc. W sali przy alei Niepodległości 80 w Warszawie nie zmieścili się wszyscy, którzy chcieli uczyć się u zwycięzców drugiej edycji „Tańca z gwiazdami”. – Wymyślenie akademii nie było wielką filozofią. Po wygranej kojarzono nas z tańcem, trudno było tego nie wykorzystać – mówi Marcin, wice­mistrz Polski w tańcach latynoamerykańskich, zdobywca IV miejsca w Pucharze Europy, a w dodatku student bankowości i finansów.

– Dzisiaj nasze nazwiska są znane. Jeśli zrobimy z nich markę, zaprocentuje to w przyszłości A w show­biznesie wiadomo: raz się zarabia pieniądze, raz się jest na utrzymaniu rodziny. Własny biznes wydaje się czymś pewniejszym – dodaje Kasia. – Moje pięć minut nie będzie trwało wiecznie. Kiedy przestanę grać w „M jak miłość”, prowadzić programy w telewizji, ludzie zaczną się zastanawiać: „Cichopek, kto to taki?”.

Na początku myśleli o dużej szkole, z wieloma salami, ale życie zweryfikowało marzenia. Okazało się, że trudno znaleźć dobre miejsce w stolicy. Zwłaszcza że najważniejsza miała być jakość: sala taneczna ze świetną wentylacją, miękki, profesjonalny parkiet, specjalne lustra na ścianach. Do tego szafki i prysznice, jak w fitness clubach.
– Chcieliśmy, żeby było jak na Zachodzie. Zwiedziłem dużo tamtejszych szkół tańca. Zdecydowanie różnią się od polskich, prowadzonych często w salach gimnastycznych – mówi Marcin. Później otworzyli filię w Poznaniu. W sumie zainwestowali grubo ponad 100 tysięcy złotych. Największy koszt? Wynajęcie lokalu w stolicy – 17 euro za metr kwadratowy miesięcznie. Ale i tak są szczęściarzami, ceny metra kwadratowego przekraczają nawet 25 euro. Sami ułożyli program swojej szkoły. – Koncentrujemy się na tańcu towarzyskim dla par, choć wielką popularnością cieszą się też zajęcia latino solo dla kobiet. Chcemy jeszcze wprowadzić flamenco, salsę, taniec brzucha i tańce nowoczesne, jak show dance lub hip-hop. Ale najważniejsza jest atmosfera – opowiada Marcin o pomyśle na swoją szkołę. – Ważne, żeby atmosfera była miła, żeby instruktor uczył przez zabawę, a nie przez wytykanie błędów. Większość ludzi na pierwszych zajęciach jest spięta, kobiety czują się skrępowane, bo nagle stają przed lustrem i muszą ruszyć biodrami...

Bliźniaki Marcin i Rafał Mroczkowie też zapragnęli wykorzystać telewizyjną popularność, by zrobić biznes. Właśnie założyli agencję PR „Mroczek House”. – Brzmi nieźle – uważa Marcin. – Pomysł stworzenia agencji narodził się już dawno, tylko z braku czasu zwlekaliśmy z debiutem. Pracuje z nami sztab fajnych ludzi ze świetnymi pomysłami i to mobilizuje nas do tego, by każdą wolną chwilę poświęcać rozwojowi firmy. Nikt nie próżnuje, chwilami bywa nawet bardzo gorąco, bo każdy ma jeszcze inne zajęcia. Agniesz­ka Popielewicz, narzeczona Marcina, pracuje w telewizji i kończy studia. Mroczkowie nie rezygnują z grania w serialu „M jak miłość”. Nowe wątki, ich zdaniem, są coraz ciekawsze.

Czy wła­sna fir­ma ma za­bez­pie­czyć ich na wy­pa­dek, gdy­by skoń­czy­ły się tłu­ste se­ria­lo­we la­ta? – Trud­no po­wie­dzieć, czy to za­gwa­ran­tu­je nam przy­szłość. Oczy­wi­ście za­mie­rza­my zdo­by­wać ry­nek, ale ja­ki bę­dzie te­go efekt, zwe­ry­fi­ku­je czas. Dzia­łal­ność agen­cji trak­tu­je­my bar­dzo po­waż­nie. Do tej po­ry by­li­śmy za­pra­sza­ni do pro­wa­dze­nia róż­nych imprez i czę­sto przyj­mo­wa­li­śmy ta­kie zle­ce­nia. Te­raz sa­mi pro­po­nu­je­my róż­nym fir­mom ich or­ga­ni­za­cję. Przy­go­to­wu­je­my even­ty, kon­cer­ty, a także za­pew­nia­my kom­plek­so­wą ob­słu­gę gra­­ficz­ną, bo za­trud­nia­my świetnych gra­fi­ków – za­pew­nia Mar­cin.

Oli­vier Ja­niak, pre­zen­ter TVN, go­spo­darz pro­gra­mu „Co za tydzień” – o naj­waż­niej­szych wy­da­rze­niach kul­tu­ral­nych, też chciał mieć wła­sny biz­nes. Dwa la­ta te­mu otwo­rzył klub „Milch” (Mle­ko). By­ła wiel­ka pom­pa, mnó­stwo gwiazd, a pierw­szych go­ści czę­sto­wa­no zmro­żo­nym li­kie­rem. Za gwiaz­da­mi do „Mil­cha” przy­szli klu­bo­wi by­wal­cy. Przy Ho­żej 50 w Warszawie za­wsze wie­czo­rem kłę­bi się tłum. Do wy­bo­ru jest kil­ka sal. W pierw­szej – bar i par­kiet do tań­ca, w na­stęp­nej – wygodne so­fy usta­wio­ne pod szkla­ną ścia­ną. Kto po­trze­bu­je więk­szej intym­no­ści, mo­że za­szyć się w jed­nym z ka­me­ral­nych sa­lo­ni­ków o ścianach z su­ro­wej ce­gły. Gwiaz­dy ekra­nu nie mu­szą się tu oba­wiać pa­pa­raz­zich. Klub moż­na nie­po­strze­że­nie opu­ścić jed­­nym z kil­ku zapasowych wyjść.

„Mle­ko” to klub dość her­me­tycz­ny, naj­ła­twiej wejść do środ­­ka za spe­cjal­nym za­pro­sze­niem. Od wpusz­­cza­nia jest se­lek­cjo­ner usta­la­ją­cy li­stę go­ści. W klu­bie by­wa­ją oso­by z pier­w­szych stron gazet, ale i zwy­kli stu­den­ci. Oli­vier pra­co­wał w klu­bach jesz­cze podczas stu­diów we Wro­cła­wiu. Tam na­uczył się pro­wa­dzić im­pre­zy, dbać o do­brą at­mos­fe­rę, roz­ba­wiać go­ści. I tam za­czął ma­rzyć o wła­s­nym klubie. Do po­my­słu prze­ko­nał dwóch przy­ja­ciół, Ju­sep­pe Gam­bi­lia, Kanadyj­czy­ka wło­skie­go po­cho­dze­nia, któ­ry roz­krę­cał naj­lep­sze klu­by w Pol­sce, oraz Wło­cha Nan­do Bal­do­inie­­go.

– Wszyst­ko za­ję­ło mi pół­to­ra ro­ku. To by­ła dro­ga przez mę­kę – mó­wi Ja­niak. – Pod­ję­li­ś­my się zro­bić coś z ni­cze­go, bez ka­pi­ta­łu. Ale uda­ło się. Sam wszyst­ko wy­my­śli­łem, za­pro­jek­to­wa­łem wnętrze." Mi­chał Mi­lo­wicz na­zy­wa­ny pol­­skim Elvi­sem Pre­sley­em rów­­­nież ma­rzył o wła­snym klu­bie mu­zycz­nym. Od trzech lat jest współ­wła­ści­cie­lem „Ma­ski”. – Chcia­łem, że­by by­ło to miej­sce integrujące śro­do­wi­sko ar­ty­stycz­no­-biz­ne­so­we, po­dob­ne w kli­ma­cie do ob­umar­łe­go już war­szaw­skie­go SPA­TiF­-u – mó­wi. – Przychodząc do nas, moż­na „zdjąć lub za­ło­żyć ma­skę” i po­czuć się zu­peł­nie kimś in­nym.

Dziś wy­pa­da, że­by ar­ty­sta miał wła­sną knaj­pę, klub lub ele­ganc­ki sklep. Wi­told Paszt, wo­ka­li­sta ze­spo­łu Vox, pro­wa­dzi w Za­mo­ściu „Gre­en Pub”. Mi­chał Wi­śniew­ski, zna­ny z te­go, że ma gło­wę do in­te­re­sów, nie­daw­no zo­stał współ­wła­ści­cie­lem „Ekstravaganzy” w War­sza­wie. – Nie wsze­dłem w ten biz­nes w po­go­ni za mo­dą – za­strze­ga. – Lu­bię mieć swo­bo­dę wy­bo­ru. Przy­szedł do mnie zna­jo­my i za­py­tał, czy nie ku­pił­bym klu­bu. Mo­głem wy­brać „Eks­tra­va­gan­zę” lub in­ny lo­kal przy Foksal."

– Je­śli na­zwi­sko sta­je się mar­ką, to grze­chem by­ło­by z te­go nie sko­rzy­stać – wy­ja­śnia Ja­cek San­tor­ski, psy­cho­log biz­ne­su. Przed­się­bior­cy od daw­na za­bie­ga­li o lu­dzi sztu­ki, spor­tu, show­-biznesu, bo po­pra­wia­ją oni wi­ze­ru­nek fir­my. Te­raz gwiaz­dy za­czy­na­ją dzia­łać na wła­sny ra­chu­nek. Sa­me chcą ko­rzy­stać z fak­tu, że „zna­­na twarz” po­ma­ga w biz­ne­sie. Ale nie jest gwa­ran­cją suk­ce­su.

Mi­chał Wi­śniew­ski nie wi­dzi żad­ne­go ry­zy­ka. W je­go eks­klu­zyw­nym klubie przy Ar­mii Lu­do­wej 27 or­ga­ni­zu­je się du­żo im­prez fir­mo­wych. W tym sa­mym gma­chu są biu­ra BMW, Co­ca­-Co­li, Deut­sche Ban­ku.
– Na brak klien­tów nie na­rze­ka­my. Mi­nu­sy? Je­stem oso­bą kontrower­syj­ną, któ­rą al­bo się lu­bi, al­bo nie­na­wi­dzi. Klub dzię­ki mnie i zy­skał, i stra­cił. Są lu­dzie, któ­rzy mó­wią, że nie pój­dą do „Eks­tra­va­gan­zy”, bo to jest lo­kal Wi­śniew­skie­go, a in­ni prze­ciw­nie, przy­cho­dzą tu dla mnie."

Ra­fał i Mar­cin Mrocz­ko­wie nie li­czy­li na tak wiel­ki suk­ces. – Ma­my po­wo­dy do ra­do­ści, bo agen­cja do­sta­je spo­ro za­mó­wień. Od sa­me­go star­tu mie­li­śmy du­żo pra­cy, uda­ło się nam zor­ga­ni­zo­wać już kil­ka imprez dla wiel­kich cen­trów han­dlo­wych. Wkrót­­ce za­mie­rza­my wpro­wa­dzić na ry­nek no­wy pro­dukt, o któ­rym bę­dzie gło­śno, ale szcze­gó­łów nie może­my zdra­­dzić". Ich fir­ma się roz­ra­sta. Na ra­zie sie­dzi­ba znaj­du­je się na Ślą­sku, nie­dłu­go no­wy od­dział po­w­sta­nie w cen­tral­nej Pol­sce. Mrocz­ko­wie mó­wią, że są opty­mi­sta­mi, a to w biz­ne­sie ogrom­nie po­ma­ga.

W biz­ne­sie naj­wię­cej osią­gnąć mo­gą lu­dzie z tem­pe­ra­men­tem. Ci, któ­rzy nie szu­ka­ją pie­nię­dzy, tyl­ko no­wych wy­zwań – oce­nia Ja­cek Santor­ski. – Bez­piecz­niej jest też otwo­rzyć coś, co po­zo­sta­je w zgo­dzie z wła­snym wi­ze­run­kiem. Tak zro­bi­ła Kry­sty­na Jan­da, któ­ra założy­ła pry­­wat­ny te­atr, a nie re­stau­ra­cję.

Ka­sia Fi­gu­ra co praw­da zo­sta­ła re­stau­ra­tor­ką, lecz nie zre­zy­gno­wa­ła z ak­tor­stwa. – Już na­sza pierw­sza re­stau­ra­cja, „Sense”, od­nio­sła wiel­ki suk­ces. Rok te­mu otwo­rzy­li­śmy „KOM”.

Re­stau­ra­cja jest w sa­mym ser­cu War­sza­wy, nie­daleko skrzy­żo­wa­nia Marszał­kow­skiej i Świę­to­­krzy­skiej, w hi­sto­rycz­nym bu­dyn­ku Pa­sty, który cu­dem prze­trwał II woj­nę świa­to­wą, choć to­czy­­ły się tu za­cię­te wal­ki pod­czas Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. W la­tach 20. dzia­ła­ła tam pierw­sza spółka te­le­fonicz­na w Pol­sce. Stąd na­zwa re­stau­ra­cji „KOM”, od sło­wa „ko­mu­ni­ka­cja”. W piw­ni­cach, gdzie mie­ści się kuch­nia i bar, wi­dać jesz­cze ka­ble, któ­re łą­czy­ły War­sza­wę z ca­łym kra­jem i świa­tem.

– To miej­sce ma nie­sa­mo­wi­tą au­rę – mó­wi Ka­sia. – Zacho­wa­li­śmy ory­gi­nal­ne ścia­ny, gdzie­nie­gdzie wid­nie­ją jesz­cze śla­dy po ku­lach. Na­si go­ście czu­ją się tu jak w po­dró­ży, mo­gą po­czuć smak róż­nych kul­tur. Kar­ta me­nu wy­glą­da jak roz­kład jaz­dy po­cią­giem. Na pierw­szym pe­ro­nie prze­ką­ski, na dru­gim – da­nia głów­ne, na kolejnym – de­se­ry. Ale moż­na też wpaść do nas tyl­ko na kieliszek wi­na."

Pod su­fi­tem w ulu­bio­nej sa­li Ka­si – Vin­tage, o ścia­nach z surowej ce­gły – in­try­gu­ją­co zwi­sa­ją me­ta­lo­we ko­szy­ki. Wy­star­czy po­cią­gnąć za sznu­rek, że­by zje­cha­ły na sto­ły. W środ­ku schło­dzo­ny szam­pan. Bar zro­bio­ny z ka­wał­ków so­li z Wie­licz­ki, pod­świe­tlo­ny od środ­ka, wy­glą­da ma­gicz­nie. – Nie ro­bię te­go dla pie­nię­dzy. Restau­ra­cja to mo­ja pa­sja i dru­ga sce­na – mó­wi ak­tor­ka. Oczywiście, od pro­wa­dze­nia biz­ne­su są spe­cja­li­ści i wspól­ni­cy, mię­dzy in­ny­mi jej mąż, Kai Scho­en­hals. – Za­ra­biam naj­mniej, ale to nie jest waż­ne. Przy­pa­dła mi w udzia­le słod­ka ro­la bon vi­van­ta. Po pro­stu by­wam w swo­jej re­stau­ra­cji, uży­wam ży­cia i przy­cią­gam go­ści – mó­wi. W „KOM” czę­sto od­by­wa­ją się sza­lo­ne par­ty z udziałem ak­to­rów, re­ży­se­rów i wspa­nia­łych di­dże­jów z „Ga­la­pa­gos Ma­nu­fac­tu­re”. Kie­dy Bo­rys Szyc za­czy­na ra­po­wać, nikt nie chce wyjść, za­ba­wa trwa do ra­na.

– Ro­bię wszyst­ko, że­by to miej­sce ży­ło. Wie­rzę, że moż­na lu­dzi od­mie­nić po­przez od­dzia­ły­wa­nie na ich zmy­sły. Dla­te­go po­tra­wy mu­szą być z na­tu­ral­nych pro­duk­tów, pach­nieć świe­żością i zio­ła­mi. Już starożyt­ni Gre­cy od­kry­li, że je­dze­nie mo­że być afro­dy­zja­kiem. „Cu­dow­na, śmier­dzą­ca ró­ża”, jak kie­dyś na­zy­wa­no czo­s­­nek, też nim jest. Ale do­pie­ro przy szam­pa­nie i ostry­gach do­zna­je się nie­by­wa­łych unie­sień.

Czy gwiaz­dy roz­krę­ca­ją wła­sne biz­ne­sy z oba­wy, że skoń­czy się zapotrze­bo­wa­nie na ich pra­cę i ta­lent? – Nie zro­bi ka­rie­ry ten, ko­go w ob­ję­cia biz­ne­su pcha strach, kto dał z sie­bie wszyst­ko i nic mu się nie chce – mó­wi Ja­cek San­tor­ski. Cza­sem więc war­to twórczo re­ali­zo­wać się w czymś no­wym, na­wet zmie­nić za­wód.

Ta­ką dro­gę wy­brał Ma­rek Kon­drat, któ­ry ze star­szym sy­nem Mi­ko­ła­jem zało­żył „Wi­na­rium” (na ra­zie dwa skle­py z wi­na­mi, w Warsza­wie i Kra­ko­wie). – Kie­dy czło­wiek de­cy­du­je się na ta­ki krok, du­żo ry­zy­ku­je, ale je­śli jest w nim praw­dzi­wa pa­sja i głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że nic in­ne­go nie chce już ro­bić, ry­zy­ko się zmniej­sza – tłu­ma­czy ak­tor.

Kon­drat ni­gdy nie gar­dził biz­ne­sem. 10 lat te­mu wspól­nie z Bo­gu­sła­wem Lin­dą i Woj­cie­chem Ma­laj­ka­tem otwo­rzył re­stau­ra­cję „Prohibicja” na Sta­rym Mie­ście w War­sza­wie. Te­raz w je­go skle­pie z wi­na­mi moż­na prze­bie­rać w mar­kach z ca­łe­go świa­ta. Wy­pra­wia się po nie w naj­dal­sze za­kąt­ki glo­bu. Cięż­ko się z nim umó­wić, bo albo le­ci do RPA, al­bo aku­rat wy­bie­ra się do Bar­ce­lo­ny. Lu­bi powtarzać, że nie zna się na wi­nach: – Je­stem pa­sjo­na­tem, a nie ko­ne­se­rem. Sprze­da­ję to, co mi sma­ku­je i co nie czy­ści czło­wie­ko­wi kie­sze­ni. Cza­sem do skle­pu przy­cho­dzą klien­ci i pro­szą o bu­tel­kę dobre­go wi­na na pre­zent. Są roz­cza­ro­wa­ni, gdy ak­tor po­le­ca im coś za kil­ka­dzie­siąt, a nie za 500 zło­tych.

Wi­no dla Mar­ka Kon­dra­ta to nie tyl­ko biz­nes, lecz waż­na część ży­cia. Ta pa­sja na­uczy­ła go cie­szyć się co­dzien­no­ścią. Uwol­ni­ła od te­go, co na­zy­wa na­skór­ko­wym zgieł­kiem, któ­ry za­wsze go mę­czył. Gdy wy­bie­ra się wi­na, waż­ny jest nos, po­wo­nie­nie, a przede wszyst­kim uszy, aby posłuchać, co ma­ją do po­wie­dze­nia wi­nia­rze.

Czy Ma­rek Kon­drat miał­by ocho­tę jesz­cze coś za­grać? Nie! Kie­dy sie­dzi na wi­dow­ni w ki­nie lub te­atrze, to czu­je, że jest wła­śnie na swo­im miej­scu.

Dla Mi­cha­ła Wi­śniew­skie­go pro­wa­dze­nie „Eks­tra­va­gan­zy” też sta­ło się no­wym wy­zwa­niem. – Nie ro­bię te­go dla zy­sku. Pieniądze są waż­ne, ale jak za­pa­lą się w oczach do­la­ry, a nie ma w tym pa­sji, to nic nie wyj­dzie. We wrze­śniu otwie­ra w klu­bie ka­sy­no. Nie ma za­mia­ru kon­ku­ro­wać z podob­ny­mi przy­byt­ka­mi w ho­te­lach Hy­att lub Mar­riott. To bę­dzie ka­sy­no tur­nie­jo­we, tyl­ko sto­ło­wy po­ker, black jack, ru­let­ka. – Nie trze­ba bę­dzie do­szczęt­nie się spłu­kać lub za­sta­wić do­mu, aby so­bie pograć. By­­łem kie­dyś gra­czem i jak wie­lu gra­czy za­wsze chcia­łem stanąć po dru­giej stro­nie, zo­stać kru­pie­rem."

– Ła­two wpaść w pu­łap­ki biz­ne­su – ostrze­ga psy­cho­log Jacek San­tor­ski. – Nie wszyst­ko, cze­go się czło­wiek do­tknie, zamie­nia się w zło­to. Ak­to­rzy, pio­sen­ka­rze, re­ży­se­rzy ma­ją w so­bie dużo nar­cy­zmu. To nie prze­szka­dza być kre­atyw­nym, ale utrud­nia efektyw­ne pro­wa­dze­nie biz­ne­su. Je­śli coś nie wy­cho­dzi, trze­ba szyb­ko z te­go zre­zy­gno­wać. Li­czą się dni i go­dzi­ny. Ar­ty­sta mo­że mieć problem z przy­zna­niem się do błę­du.

Na biz­ne­sie spa­rzy­ła się Ka­ta­rzy­na Bu­ja­kie­wicz, gwiaz­da se­ria­lu „Mag­da M.”, któ­ra otwo­rzy­ła w Ko­ło­brze­gu ka­wiar­nię „Ca­fe Pa­dre”. Nie chce o tym roz­ma­wiać, wła­śnie się ze wszyst­kie­go wy­co­fu­je. Ta­de­usz Droz­da też krót­ko się cie­szył swo­ją restau­ra­cją „Se­afo­od”. By­ła ma­ła, obok dzia­­­ła­ły dziesiątki knajp z go­lon­ką, kieł­ba­są i że­ber­ka­mi, któ­re mia­ły więk­sze wzię­cie niż mał­że i kal­ma­ry. Jak unik­nąć wpad­ki? Naj­le­piej zwią­zać się z kimś, kto umie po­kie­ro­wać fir­mą. Trze­ba wziąć na po­kład doświadczo­nych lu­dzi. Świet­nie spraw­dza­ją się du­ety, gdzie jed­na strona da­je twarz, a dru­ga biz­ne­so­we know­-how. To gwa­ran­tu­je suk­ces.

Ta­kim tan­de­mem są wła­śnie Ka­sia Ci­cho­pek i Mar­cin Ha­kiel. To Mar­cin jest au­to­rem fi­nan­so­wych i biz­ne­so­wych pod­staw ich pro­jek­tów, Ka­sia da­je tyl­ko swój wi­ze­ru­nek. On jest me­ne­dże­rem, ona zaś – jak mówi sa­ma o so­bie – do­brym dusz­kiem szko­ły. Cza­sem wpa­da na zaję­cia, jej zdję­cia wi­szą na eks­po­no­wa­nych miej­scach. – Nie jestem za­wo­do­wą tan­cer­ką, ale sko­ro na oczach wszyst­kich na­uczy­łam się tań­czyć, to gwa­ran­tu­ję, że każ­dy, kto do nas przyj­dzie, też się na­uczy – mó­wi. Pro­wa­dze­nie wła­sne­go biz­ne­su przy­no­si też niewymier­ne ko­rzy­ści ar­ty­ście, uczy się na przy­kład ne­go­cjo­wać kontrak­ty.

– W biz­ne­sie obo­wią­zu­je za­sa­da: je­śli ty sam al­bo ktoś z two­jej ro­dzi­ny nie przy­pil­nu­je in­te­re­su, to le­piej za­mknij go pierw­sze­go dnia – wy­ja­śnia Mi­chał Wi­śniew­ski. – Wszyst­ko mu­si być pod kon­tro­lą, ina­czej się nie uda. Na szczę­ście mam fa­cho­wą ka­drę, któ­ra ro­bi swo­je; są po pro­stu współ­wła­ści­cie­la­mi.

Ja­niak tak za­an­ga­żo­wał się we wła­sny biz­nes, że mu­siał zre­zy­gno­wać z pro­gra­mu „Dzień do­bry TVN”. – Trud­no być przy­tom­nym i bły­sko­tli­wym z sa­me­go ra­na po ca­ło­noc­nej im­pre­zie. W koń­cu uzna­łem, że nie da się te­go wszyst­kie­go po­go­dzić i trze­ba wy­brać: wy­co­fa­łem się z pry­wat­ne­go biz­ne­su.

Uwa­ża, że tyl­ko Mi­cha­ło­wi Mi­lo­wi­czo­wi uda­ło się po­go­dzić pra­cę w show­-­biz­ne­sie z pro­wa­dze­niem noc­ne­go klu­bu. Czy klub to du­ży biz­nes? – Nie do­sze­dłem do ta­kie­go pu­ła­pu, by po­czuć przy­pływ du­żej gotów­ki – mó­wi. Naj­cen­niej­sze oka­za­ło się do­świad­cze­nie, ja­kie z te­go wy­niósł. – Knaj­pa to biz­nes, któ­re­mu trze­ba się poświęcić bez resz­ty. Nie ma już cza­su ani na in­ną pra­cę, ani dla najbliż­szych i przy­ja­ciół. W któ­rymś mo­men­cie czło­wiek prze­sta­je żyć! W do­dat­ku lu­dzie nie chcą po­mna­żać bo­gac­twa zna­nych osób. Na po­cząt­ku jest szum me­dial­ny, bo in­te­re­su­je to dzien­ni­ka­rzy. Ale o ko­mer­cyj­ny suk­ces bar­dzo trud­no.

Ka­sia Ci­cho­pek i Mar­cin Ha­kiel wy­da­li już se­rię płyt DVD z na­uką tańca, któ­re się świet­nie sprze­da­ją, i książ­kę „Szko­ła tańca” w gi­gan­tycz­nym 100-ty­sięcz­nym na­kła­dzie. Za­po­wia­da­ją jej wzno­wie­nie, wkrót­ce bę­dzie sprze­da­wa­na na ryn­ku ro­syj­skim. Ale nie są oszo­ło­mie­ni suk­ce­sem. – Trze­ba ca­ły czas wal­czyć – mó­wi Mar­cin i de­men­tu­je po­gło­ski o astro­no­micz­nych ho­no­ra­riach pła­co­nych gwiaz­dom przez te­le­wi­zję. – Ma­my po dwa­­dzie­ścia kil­ka lat i znane na­zwi­ska, ale sta­je­my do wal­ki z kon­ku­ren­cją, któ­ra pro­wa­dzi szko­ły tań­ca od lat.

Naj­le­piej ro­ku­ją przed­się­wzię­cia, za któ­re bio­rą się oso­by z pew­nym do­rob­kiem. Ka­rie­ry za­czy­na­ne w 45. ro­ku ży­cia, kie­dy ma się już doświad­cze­nie za­wo­do­we i jesz­cze du­żo en­tu­zja­zmu do kre­owa­nia cze­goś no­we­go, pro­wa­dzą do fan­ta­stycz­nych suk­ce­sów.

Ka­ta­rzy­na Fi­gu­ra sprze­da­ła „Sen­se” po trzech la­tach, zgodnie z za­sa­dą Ro­ber­ta De Ni­ro – też dzia­ła­ją­ce­go w restauracyj­nym biz­ne­sie – że naj­­le­piej to zro­bić, kie­dy lo­kal osią­ga naj­więk­szą war­tość. Czy za dwa la­ta „KOM” cze­ka podob­ny los? Te­go ak­tor­ka nie chce zdra­dzić. Ale od cza­su, gdy podczas po­dró­ży do San Fran­ci­sco zwie­dzi­ła win­ni­ce re­ży­se­ra Fran­ci­sa For­da Cop­po­li, bez prze­rwy o nich ma­rzy. Mo­g­ła­by ku­pić win­ni­cę na­wet do spół­ki z kimś in­nym. – Sta­ła­bym się naj­szczę­śliw­szym człowiekiem, gdy­bym mo­gła do­glą­dać doj­rze­wa­nia wi­no­gron, pró­bo­wać wina, za­nu­rzać się w nim. Od daw­na mam wra­że­nie, że w mo­ich ży­łach zamiast krwi pły­nie czer­wo­ne wi­no.

– Je­śli ko­muś się ma­rzy, aby stwo­rzyć coś włas­­ne­go, ko­niecz­nie po­wi­nien to zro­bić – mó­wi Mi­chał Wi­śniew­ski. – Trze­ba reali­zo­wać ma­rze­nia, ży­cie wte­dy ina­czej sma­ku­je.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces