Hawaje, Oslo

Pierwsze wrażenie jest chyba zamierzone: wszystko to już było. Jeden z głównych bohaterów filmu - Leon to kolejne wcielenie Forresta Gumpa (by nie sięgać aż do Gelsominy z „La Strady”): mężczyzna nierozgarnięty, naiwno-infantylny, a zarazem niewinny jak dziecko.
Jego opiekun Vidar ukradziony został najwyraźniej Wendersowi z jego „Nieba nad Berlinem” – postawny pielęgniarz zna przyszłość i przeszłość, widzi więcej, niż powinien, ale wyczuwa też typy podobne sobie. Jesteśmy bowiem nie w świecie realnym, ale w rzeczywistości bajkowo-metafizycznej. Jadąca na sygnale karetka, dziewczyna, której dwóch małolatów kradnie torebkę, chłopak, który w podkoszulku biegnie jak opętany – wszystko to tworzy zamknięty mikroświat, gdzie losy bohaterów krzyżują się i na siebie wpływają. Jakby ktoś narysował planszę i postawił na niej figury, które krążą wokół tych samych, pisanych wielką literą, problemów: Przypadek, Los, Życie, Śmierć, Miłość. Widać tę umowność nawet w języku – dominuje norweski, ale pojawiają się też wtręty angielskie i... polskie (rzadko słyszy się w zagranicznej produkcji mówione czystą polszczyzną „biegnij, no leć, spier... sk...u”).
Czy nie jałowa jest ta zabawa – po filmach Kieślowskiego, Tykwera, Zelenki i Andersona? Tak, jeśli na serio potraktować morały o braniu się z losem za bary (Leon ma w zwyczaju biec co sił, gdy sytuacja go przeraża) i „odwadze mówienia »kocham cię«”. Mnie jednak zaintrygowały Hawaje i postać anioła.
Hawaje to u Poppego rodzaj szytego grubymi nićmi kłamstwa (siedzący w więzieniu bohater wmawia bratu, że robi tam interesy), ale też knajpa, w której spotkać się mają po latach Leon i Asa, para, która przyrzekła sobie w dzieciństwie ślub, jeśli w wieku 25 lat oboje będą wolni. Ale w spełnioną miłość tych dwojga nie wierzę. Zbyt jasno widać, że ktoś ją wymyśla i reżyseruje. To dzięki niemu właśnie „Hawaje, Oslo” okazują się bajką z gruntu antybajkową. Wszystkie te cudowne (i tragiczne) zbiegi okoliczności, szczęśliwe rozwiązania nierozwiązywalnych problemów podawane są przecież z ironicznym cudzysłowem. Nie z widzów jednak kpi reżyser, lecz z siebie, a raczej z pseudoartystów (nazwijmy ich „coelhopodobnymi”), którzy puszą się na tandetne, życiowe mądrości i z banałami na ustach chcą zmieniać świat.
Ten skromny, chwilami zabawny film świata nie zmieni. Podpowiada za to, by do filmowych bajek i różnej maści moralitetowych opowiastek podchodzić z nieufnością. Nawet jeśli są tak sympatyczne jak „Hawaje, Oslo”.

Hawaje, Oslo

06.02.2006 | aktual.: 30.06.2010 02:17

Paweł T. Felis/ _Przekrój _
„Hawaje, Oslo”, reż. Eric Poppe, Norwegia 2004, Best Film

Komentarze (0)