GwiazdyI love reality shows

I love reality shows

I love reality shows
Źródło zdjęć: © AKPA
11.12.2009 14:52, aktualizacja: 27.05.2010 00:31

Nikt nie oglądał pierwszej edycji Big Brothera, a mimo to, po ośmiu latach, które upłynęły od emisji tego programu, wszyscy pamiętają imiona uczestników i zwycięzcę.

Nikt nie oglądał pierwszej edycji Big Brothera, a mimo to, po ośmiu latach, które upłynęły od emisji tego programu, wszyscy pamiętają imiona uczestników i zwycięzcę. Nie wiedzieć skąd, większość Polaków, choć nawet nie włączało telewizora w czasie emitowania serii 4.1 wyżej wspomnianego show, zna na pamięć teksty i lubością przedrzeźnia zachowania Joli Rutowicz.

Produkcje w stylu „z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia” biją rekordy oglądalności, a kobiety z zapartym tchem obserwują spektakularne przemiany nie tylko swoich rodaczek, ale także Holenderek, Amerykanek czy Angielek. Przykłady na popularność reality shows można mnożyć. Co leży u podstawy tego sukcesu?

Czy fakt, że tak chętnie śledzimy fabuły rozlicznych reality shows oznacza, że staliśmy się narodem podglądaczy? Można odnieść wrażenie, że wszyscy Polacy oszaleli na punkcie programów, w których zwykli ludzie poddają się ciężkim próbom, a każde ich potknięcie zostaje sfilmowane i wyemitowane w najlepszym czasie antenowym. Uczestnicy tego typu produkcji są obserwowani 24 godziny na dobę, również podczas załatwianie potrzeb fizjologicznych czy przeprowadzania zabiegów higienicznych. Kogo to interesuje? Dotychczas mówiono, że ludzie oglądają reality shows, bo po pierwsze – są ciekawscy, po drugie – chcą mieć o czym rozmawiać ze znajomymi i współpracownikami, po trzecie – liczą, że będzie im dane zobaczyć „momenty”, po czwarte – mają ochotę na nieskomplikowaną rozrywkę, po piąte – lubują się w oglądaniu innych, zwłaszcza, gdy Ci nie grzeszą inteligencją lub co rusz dostają po tyłku.

Najbliższy prawdzie jest chyba czwarty powód. Wszystkie reality show mają jedną wspólną cechę – współzawodnictwo. Uczestnicy walczą ze sobą, nie ważne, czy o pokaźną nagrodę pieniężną (wygrywa tylko jeden)
, luksusowy gadżet (unikat), o operację plastyczną (sfinansują ją tej wybranej, która przekona świat, że jest najbrzydsza i najbardziej nieszczęśliwa). Oglądamy, kręcimy głowami („Jak można tak nisko upaść?”), klniemy pod nosem („…”), albo radośnie zacieramy ręce („Dobrze tak skurczybykowi”). Jest krew, pot i łzy, a im bliżej wielkiego finału, tym emocje większe. Ktoś okaże się wielkim przegranym, ktoś zobaczy tylko tylną tablicę rejestracyjną samochodu o wartości przekraczającej ludzkie pojęcie, ktoś wyleje morze łez na myśl o wygranej, które przeszła mu koło nosa. Panna Józia po powrocie do rzeczywistości z TV reality na murze dworca w rodzinnych Koluszkach zobaczy wypisane spray’em hasło: „Koluszki przepraszają za Józię”, a Innocenty W. na łamach magazynu skupiającego się tylko na faktach zdradzi kulisy
produkcji, w której brał udział. Dostanie się nawet woźnemu, co sprzątał na planie. Fani takich programów na ogół lubią rywalizację, jest ona dla nich priorytetem również w życiu prywatnym. Gra nie musi być fair, bo zawsze pozostaje zemsta. Upragniony odwet to przyjemność, którą warto się rozkoszować. Jeśli przy okazji będzie można z bliska przyjrzeć się czyjemuś upadkowi (niekoniecznie głównego oponenta), będzie nieźle. Jak fajnie, że innym wiedzie się gorzej, niż mi.

Inną rzeczą, która cechuje wielbicieli reality shows jest chęć osiągnięcia wysokiego statusu społecznego. Ludzie Ci zgadzają się ze stwierdzeniami typu: „Prestiż to dla mnie sprawa najwyższej wagi” czy „Markowe ciuchy to mus” i gorliwiej niż reszta w społeczeństwa starają się je realizować. Za tym wszystkim stoi pragnienie bycia zauważonym. W końcu osoby dostrzegane znaczą więcej, są ważniejsze, niż jakiś szary Kowalski. Reality shows pozwalają nam marzyć o sławie osiągniętej bez wysiłku – wystarczy porobić trochę min do kamery i wygłosić kilka kontrowersyjnych opinii. Za sławą idą pieniądze i fascynujące życie, o którym wcześniej można było tylko poczytać w kolorowych czasopismach. Widzimy takiego samego przeciętniaka jak my, który w ciągu godziny przeistoczył się z Pana Prowadzącego Punkt Ksero w Kolesia Zbierającego Punkty Lansu w głównym paśmie telewizji ogólnopolskiej w godzinach szczytowej oglądalności i myślimy – ja też tak mogę. Ale nie chcę. Trzeba mieć naturę ekshibicjonisty, żeby wystartować w
takim programie. Kamera dodaje pięć kilogramów a internauci na forach nie znają litości. Tymczasem okazuje się, że jeśli chodzi o tego typu produkcje, to naprawdę nie liczy się, co o Tobie mówią. Ważne, że mówią. Sława może się opłacić. Nawet będąc nikim można sporo namieszać w show-biznesie. Widzowie dziwią się temu fenomenowi, ale jednocześnie podświadomie zastanawiają się, czy nie wziąć udziału w następnym castingu. Uwielbienie milionów jest przecież na wyciągnięcie ręki.

Jeszcze inna teoria mówi, że ludzie oglądają reality shows, ponieważ jest to dla nich okazją do pozbycia się frustracji, przeżycia katharsis. Nie wiemy co robić z negatywnymi emocjami, które się w nas gromadzą, ale wystrzegamy się mówienia o nich wprost osobie, która jest za nie odpowiedzialna. Boimy się, że powiemy za dużo, że nieodwracalnie zepsujemy atmosferę (np. w pracy), lub, że spalimy za sobą most, który może być nam jeszcze kiedyś potrzebny. Bezpieczne wyjście – znaleźć sobie kogoś, kto nas najbardziej irytuje i na niego przelać całą złość, jaka w nas siedzi. Lepsze takie rozwiązanie, niż wylewanie jadu na bohaterów serialu, bo to przecież aktorzy grający według scenariusza, a nie prawdziwi ludzie z prawdziwymi problemami.

Źródło artykułu:WP Kobieta