GwiazdyIza Wiley - Od pasji do sukcesu

Iza Wiley - Od pasji do sukcesu

Iza Wiley - Od pasji do sukcesu
04.06.2007 12:24, aktualizacja: 21.06.2007 09:57

Mówi, że jej kariera to typowa
droga od pucybuta do wice-prezesa.

OD PASJI DO SUKCESU

MTV prezes niunia to nie ja

Mówi, że jej kariera to typowa droga od pucybuta do wice- prezesa. Izabella Wiley pochodzi z małego miasteczka na Podlasiu. To zawsze mobilizowało ją do cięższej pracy. Jest dumna ze swego awansu na wiceprezesa MTV Europe, jednak uważa to za sukces całej polskiej firmy. Prywatnie najbardziej lubi się nudzić i dbać o swoje młodsze siostry.

Taka kariera, jak pani, przydarza się tylko szczęściarzom, czy jest wynikiem ciężkiej pracy?

To trochę szczęścia plus ciężka praca. Znam wielu ludzi, którzy są świetnymi profesjonalistami, ale nie zostali zauważeni przez kogoś, kto wykorzystałby ich pracę na bardziej eksponowanym stanowisku. Z drugiej strony, jest cała masa szczęściarzy, którzy nie są może najlepszymi fachowcami, a jednak dostali szansę od losu.

Pani rozwijała swoją karierę bardzo konsekwentnie.

Tak to dziś wygląda, ale to była typowa droga od pucybuta do wiceprezesa. Pochodzę z Podlasia, z małej miejscowości pod Białymstokiem. Tam chodziłam do szkoły podstawowej, liceum i namiętnie słuchałam Trójki. Pamiętam dramatyczne relacje Moniki Olejnik, jak krzyczała do mikrofonu, bo ochroniarze wykręcali jej ręce, żeby nie dopuścić do pewnych miejsc. Ja też chciałam robić takie społecznie ważne relacje reporterskie. Stąd moje studia dziennikarskie i przyjazd do Warszawy. Poza tym było prozaicznie. Po pierwszym roku szukałam pracy, żeby samodzielnie się utrzymać. Tak znalazłam się w Atomic TV, polskiej telewizji muzycznej. Od asystentki szefa marketingu po różne pozycje sprzedażowe, PR i tak dalej. W końcu doszłam do miejsca, w którym jestem dzisiaj. To trwało 11 lat. W sumie chyba niewiele, choć wcale nie czuję, że stało się to w mgnieniu oka.

Dlaczego?

Bywało, że moim szefom, pracownikom, partnerom biznesowym musiałam coś udowadniać. Zawsze byłam najmłodszym menedżerem w firmie, w regionie, w organizacji, korporacji międzynarodowej. Czułam z tego powodu dyskomfort, choć nie powinnam. Przecież na Zachodzie to właśnie osoby, które osiągają sukces zawodowy w młodym wieku, są najbardziej doceniane. W Polsce natomiast zastanawiano się: kogo ona zna i jakimi tylnymi drzwiami do tego stanowiska się dopchała. A ja nigdy nie zrobiłam nic takiego. Albo inna sytuacja. Niedawno rozmawiałam z redaktorem naczelnym jednej z gazet codziennych. Mój głos chyba wydał się mu nie całkiem dorosły, więc potraktował mnie bardzo obcesowo.
To uświadomiło mi, jak duże znaczenie mają sprawy drugorzędne: płeć, wiek, tembr głosu, sposób ubierania się.

Jak w takim razie traktowane są młode kobiety w roli szefów?

Mogą liczyć na komentarze typu: „Ta niunia będzie mi mówić, co ja mam robić?!”. Tymczasem młode kobiety świetnie sobie radzą. Dostają więc coraz więcej szans. I to mi się bardzo podoba.

Czy tak było z pani awansem na wiceprezesa MTV Europe?

To duże osiągnięcie, ale myślę, że większe dla firmy niż dla mnie osobiście. Ja sama czułam się częścią tej międzynarodowej struktury już od dawna. Byłam tam słyszana i moje zdanie brano pod uwagę. To, że zostałam wiceprezesem, to raczej dostrzeżenie Polski jako kraju, który się rozwija, gdzie rośnie dochód na jednego mieszkańca, powstają zaawansowane projekty. Dlatego moi szefowie w Nowym Jorku doszli do wniosku, że polski oddział MTV powinien zostać podniesiony do wyższej rangi.

A szczęśliwe zbiegi okoliczności w pani karierze?

Miałam szczęście do szefów. Ufali mi, nie ograniczali mnie i dawali wolność w robieniu rzeczy, które uznałam za właściwe. To niesamowite szczęście mieć szefów, którzy pozwalają na błędy – pod warunkiem, że nigdy się ich nie powtarza. Taki był Marek Sowa, z którym pracowałam w Atomic TV. Kiedyś postanowiłam rozstać się z tą firmą, ale po dwóch tygodniach w innej pracy zdałam sobie sprawę, że popełniłam gigantyczny błąd. Wtedy Marek Sowa przyjął mnie z powrotem, nie zadając żadnych pytań. To był z jego strony wielki akt odwagi, bo wielu ludziom to się nie podobało. Uznali, że kapryszę.

Aktem odwagi było też z pani strony przyznanie się do błędu.

Jednak ciężar sytuacji spoczął na moim szefie. Mogłam oczywiście się na tym przejechać. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Może dlatego nie mam oporów, by przyznać się, że coś mi nie wyszło. Wiem, że zostanie to raczej nagrodzone niż ukarane. Nie znoszę zamiatania trudnych spraw pod dywan i lęku, że coś wyjdzie na jaw. Inny szef, który mocno ożywił we mnie wiarę we własne siły, to Artur Budziszewski, obecny dyrektor programowy platformy „n”. To charyzmatyczna osobowość. Potrafił ludzi za sobą porwać, choć czasem komunikował swoją wizję, używając mocnych słów. Ale z nim zawsze chciało się pracować.

Jest pani mózgiem firmy?

Szef powinien wiedzieć o wszystkim, czym zajmuje się firma. W mediach elementy niepoliczalne są wyjątkowo ważne, jeżeli nie najważniejsze. Gusta, wrażliwość widzów, świadomość tematów kontrowersyjnych, sprawy niedotykalne – to jest materia, z której szyje się telewizję. Nie da się po prostu sprawdzić w Excelu paru kolumienek i zależności pomiędzy cyframi. Trzeba śledzić prasę, chodzić na imprezy, na których bawią się młodzi ludzie, rozmawiać z nimi, zastanawiać się, dlaczego pewne rzeczy, które dzieją się na Zachodzie, mają odzwierciedlenie u nas, a dlaczego inne nie mają. Trzeba dobrze znać ten rynek, który przecież bardzo szybko się zmienia. Ja nie łudzę się, że wiem wszystko, ale staram się… Na ile tylko mój czas pozwala, a umysł ogarnia.

A życie osobiste?

Nie mogę narzekać. Pracuję intensywnie, ale w domu staram się dbać o jakość każdej z chwil. Mam nawet czas, żeby się ponudzić.

Nie szkoda czasu na nudę?

To bardzo ważne umieć się nudzić. Czytałam gdzieś, że problemy ze współczesnymi dziećmi, takie jak nadpobudliwość, agresja, ucieczka w wirtualny świat gier komputerowych, biorą się stąd, że one nie potrafią zająć się sobą, nie umieją się nudzić, same z sobą się spotkać, z czymś w sobie się pogodzić, coś przemyśleć. Ja zostałam wychowana w czasach, gdy trzeba było znaleźć na siebie pomysł, a nawet trochę się ponudzić. Podlasie, Dolina Rospudy to idealne miejsca na to, by się nudzić. Spór o Dolinę Rospudy żywo mnie interesuje, bo to moje podwórko. Z perspektywy Warszawy to jednak prowincja. Augustów, Suchowola, Sokółka pojawiają się w mediach jedynie w kontekście takich zadym, jak spór o Rospudę. To Polska B, bieda. Fakt, że pochodzę z Podlasia, mobilizował mnie do cięższej pracy. Wiedziałam, że zawsze będzie mi trudniej. Musiałam więcej wiedzieć, więcej książek przeczytać… To perfekcjonizm.
Nie akceptuję średniactwa. Kiedy zaczynałam pracę, przez głowę mi nie przeszło, że kiedyś będę zarządzać firmą. Starałam się jak najlepiej wykonywać pracę asystentki marketingu, robić więcej, niż tylko wkładać dokumenty do odpowiednich teczek czy koordynować pantony na firmowych banerach. Choć muszę przyznać, że obudzona w środku nocy potrafiłam powiedzieć, po ile procent podstawowych kolorów CMYK-a wchodzi w pomarańczowe logo Atomic TV.

Ludzie z prowincji, jak określiła pani siebie, często dążą przede wszystkim do tego, by osiąść na fotelu prezesa.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie broniłam się przed awansem. Jestem dumna z tego, co osiągnęłam, moja rodzina jest z tego dumna. I jestem nadal otwarta na kolejne zadania, które wcale nie muszą iść w parze z nowym tytułem na wizytówce.

Ma pani czas na kontakty z rodziną?

Tak, spotykamy się bardzo często. Rodzina to jedna z wartości, które stawiam na pierwszym miejscu. Mam dwie młodsze siostry. Rodzice zawsze ciężko pracowali, żeby naszą sporą rodzinę utrzymać. Dlatego zawsze czułam się trochę jak opiekunka sióstr. Pamiętam, że kiedy moja średnia siostra zaczęła w podstawówce nosić okulary, dzieci wołały za nią: „Cztery oczy”. Wtedy w szatni użyłam „mocnych argumentów” wobec jej kolegów i od tamtej pory był spokój. Oczywiście im człowiek starszy, tym argumenty są bardziej wyrafinowane, ale zawsze dbam o bliskie mi osoby.

A jednak robi pani wrażenie osoby bardzo delikatnej. Gdy mówiła pani o rodzinie, zmieniły się pani rysy twarzy, stały się bardziej miękkie… Jak godzi pani to wewnętrzne ciepło z obowiązkami szefa?

To wymaga asertywności. Moje naturalne ciepło bywa czasem postrzegane jako słabość. W biznesie trzeba być wrażliwym na ludzi, zdawać sobie sprawę z ich potrzeb i motywować ich. Nie warto jednak za wiele o swojej wrażliwości opowiadać, bo ludzie to często wykorzystują przeciw tobie.

Wrażliwość na ludzi to cecha wyniesiona z domu?

Rodzice przekazali mi wiele wartości, które pomagają żyć. Pamiętam, jak tata pokazywał mi i siostrom jedną zapałkę i mówił: „Złam tę zapałkę”. To było dosyć łatwe. Potem pokazywał trzy zapałki: „A teraz spróbuj te trzy zapałki złamać”. Już nie było tak łatwo. Wtedy tłumaczył: „Jak się będziecie trzymać razem, to nikt was nie złamie. Jak będziecie samodzielnie walczyć ze światem, będzie trudniej, zawsze pod górkę”.

Rodzina to nie zamknięta twierdza?

To grupa życiowego wsparcia. Nie chodzi o romantyczny obrazek, na którym przy stole siedzą trzy pokolenia. To ciepłe, bezpieczne miejsce, gdzie zawsze znajdę oparcie, niezależnie od tego, co będzie się działo w pracy. Coś takiego widzę też wśród naszych widzów. Kiedyś wychodziło się z domu i zaczynało życie w opozycji do rodziców. Hasłem pokoleniowym był bunt. Teraz już nie. Rodzice, zwłaszcza w dużych miastach, osiągnęli sukces, finansują dzieciom przyzwoite życie i one zaczynają to doceniać. Dostrzegają, że uczenie się i własny rozwój jest wartością. Rodzina jest dla naszych młodych widzów wartością. To fascynujące, że mogę obserwować te zmiany i pracować w stacji telewizyjnej, która może na te potrzeby młodych odpowiedzieć.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces