Jak w niebie
Nie lubię filmów, w których fabularne schematy traktuje się z powagą godną odkryć Magellana. Lubię za to twórców, którzy wiedzą, że sięgają po historie dawno już opowiedziane, i tą wiedzą – a nie samą fabułą – bawią się i żonglują. Kay Pollak ujął mnie tym właśnie, że postawił na bajkę świadomie (wcześniej realizował zresztą filmy dla dzieci). Bo „Jak w niebie” to bajka.O człowieku zniszczonym przez sukces – dyrygencie Danielu Daréusie, który po zawale rozstaje się z wielkimi scenami świata i incognito wraca do miejscowości, w której się wychował. Ale też o sukcesie innym, szlachetniejszym, niefotogenicznym – Daniel zostaje bowiem kierownikiem kościelnego chóru i przypadkowe zbiorowisko osób zmienia się w grupę znakomitych muzyków i świetnych przyjaciół.
A jednak szwedzki film ma się nijak do skrojonych idealnie produkcyjniaków w typie „Pana od muzyki” czy „Dziewczyn z kalendarza”. Bliższe jest mu raczej kino Dogmy, bo moralitetowa fabuła (w postaciach chórzystów skupiają się przecież wszelkie ludzkie typy, przywary i kompleksy) ujęta jest tu w nawias i przełamywana surowym realizmem. Jakby bajka zacinała się co chwila i ustępowała miejsca życiu. Z chęcią wyciąłbym z tego filmu choćby powracający wątek krwi (symbolicznej oczywiście!), kilka „artystowskich” min Michaela Nykvista, parę wątków pozostawił nierozwiązanych, a chórowi kazał częściej fałszować. A mimo to ta bajka – o muzyce, która otwiera mentalnie, ale też seksualnie (!), i o tym, że w życiu nigdy nie jest za późno – wydaje mi się czysta, prawdziwa, bo w swoim idealizmie niedosłowna. Może to po prostu moja bajka?
28.11.2005 | aktual.: 30.06.2010 18:34
Paweł T. Felis/ _Przekrój _
„Jak w niebie”, reż. Kay Pollak, Szwecja 2004, Kino Świat