Kiedy dom pachnie ciastem i miłością
Jest takie ciepło, które grzeje mocniej od słońca, kominka zimą, grzanego wina i wełnianego płaszcza. To ciepło rodzinne. Kto je kiedykolwiek poczuł, wie, że nic nie może go w życiu zastąpić. W naszym stałym cyklu „Świetna rodzina” – świątecznie rozmawiamy z Jerzym Woy-Wojciechowskim i jego żoną Alicją.
30.12.2016 | aktual.: 02.01.2017 09:54
Jerzy Woy-Wojciechowski częstuje ciastem, którego trochę zostało po wczorajszej uroczystości. Alicja, jego żona, rozmawia z wnuczką przez telefon. - Ala robi z naszych wiśni konfitury, a z cudzych pomarańczy dżem pomarańczowy. Proszę sobie nałożyć do ciasta – zachęca Jerzy. Kiedy Alicja siada przy stole, zaczynają mówić niemal jednocześnie, albo uzupełniają się co kilka słów.
Alicja: Nasze córki są w rozjazdach, ale ja doskonale wiem, co one sądzą o naszej rodzinie. Ona niezmiennie była dla nas wszystkich najważniejsza, a teraz się rozrasta, bo i Dominika, i Patrycja mają swoje dzieci, na dodatek ze wspaniałymi mężami.
Jerzy: Alicja je świetnie wychowywała. Zawsze mówiła, że dzieci są jak walizka: co do niej włożysz, to z niej wyjmiesz. I teraz widzimy to na własne oczy. Ja byłem w domu gościem, więc jak się zjawiałem, to tylko rozpieszczałem córki. A teraz rozpieszczam wnuki – ale to już wolno. Wnuki się rozpieszcza.
A jak to było kiedyś, kiedy dzieci były małe – lekarz-kompozytor i świetnie zapowiadająca się tekściarka?
Alicja: To jest ten odwieczny temat: mężczyzna, który robi tzw. karierę i nigdy nie ma w go domu. Dziewczynki nie wiedziały, dlaczego tak jest, nie mogły zrozumieć. Ale jak tatuś wracał, to jak słońce stawał w drzwiach i wtedy pozwalał na wszystko. Zresztą niedawno daliśmy naszym córką w prezencie kasety magnetofonowe, na które nagrywaliśmy dawno temu takie domowe słuchowiska – one śpiewają tam piosenki, Jurek robi z nimi wywiady. I Patrycja mówiła później, jak to dobrze, że daliśmy im to dopiero teraz, bo 10-20 lat temu tak by tego nie doceniły. A teraz wsłuchiwały się w te rozmowy, w odgłosy domu.
A Pani łatwo przyszła ta decyzja? Żeby zostać w domu, kiedy mąż będzie robił karierę?
Alicja: Ja jestem osobą, która zdecydowanie nie lubi być na pierwszym planie w żadnej sferze życia oraz nie lubię również być ostatnia. Bo to nie jest przyjemne. Jurek jest Lew, jak tylko coś kończy, natychmiast rzuca się w kolejną rzecz. I to jest genialne, bo nie musi myśleć o przykrych rzeczach w życiu, która są czy to chcemy, czy nie. Zawsze kochał życie, ale też zawsze był w porządku facetem. Ja się dobrze zapowiadałam przed laty, zostałam przyjęta do ZAIKSU, kiedy miałam 17 lat. Dużo wtedy pisałam i wydawało mi się, że już świat przede mną, że ja Bóg wie kto. Ale wiedziałam, że Jurek był zdolniejszy, że miał większy dorobek, ta fascynacja u niego była silniejsza.
Jerzy: Moją karierą, moim sukcesem, jest rodzina. Nie mam co do tego wątpliwości.
Alicja: Jeśli odpowiednio ustawi się priorytety, rezygnacja ze swoich osobistych celów nie jest tak bolesna, kiedy w zamian dostaje się rodzinę. Na tej ławce, na której siedzicie w naszej kuchni siedziały różne damskie kariery naszego kraju. Takie z najwyższej półki. I wylewały łzy na temat ruiny życia rodzinnego. Więc ja nie chciałam ryzykować.
I tak harmonijnie to się ułożyło? Czy musieliście przejść przez konflikty, jakąś walkę o to, kto zostaje w domu, kto idzie w świat?
Alicja: Jak byśmy się mieli kłócić, które z nas jest zdolniejsze, to byśmy się kłócili tylko o to (śmiech). Jurek to chciał, żebym ja, jak jestem w domu, to tak pomidorową odsunęła na bok i napisała tekścik. I ja czasem tak robiłam. Pisałam teksty do reklam. Kiedy dzieci były małe, to panie z telewizji nawet się zgadzały, żebym im dyktowała przez telefon. Pamiętam taki slogan: „Zbliża się sezon czerwonych nosów” i inne tego typu produkcje.
Jerzy: Potem Ala miała program w radiu dla dzieci i to był hit. Myśmy dostawali masy listów, piosenki Ali śpiewały dzieci w całej Polsce.
Alicja: Kiedyś przychodzi do mnie bardzo przystojny facet w telewizji, pan reżyser i mówi: Proszę pani, to pani napisała „Najłatwiejsze ciasto w świecie”! A ja mówię: Tak. A on na to: Do dzisiaj piekę, tylko muszę sobie najpierw zaśpiewać.
A w tych czasach, kiedy Pan tak dużo pracował, a Pani zazwyczaj była sama z codziennym życiem i dziećmi, kiedy najbardziej czuliście się rodziną?
Alicja: Cały czas. Rodzina była tą wartością nadrzędną, która wszystko porządkowała. Bo jak Jerzy wychodził np. wieczorem do kabaretu „Kwadrans” - który zresztą Ty, Tadziu wymyśliłeś, co nas wtedy finansowo uratowało! - i wracał o północy, to ja wiedziałam, że dzięki temu my sobie kupimy np. łóżko. Mieszkaliśmy wtedy w nowym mieszkaniu, w kartonach, spaliśmy na podłodze na materacach, porozkładane gazety.
Jerzy: Moje pensje w szpitalu zawsze były bardzo niskie, z czego zresztą muzyczne środowisko zawsze się śmiało. Zarabiałem wtedy w przeliczeniu 15 dolarów miesięcznie. Kiedyś jestem na Florydzie, kolega-lekarz zaprasza mnie do knajpy greckiej. Rzeźby wysokości 2 metrów, kilka sal, biały fortepian. Prosi mnie, żebym coś zagrał. Zagrałem, a ze wszystkich sal przyszło ze sto osób. Bis i bis. Grałem z pół godziny. Przychodzi szef hotelu i proponuje mi, żebym grał u nich co wieczór. - Nie mogę Panu dużo zapłacić – mówi. - Więc na początku proponuję, żeby pan grał 4 godziny wieczorem za 8 dolarów za godzinę. Czy pan się zgadza? Odpowiedziałem, że mam zawód w Europie, którego nie mogę zostawić.
Alicja: Nigdy nie mieliśmy poczucia krzywdy z powodu pieniędzy. Bo dobro, które dostawaliśmy od ludzi, zawsze nam to wynagradzało.
Jerzy: Myśmy czasem mieli 20 groszy do spółki i w tym momencie dzwonił listonosz i przynosił 300 zł. Wtedy czuliśmy się jak milionerzy! Zawsze wierzyliśmy, że jakoś to będzie i jakoś było.
A były kryzysy?
A: Takie, że się nie odzywałam do niego? Jasne, że były!
J: Głównie z mojej winy.
A: Po latach widzę, że to strata czasu. Jak ktoś ma chęć, żeby było dobrze, to tak jest. Każdą dziurę można załatać.
J: Ważne, żeby w domu nie było egoisty.
A: Jurek jest ukierunkowany absolutnie na swoje sprawy zawodowe, ale nigdy do domu niczego nie żałował. Wiedziałam, że on o nas dba, jak może. Jak szliśmy do sklepu i ja coś brałam do ręki, żeby obejrzeć, to on już chciał do kasy, płacić. A ja mówiłam: - Człowieku, ja tylko patrzę, ja muszę mądrze kupować!
Mieliście jakiś plan wychowawczy, kiedy urodziły się wasze córki? Wiedzieliście, jakie wartości chcecie im włożyć do głowy?
A: Dzieci wychowuje się przez przykład. Nasiąkają tym, co widzą w domu. Ja czasem teraz słyszę, jak one mówią moimi zdaniami do swoich dzieci.
J: Po mnie mają pęd do dobroczynności. Patrycja angażuje się w mnóstwo projektów, fundacji. A jednocześnie troszczą się o nas tak, jak my kiedyś troszczyliśmy się o nie.
A: Córki kupiły nam wycieczkę do Kenii, o której ja nie marzyłam nigdy, ale Jurek marzył zawsze. Jak sobie myślę, że pojadę do tego gorąca... Wolałabym do Toskanii, to są moje rejony, ale jak on tak bardzo chce Kenię, to pojedziemy.
A pamiętacie takie najbardziej beztroskie rodzinne momenty? Udawało Wam się jeździć na wakacje wszyscy razem?
A: Myśmy jeździli na wakacje co roku! Do Ustki, do domu Stowarzyszenia Autorów ZAIKS.
J: Dzieci tylko tam chciały.
A: Tam się rozpoczęła przyjaźń z Anią Jantar i przyjaźń naszych córek z Natalią Kukulską. Po śmierci Ani, często zabieraliśmy Natalię na wczasy z nami. Nasze córki są dla niej do dziś jak siostry.
A jak to było, kiedy po długim czasie, kiedy Pana Jerzego prawie nie było w domu, nagle spędzaliście ze sobą całe dnie razem?
A: Pierwsze dni na wakacjach to było Jurka odsypianie. Tylko podnosił powieki, jak ktoś wchodził – bo mieszkaliśmy w jednym pokoju, co ma swoje niewygody, ale ma też dobre strony.
J: Ja bardzo dużo pracowałem. Na wakacjach to był jedyny moment, kiedy mogłem spać. Choć nawet tam dzwonili ludzie - zawsze miałem telefon na usługi. Jak działo się coś ważnego, nagłe wypadki. Choć były i takie telefony, jak od jednego autora tekstów, co potrafił o 2 w nocy zadzwonić: Jureczku, właśnie się kąpię i widzę, że mi paznokieć wrasta!
A jak już się Pan wyspał?
J: Jeździliśmy na dziką plażę, 4 km od tej głównej plaży. Tam nie było nikogo, mieliśmy wszystko dla siebie. Normalny rodzinny czas. A potem przyszły takie wakacje, na które wysłaliśmy córki na Florydę, do siostry Ali. Miały informację, gdzie jadą i stewardessa przesadziła je do odpowiedniego samolotu z Nowego Jorku. Chciałem się dowiedzieć, czy doleciały, więc zamówiliśmy rozmowę międzynarodową z Ustki. Równo tydzień spędziłem na zasmrodzonej petami kanapie, czekając na połączenie.
A: A 10 lat później na środku jeziora jedna telefonowała z Nowego Jorku, a druga z Tokio. Na komórkę. Ta komunikacyjna rewolucja wydarzyła się na naszych oczach.
Kiedy patrzycie na udane małżeństwa swoich córek, myślicie czasem, że jest w tym wasza zasługa?
A: One w domu nauczyły się pewnych wartości, ale oczywiście są sobą. A powodzenie tych małżeństw zależy również od ich mężów.
J: One umieją dawać, bo my je wychowaliśmy na dawców. Im to sprawia przyjemność. Ito widać w harmonii ich życia. W takim ogólnym szczęściu.
A co robiliście, kiedy widzieliście, że wasze córki podejmują złe wybory – chyba, że to im się nie zdarzyło.
A: Nie można nie podejmować złych wyborów w życiu!
A jak np. przychodził narzeczony, który wam się nie podobał – co wtedy robiliście?
A: Kiedyś groziło nam dwóch cudzoziemców, co było przerażające dla mnie. Obaj byli bardzo w porządku i ich lubiłam, ale wiedziałam, czym to pachnie. Że dzieci wyjadą i nie będę mogła przyglądać się ich życiu. A ja chcę patrzeć na to szczęście.
J: Ale tak się w końcu nie stało. Córki podjęły inne decyzje. Dla nich też chyba było ważne, żebyśmy się nie oddalili od siebie.
A: Z dziećmi trzeba rozmawiać. Towarzyszyć im przy przechodzeniu przez kłopoty, podejmowaniu decyzji. Nawet, jak nam się te decyzje nie podobają.
J: Nigdy się nie wtrącaliśmy, choć czasem chcieliśmy dla nich czegoś innego.
A: Kiedyś w kościele w Marsylii przyglądałam się tabliczkom wotywnym. Jedna mnie zdziwiła – myślałam nawet, że zapomniałam francuskiego. A tam było napisane: „Dziękuję Ci Madonno, za to, że nie wysłuchałaś moich modlitw”. I dotarło do mnie, że nieraz my czegoś bardzo chcemy, a to nie jest dla nas.
Właściwie nadal nie wiadomo, po co to życie jest, ale nawet, jeśli do końca nie wiemy, to na pewno warto kochać i być kochanym.
A: Warto. To trzeba napisać wielkimi literami. Wtedy wszystko wraca. Właśnie rozmawiałam z naszą wnuczką Laurką, która na koniec powiedziała mi: Babciu, dziękuję ci, że urodziłaś moją mamusię, a nie jakąś inną panią.
J: Ja też się z tego cieszę (śmiech). Dobrze, że mamy nasze córki, a one mają swoje dzieci. Nic cenniejszego niż rodzina nie może się zdarzyć.
Jerzy Woy-Wojciechowski, wspaniały lekarz, niezmordowany społecznik, ceniony kompozytor. Na swoim – najważniejszym, bo życiowym – koncie, zgromadził prawdziwe skarby: ludzką wdzięczność, pamięć widzów i kochającą się rodzinę.
Wciąż działa, pracuje, komponuje i POMAGA.
I tak już zostanie.
Rozmawiała Magdalena Felis i Tadeusz Ross