Kora - "Paranoja jest goła"
GWIAZDA PRYWATNIE
19.11.2008 | aktual.: 25.06.2010 17:56
Paranoja jest goła
Buntowała się, budziła skrajne emocje. Jak bisowała z „Boskim Buenos”, to tak, aż pękły jej spodnie. W nowym wcieleniu Kora się zmienia. Stworzyła szczęśliwą rodzinę. Dzięki temu, że była hippiską, nie ma dziś zaborczego stosunku do swoich synów.
SUKCES: Stanisław Sojka powiedział kiedyś, że Korę można albo kochać, albo nienawidzić.
Kora: Myślę, że Staszek powiedział to bardziej w kontekście mojego wizerunku artystycznego. Budzę skrajne emocje.
Lubiła pani szokować. W Opolu podczas debiutu była pani łysa, agresywna, w skąpym stroju i ciemnych okularach. Za nimi zawsze można się bezpiecznie ukryć?
Ależ oczywiście, że tak. Dla ludzi nieśmiałych jest to cudowny wynalazek. Poza tym chronią oczy, są też malowniczym elementem scenicznym. To taki gadżet, który zastępuje kobietom kapelusz. A lęki? Któż ich nie ma!
Czego się pani boi?
Tego, czego wszyscy ludzie, którzy mają rodziny. Ktoś obliczył, że na całą ludzkość było tylko 256 lat wolnych od wojen. Mam dwóch synów i chciałabym, żebym broń Boże ich nie przeżyła. Zaniepokoiły mnie ostatnie wydarzenia w Tybecie i Gruzji. Mam lęk zakodowany pewnie genetycznie przed Rosją. Jestem pierwszym pokoleniem urodzonym w Polsce. Cała moja rodzina ze strony ojca i matki pochodzi z Ukrainy, więc Rosja, pomimo jej cudownej kultury, jawi nam się dość nieprzyjaźnie.
Czuje się pani ofiarą częstych rodzinnych migracji?
Oczywiście, że tak, całe moje dzieciństwo było ofiarą tych zmian. Sprawiły, że niewiele wiem o swojej rodzinie. Teraz jest to najważniejszy temat, który poruszam z moją siostrą. Chcemy rozszyfrować naszą przeszłość. Moi rodzice byli już starzy, jak mnie spłodzili, i bardzo szybko mnie osierocili.
Była pani piątym dzieckiem w rodzinie, która borykało się z wieloma trudnościami. Mieszkanie w krakowskiej suterynie, brak własnego kąta, potem dom dziecka.
Nie byliśmy wyjątkiem, przecież do domu dziecka trafiłam nie tylko ja. To los, w którym udział miało całe społeczeństwo. Życie moich rodziców było tragiczne. Ojciec, przedwojenny urzędnik państwowy, ciężko chorował i straciłam go, jak miałam osiem lat. Moja matka cierpiała na otwartą gruźlicę, długo przebywała w szpitalu, potem w sanatorium, nie mogła się nami opiekować. Tylko mój najstarszy brat został w domu z ojcem, co zresztą na dobre mu nie wyszło. Natomiast ja z siostrą zostałam skierowana do domu dziecka prowadzonego przez zakonnice, a moi dwaj bracia, Jerzy i Tadeusz – do państwowego. Jak o tym rozmawiam dziś z Tadeuszem, to mówi: „Nie tylko ty cierpiałaś”.
W „Podwójnej linii życia” napisanej wspólnie z Kamilem Sipowiczem powiedziała pani: „Boga nie ma, a moją religią są drzewa”.
Myślę, że było to oprotestowanie Boga. W domu dziecka siłą zmuszano nas do wiary. Nic dobrego z takiej indoktrynacji nie przychodzi.
Miała pani żal do rodziców o zmarnowane dzieciństwo?
Nie, bo przecież mnie nie katowali. Miałam pretensję do matki, ale całkowicie nieuzasadnioną. Dopiero jak umarła – skończyłam wtedy 20 lat i sama stałam się matką, a nie było mi lekko – inaczej na te sprawy spojrzałam. Byliśmy ofiarami historii. Patrząc na to w ten sposób, można wszystko wszystkim wybaczyć.
Na przedostatniej płycie Maanamu „Hotel Nirwana” napisała pani utwór „Mama”. Wciąż pani za nią tęskni?
Już nie. Już to wszystko przepadło, ale przez kilkadziesiąt lat było to żywe uczucie. Czułam jej energię, kolory, niemal namacalną obecność. Tego już teraz nie ma, czysty abstrakt. Wołała na mnie Ciucia.
Dlatego że była pani najmłodsza z rodzeństwa?
To pochodziło od cukiereczka. Mama używała dużo słów z tego wschodniego obszaru wielokulturowego, skąd się wywodziła. Często wplatała jakieś słówka ukraińskie i w jidisz.
Czy w pani rodzinie są jakieś żydowskie korzenie?
Niektórzy uważają, że jestem stuprocentową Żydówką, a na dodatek szkodnikiem społecznym! (śmiech) To można oczywiście zbadać, ale zostałam wychowana jako Polka, w polskiej kulturze i naszej religii katolickiej. Mogę, oczywiście, polemizować z tym wszystkim, co mi się nie podoba w naszej kulturze. Ale nie przynależę ani do gminy żydowskiej, ani nie obnoszę się ze swoją żydowskością. Można domniemywać, że jak niemal w każdym Polaku, płynie we mnie trochę semickiej krwi. Może nawet więcej niż kropla, skoro okazałam się utalentowana. (śmiech) Bo mówi się, że Żydzi są bardzo zdolni.
Po śmierci ojca mama, muzycznie wykształcona, dorabiała szyciem szmacianych lalek. Po niej odziedziczyła pani talent muzyczny?
Mama potrafiła grać na fortepianie z nut, skończyła seminarium nauczycielskie w Przemyślu i została nauczycielką. Matka mojej matki również była nauczycielką, przełożoną pensji dla panien. Wtedy tak kształciło się kobiety, żeby były dobrymi gospodyniami. Jeżeli, oczywiście, nie była to Maria Curie-Skłodowska. Miały mieć ogólne humanistyczne wykształcenie. Liczyły się języki, literatura, ogłada w świecie. Moja matka miała to wszystko w jednym palcu. Była nietuzinkową osobą, poza tym fascynującą, piękną kobietą.
Jest pani do niej podobna, do tego obdarzona dużą wrażliwością.
Myślę, że jestem bardzo neurotyczną osobą, więc potrzebuję ogromnie dużo spokoju. Łatwo jest mnie wyprowadzić ze stanu równowagi, do którego zmierzają wszyscy ludzie. I chcą przejść przez życie przyjemnie. A można tak przejść, jak się człowiek nie martwi, nie zazdrości, nie zabiega o to, co dla niego nieosiągalne. I nie dokłada złej energii, którą wyzwala zbyt krytyczne spojrzenie na świat.
Teraz największy ból sprawia powracająca depresja?
Jak wraca, to jest naturalne, dziwić może jej brak. (śmiech) Ludzie, na szczęście, przestali się jej wstydzić. Ale trzeba wiedzieć, że można sobie pomóc. Jeden ma co wiosnę i jesień atak grypy, a inny – obniżony nastrój. Jestem depresyjna od urodzenia. Jako małe dziecko popełniałam nieustannie samobójstwa.
Z czego to się brało?
Wydawało mi się, że jestem nieco inna niż większość dzieci dookoła mnie. Uważałam, że urodziłam się przez pomyłkę, więc chciałam z sobą skończyć. Jako 17-latka tak to zrobiłam, że praktycznie znalazłam się po drugiej stronie i chyba coś wiem o tym tunelu. Wtedy dopiero doceniłam życie, nawet to przepełnione bólem. Ból jest i znika, przecież nie da się żyć w permanentnej nirwanie. Takie uczucie szczęścia, które pojawia się czasem bez wyraźnego powodu, jest olśniewające. Nie byłoby tak, gdyby nie ciemność, która nas czasem otacza. Proszę zauważyć, jak często się mówi o sposobach dochodzenia do szczęścia, przeróżnych technikach, a jak dużo ludzi w tym samym czasie czuje się nieszczęśliwymi, jak nigdy wcześniej.
Uważa pani, że szczęście nie jest potrzebne człowiekowi?
Właśnie mówię, że jest. Natomiast ludzie mają wyobrażenia o jakimś permanentnym szczęściu. Ja nie wiem, co to takiego, pewnie coś kompletnie odłączonego od rzeczywistości.
Była pani niepokorna i brała narkotyki. Do tego została jedną z pierwszych hippisek w Polsce. To wynikało z młodzieńczego buntu czy raczej z chęci zwrócenia na siebie uwagi?
Nie być zbuntowanym w tamtym komunistycznym systemie oznaczało taki oportunizm, dla którego chyba już nie ma wytłumaczenia. Ja miałam dużo wolności, z którą nie wiedziałam co zrobić. Korzystałam więc z niej tak, jak mi się podobało, co wcale nie było takie fantastyczne. Byłam nastawiona do świata i ludzi wręcz agresywnie.
Była pani też wredna, bo życzyła jednemu z braci śmierci.
Chyba im wszystkim życzyłam śmierci, ponieważ byli bardzo trudni. Nie stanowiliśmy takiej fajnej, katolickiej rodziny, która się wspiera w biedzie. To zdarza się tylko w książkach Amicisa. Przez to rozdarcie i rozbicie mieliśmy z sobą trudne relacje. Z pięciorga rodzeństwa zostało nas troje, starsza siostra Anna przez lata pełniła funkcję zastępczej mamy. Dopiero teraz ta relacja się zatarła, ale przy niej czuję się zawsze bezpiecznie.
Pani też nie udało się za pierwszym razem stworzyć szczęśliwej rodziny, chociaż w którymś momencie podjęła taką próbę.
Była to próba raczej eksperymentalna, mało świadoma. A eksperymenty, jak wiadomo, nie zawsze się udają. Myślę jednak, że z Markiem Jackowskim bardzo dużo osiągnęliśmy, on też nie miał różowego dzieciństwa. Nasze rozstanie stanowiło mniejsze zło. Dzięki temu, że wzrastałam w ideologii hippisowskiej, nie miałam nigdy zaborczego stosunku do moich dzieci. W ich wychowaniu uczestniczyli moi przyjaciele, więc nie czuły się nigdy półsierotami. Jeździły z nami na koncerty, zawsze obok był też Kamil Sipowicz. Marek nie był ojcem od jeżdżenia na nartach, pływania, Kamil wypełniał tę lukę. Żyliśmy jak w dobrej tybetańskiej rodzinie, gdzie dziecko jest własnością wspólnoty, ma nie tylko rodziców, ale całą wioskę. Nie byłam matką, która wychodzi do pracy, wraca z niej, zakłada papucie i włącza telewizor. U nas w domu nie było telewizora, ale zawsze była muzyka, ludzie i można było pogadać
ma każdy temat. Nasi synowie w tym uczestniczyli, byli świadkami dyskusji, jeździli z nami na koncerty. Może dlatego nasze światy wspaniale się uzupełniają. Ten luz, który teraz mają, zapewne przejęli od nas.
Może dziś pani na nich polegać?
Mogę, oni wiedzą, kiedy jest mi źle i że istnieje ból duszy. W latach 80. zostałam z nimi sama, byłam w ciężkiej depresji przez dwa lata, przeżyłam dzięki nim. Nie byłam matką dojrzałą, trzeba od tego zacząć. Jak wiadomo, nie żąda się od ludzi licencji na zostanie rodzicem. To po prostu się zdarza. Ja byłam młoda i bardzo labilna nastrojowo, właściwie całe życie z tym walczyłam. Ale jak to przetrzymaliśmy, żyło nam się razem świetnie.
Ma pani dwoistą naturę, z jednej strony dojrzała kobieta, z drugiej – podszyta dzieckiem, kapryśna, zmienna, czasem wręcz nieznośna.
Nie jestem z kryształu. I za to kocham Kamila Sipowicza, że ze mną wytrzymuje. Cała nasza rodzina jest dzieckiem podszyta. Moje dzieci nie wyglądają na trzydziestolatków, jesteśmy za każdym razem tym zaskoczeni, że mają tak dużo lat. Ale ponieważ los był dla nas łaskawy, to nie wymagam od nich samodzielności, może kiedyś do niej dorosną. Oni żyją tak, jak chcą. Wyznajemy inne wartości niż wielu ludzi. Nie chodzi o to, żeby zostać szefem banku, broń Boże.
A kto jest szefem w waszej rodzinie, Kamil Sipowicz?
Każdy z nas jest dyrektorem innego departamentu. (śmiech) Kamil prowadzi sprawy biurowe, finanse i naszą firmę fonograficzno-koncertową. Dba o nasze interesy. W przeciwieństwie do niego, ja nie jestem żadną businesswoman. Nawet nie chodzę na pocztę, nie odbieram listów. Na mojej głowie pozostaje dom i departament żywienia. Kamil jest typem bałaganiarza, a ja lubię, jak w domu panuje nieskazitelna czystość. Poza tym gotuję niezłe zupy, robię doskonałe spaghetti i sałatki. To jest kreatywna kuchnia, którą zajmuję się tylko wtedy, jak mam na nią ochotę.
Co będzie dziś na obiad?
Przygotowałam dla dzieci indyka z warzywami, za chwilę przyjdą, więc je pani zobaczy. Nie chcę przez to powiedzieć, że stanowimy wzorcową rodzinę, o której można na kazaniu mówić. Może dlatego, że wszyscy jesteśmy wielkimi indywidualistami i artystami. Mateusz, syn Marka, jest wybitnym grafikiem komputerowym, ale również pracuje nad dużą grą komputerową. Natomiast Szymon, syn Kamila, też grafik, jednocześnie tworzy muzykę komputerową.
Pani też nie tylko śpiewa, ale pisze poezje, maluje. Kiedyś nawet malowała figurki Madonny.
Robiłam również makramy, różne rzeczy wyplatane ze sznurków, z czego żyliśmy, jak nie mieliśmy pieniędzy. Ostatnio tworzę mniej, bo czytam nałogowo. Bardzo mnie to odświeża i po latach udręki w tej chwili fajnie lewituję.
Udało się pani stworzyć wspaniały dom na warszawskich Starych Bielanach. Czy wciąż z Kamilem macie oddzielne sypialnie?
Spotkałam niedawno w Guliwerze, naszej ulubionej krakowskiej restauracji, do której przychodzą poeci, Wisławę Szymborską. Siedziała jak zwykle przy swoim stoliku i bardzo miło mnie powitała. Zawsze mnie to wzrusza, że osoby z kompletnie innego świata, czasem z takiego panteonu, wiedzą, kim jestem. Pani Wisława wtedy powiedziała, że jesteśmy sobie bliskie światopoglądowo. Bo ona tak strasznie lubi to, że ja osobno śpię. „Tak ma być – mówi. – Sypialnie osobne”. Jestem wielką estetką i spanie z osobą obcą w łóżku jest dla mnie trudne emocjonalnie.
Przecież mąż-niemąż Kamil Sipowicz nie jest pani obcy?
Jest, bo ma swoją energię. Ja jestem obca sama dla siebie, a co dopiero on! To typowy Lew, nie lubi być krytykowany. Też miewa chandry, taka z nas para depresyjna. (śmiech)
Czy to prawda, że jak nikt w świecie dba pani o siebie? Nieustające diety, masaże, ćwiczenia, treningi, joga. Stąd taki dobry wygląd?
To jakiś mit. Żyję bardzo higienicznie, więc poświęcam sobie niewiele czasu albo w ogóle. Ale kupiłam łóżko do masażu leczniczego, to chyba jedyne szaleństwo, na jakie sobie pozwoliłam. Odkąd przestałam palić papierosy, przytyłam, staram się więc oczyścić swój organizm. Polecam jabłka pieczone plus czerwoną herbatę. Kiedy chudnę, czuję się absolutnie fantastycznie. Głodówka daje bardzo dużo cennej energii.
Można zatrzymać czas?
On nie istnieje, nie ma czegoś takiego, jak czas. Wymyślono go po to tylko, żeby ludzi straszyć!
Kiedyś młodzież była w Korze zakochana, mówiła jej językiem: paranoja jest goła, żądza pieniądza, lecę, pędzę, coś mnie gna. Dokąd pani tak pędzi?
Donikąd. Przecież to wszystko są słowa, poezja. Nie można ich brać dosłownie. Dzisiaj mamy o wiele większą możliwość wyboru niż przed 1989 rokiem. Możemy jeździć, dokąd chcemy, nawet Ameryka, to eldorado, za którym się tęskniło, znajduje się na wyciągnięcie ręki. Moim największym wyzwaniem stała się teraz praca. Jestem perfekcjonistką, która wymaga od siebie bardzo dużo wyrzeczeń.
Po czterech latach przerwy nowa płyta „Metamorfozy” stała się wydarzeniem. Dlaczego fani Kory musieli tak długo czekać?
Nie wiem, co powiedzieć. To jest bardzo dziwna płyta. Utwory z repertuaru Maanamu zostały zremiksowane przez 5th Element. Formację, z którą nagrałam krążek, tworzy dwóch uzdolnionych facetów. Jeden z nich, znany jako Pablo de Silva, jest znanym didżejem.
Dla nas Kora to jednak „Boskie Buenos”, „Lucciola”. Nowy album zaś skręca w kierunku muzyki klubowej. Królowa rocka łagodnieje?
To jest muzyka z bitem, do tańca i rozbujania ludzi. Nie mam nic przeciwko temu, żeby grać w klubach, od których Maanam zaczynał.
Na koncertach potrafi pani porwać publiczność. Jak bisowała pani z „Boskim Buenos”, to tak, aż pękły jej spodnie!
One pękły, bo były już stare i mocno przetarte. (śmiech) Koncert otwiera mnie cudownie, odpręża, zrzuca ze mnie te wszystkie okowy, które mnie wiążą. Na scenie nawet podczas największego zmęczenia potrafię się zmobilizować. Zawsze jestem bardzo uśmiechnięta, chcę ludziom dać maksymalnie duży zastrzyk energii. Ale wtedy w ogóle nie jem, tylko odżywiam się płynami. Jednak pomimo tego przytyłam.
Dzięki temu jest pani bardziej sexy.
Okropność! Nie podobają mi się kobiety, które są takie bardzo kobiece, ani pod względem psychicznym, ani fizycznym. Nienawidzę swoich dużych piersi. Dla mnie kobieta, która decyduje się powiększyć sobie biust, jest fascynująca, bo to potwornie w życiu przeszkadza. Lubię kobiety o szczupłych, sportowych sylwetkach, które w życiu stoją mocno na nogach. Jeśli już akcenty kobiecości, to tylko we włosach, ubiorze.
Jednak zgodziła się pani na nagą sesję w „Playboyu”!
Gdybym była tak piękna, jak Naomi Campbell, to na okrągło chodziłabym goła! (śmiech) Ta sesja nie była taka naga, raczej erotyczna. Wyznaję zasadę – jak najmniej ubrania, jestem w tym względzie bardzo zwierzęca. Kamil myśli podobnie. Kiedy zakłada skarpetki, to jest kino, można pęknąć ze śmiechu. Zaciska wtedy zęby, robi różne miny. Dla niego ubranie z materiału to wróg. W naszym domu nie używamy flaneli, jedwabi, atłasów i sztucznych tkanin. Lubimy jednak skóry, przaśne wełny, na których nasza suka Ramona chętnie się wyleguje, nieustannie domagając się pieszczot. Tak naprawdę, najchętniej z Kamilem mieszkalibyśmy pod palmą. Jesteśmy urodzonymi naturystami, jak 80 proc. Niemców, którzy otworzyli się na naturę i być może znaleźli w tym remedium na swoje stresy. U nas w domu nigdy nie wstydziliśmy się naszego ciała. Dzieci też nie, więc nie istnieje problem nagości. Staramy się na
wakacjach nie zasiadać nago przy stole, majteczki trzeba mieć. (śmiech) Nie jest to żaden ekshibicjonizm. Chodzi o bezpośredni kontakt z wodą, słońcem, wiatrem. Ludzie powinni uczyć się relaksować, bo stają się agresywni z niewyspania i przepracowania. Zmęczenie jest wrogiem w komunikowaniu się. Panuje teraz moda na wypoczynek w spartańskich warunkach. To mi odpowiada, chociaż stać mnie na luksusowe wyjazdy. Najważniejsza jest przestrzeń, żeby tylko wokół mnie nie było brudu i robactwa.
Święty Augustyn mówił, że życie jest jak księga. Kto nie podróżuje, to tak, jakby czytał jej pierwszą stronę. Na której stronie zatrzymała się Kora?
Jeszcze nie dotarłam do końca, ale dużo czasu spędziłam poza domem, wśród obcych ludzi, los rzucał mnie z kąta w kąt. Mam w genach wpisane podróżowanie. Jednak bardzo cenię sobie porty. Bardzo źle się czuję w obcych, nieoswojonych przeze mnie miejscach. Do Meksyku zawsze jeżdżę w to samo miejsce i wcale mnie to nie nudzi. Nie jestem eksploratorem, który z plecakiem wyrusza w niepewne, żeby odkrywać świat. No i kocham swój dom.
Do szczęścia brakuje tylko ślubu z Kamilem Sipowiczem?
Małżeństwo to instytucja, która ludzi krępuje, a ja mam ogromne poczucie wolności. Bardzo sobie ją cenię. Ale rozstać się byłoby nam chyba szalenie trudno, bo mamy wspólne dzieci, poglądy, interesy, a z takich rzeczy łatwo się nie rezygnuje. Do szczęścia niepotrzebny mi żaden papier. Przysłowia są mądrością narodów, jest takie porzekadło: „Małżeństwo – męczeństwo”. Tego się trzymam.
Wydanie Internetowe