Kora - "Paranoja jest goła"

GWIAZ­DA PRY­WAT­NIE

Kora - "Paranoja jest goła"
Źródło zdjęć: © Iza Grzybowska

19.11.2008 | aktual.: 25.06.2010 17:56

Paranoja jest goła

Bun­to­wa­ła się, bu­dzi­ła skraj­ne emo­cje. Jak bi­so­wa­ła z „Bo­skim Bu­enos”, to tak, aż pę­kły jej spodnie. W no­wym wcie­le­niu Ko­ra się zmie­nia. Stwo­rzy­ła szczę­śli­wą ro­dzi­nę. Dzię­ki te­mu, że by­ła hippiską, nie ma dziś za­bor­cze­go sto­sun­ku do swo­ich sy­nów.

SUKCES: Sta­ni­sław Soj­ka po­wie­dział kie­dyś, że Ko­rę moż­na al­bo kochać, al­bo nie­na­wi­dzić.

Ko­ra: My­ślę, że Sta­szek po­wie­dział to bar­dziej w kon­tek­ście mo­je­go wize­run­ku ar­ty­stycz­ne­go. Bu­dzę skraj­ne emo­cje.

Lu­bi­ła pa­ni szo­ko­wać. W Opo­lu pod­czas de­biu­tu by­ła pani ły­sa, agresywna, w ską­pym stro­ju i ciem­nych oku­la­rach. Za ni­mi za­wsze moż­na się bez­piecz­nie ukryć?

Ależ oczy­wi­ście, że tak. Dla lu­dzi nie­śmia­łych jest to cu­dow­ny wynalazek. Po­za tym chro­nią oczy, są też ma­low­ni­czym ele­men­tem scenicznym. To ta­ki ga­dżet, któ­ry za­stę­pu­je ko­bie­tom ka­pe­lusz. A lęki? Któż ich nie ma!

Cze­go się pa­ni boi?

Te­go, cze­go wszy­scy lu­dzie, któ­rzy ma­ją ro­dzi­ny. Ktoś ob­li­czył, że na ca­łą ludz­kość było tyl­ko 256 lat wol­nych od wo­jen. Mam dwóch sy­nów i chcia­ła­bym, że­bym broń Bo­że ich nie prze­ży­ła. Za­nie­po­ko­iły mnie ostatnie wy­darze­nia w Ty­be­cie i Gru­zji. Mam lęk za­ko­do­wa­ny pew­nie gene­tycz­nie przed Ro­sją. Je­stem pierw­szym po­ko­le­niem uro­dzo­nym w Polsce. Ca­ła mo­ja ro­dzi­na ze stro­ny oj­ca i mat­ki po­cho­dzi z Ukra­iny, więc Ro­sja, po­mi­mo jej cu­dow­nej kul­tu­ry, ja­wi nam się dość nieprzyjaźnie.

Czu­je się pa­ni ofia­rą czę­stych ro­dzin­nych mi­gra­cji?

Oczy­wi­ście, że tak, ca­łe mo­je dzie­ciń­stwo by­ło ofia­rą tych zmian. Spra­wi­ły, że nie­wie­le wiem o swo­jej ro­dzi­nie. Te­raz jest to najważniej­szy te­mat, któ­ry po­ru­szam z mo­ją sio­strą. Chce­my rozszyfrować na­szą prze­szłość. Moi ro­dzi­ce by­li już sta­rzy, jak mnie spło­dzi­li, i bar­dzo szyb­ko mnie osie­ro­ci­li.

By­ła pa­ni pią­tym dziec­kiem w ro­dzi­nie, któ­ra bo­ry­ka­ło się z wieloma trud­no­ścia­mi. Miesz­ka­nie w kra­kow­skiej su­te­ry­nie, brak wła­sne­go ką­ta, po­tem dom dziec­ka.

Nie by­li­śmy wy­jąt­kiem, prze­cież do do­mu dziec­ka tra­fi­łam nie tyl­ko ja. To los, w któ­rym udział mia­ło ca­łe spo­łe­czeń­stwo. Ży­cie mo­ich rodzi­ców by­ło tra­gicz­ne. Oj­ciec, przed­wo­jen­ny urzęd­nik pań­stwo­wy, cięż­ko cho­ro­wał i stra­ci­łam go, jak mia­łam osiem lat. Mo­ja mat­ka cierpia­ła na otwar­tą gruź­li­cę, dłu­go prze­by­wa­ła w szpi­ta­lu, po­tem w sa­na­to­rium, nie mo­gła się na­mi opie­ko­wać. Tyl­ko mój naj­star­szy brat zo­stał w do­mu z oj­cem, co zresz­tą na do­bre mu nie wy­szło. Na­to­miast ja z sio­strą zo­sta­łam skie­ro­wa­na do do­mu dziec­ka pro­wa­dzo­ne­go przez za­kon­ni­ce, a moi dwaj bra­cia, Je­rzy i Ta­de­usz – do pań­stwo­we­go. Jak o tym roz­ma­wiam dziś z Ta­de­uszem, to mó­wi: „Nie tyl­ko ty cier­pia­łaś”.

W „Po­dwój­nej li­nii ży­cia” na­pi­sa­nej wspól­nie z Ka­mi­lem Sipo­wi­czem po­wie­dzia­ła pa­ni: „Bo­ga nie ma, a mo­ją re­li­gią są drze­wa”.

My­ślę, że by­ło to opro­te­sto­wa­nie Bo­ga. W do­mu dziec­ka si­łą zmu­sza­no nas do wia­ry. Nic do­bre­go z ta­kiej in­dok­try­na­cji nie przy­cho­dzi.

Mia­ła pa­ni żal do ro­dzi­ców o zmar­no­wa­ne dzie­ciń­stwo?

Nie, bo prze­cież mnie nie ka­to­wa­li. Mia­łam pre­ten­sję do mat­ki, ale cał­ko­wi­cie nie­uza­sad­nio­ną. Do­pie­ro jak umar­ła – skoń­czy­łam wtedy 20 lat i sa­ma sta­łam się mat­ką, a nie by­ło mi lek­ko – inaczej na te spra­wy spoj­rza­łam. By­li­śmy ofia­ra­mi hi­sto­rii. Pa­trząc na to w ten spo­sób, moż­na wszyst­ko wszy­stkim wy­ba­czyć.

Na przed­ostat­niej pły­cie Ma­ana­mu „Ho­tel Nir­wa­na” napisa­ła pa­ni utwór „Ma­ma”. Wciąż pa­ni za nią tę­sk­ni?

Już nie. Już to wszyst­ko prze­pa­dło, ale przez kil­ka­dzie­siąt lat by­ło to ży­we uczu­cie. Czu­łam jej ener­gię, ko­lo­ry, nie­mal na­ma­cal­ną obecność. Te­go już te­raz nie ma, czy­sty abs­trakt. Wo­ła­ła na mnie Ciucia.

Dlatego że by­ła pa­ni naj­młod­sza z ro­dzeństwa?

To po­cho­dzi­ło od cu­kie­recz­ka. Ma­ma uży­wa­ła du­żo słów z te­go wschodniego ob­sza­ru wie­lo­kul­tu­ro­we­go, skąd się wy­wodzi­ła. Czę­sto wplata­ła ja­kieś słów­ka ukra­iń­skie i w ji­disz.

Czy w pa­ni ro­dzi­nie są ja­kieś ży­dow­skie ko­rze­nie?

Nie­któ­rzy uwa­ża­ją, że je­stem stu­pro­cen­to­wą Ży­dów­ką, a na do­da­tek szkod­ni­kiem spo­łecz­nym! (śmiech) To moż­na oczy­wi­ście zba­dać, ale zosta­łam wy­cho­wa­na ja­ko Po­lka, w pol­skiej kul­tu­rze i na­szej re­li­gii ka­to­lic­kiej. Mo­gę, oczy­wi­ście, po­le­mi­zo­wać z tym wszyst­kim, co mi się nie po­do­ba w na­szej kul­tu­rze. Ale nie przy­na­le­żę ani do gmi­ny żydowskiej, ani nie ob­no­szę się ze swo­ją ży­dow­sko­ścią. Moż­na domniemywać, że jak nie­mal w każ­dym Po­la­ku, pły­nie we mnie tro­chę semic­kiej krwi. Mo­że na­wet wię­cej niż kro­pla, sko­ro oka­za­łam się utalen­to­wa­na. (śmiech) Bo mó­wi się, że Ży­dzi są bar­dzo zdol­ni.

Po śmierci ojca ma­ma, mu­zycz­nie wyksz­tał­cona, do­ra­bia­ła szy­ciem szma­cia­nych la­lek. Po niej odzie­dzi­czy­ła pa­ni ta­lent mu­zycz­ny?

Mama po­tra­fi­ła grać na for­te­pia­nie z nut, skoń­czy­ła se­mi­na­rium nauczyciel­skie w Prze­my­ślu i zo­sta­ła na­uczy­ciel­ką. Mat­ka mo­jej mat­ki rów­nież by­ła na­uczy­ciel­ką, prze­ło­żo­ną pen­sji dla pa­nien. Wte­dy tak kształ­ci­ło się ko­bie­ty, że­by by­ły do­bry­mi go­spo­dy­nia­mi. Je­że­li, oczywi­ście, nie by­ła to Ma­ria Cu­rie­-Skło­dow­ska. Mia­ły mieć ogól­ne huma­ni­stycz­ne wy­kształ­ce­nie. Li­czy­ły się ję­zy­ki, li­te­ra­tu­ra, ogła­da w świe­cie. Mo­ja mat­ka mia­ła to wszyst­ko w jed­nym pal­cu. By­ła nietuzinkową oso­bą, po­za tym fa­scy­nu­ją­cą, pięk­ną ko­bie­tą.

Jest pa­ni do niej po­dob­na, do te­go ob­da­rzona du­żą wraż­li­wo­ścią.

My­ślę, że je­stem bar­dzo neu­ro­tycz­ną oso­bą, więc po­trze­bu­ję ogrom­nie du­żo spo­ko­ju. Ła­two jest mnie wy­pro­wa­dzić ze sta­nu rów­no­wa­gi, do które­go zmie­rza­ją wszy­scy lu­dzie. I chcą przejść przez ży­cie przyjemnie. A moż­na tak przejść, jak się czło­wiek nie mar­twi, nie zazdro­ści, nie za­bie­ga o to, co dla nie­go nie­osią­gal­ne. I nie do­kła­da złej ener­gii, któ­rą wy­zwa­la zbyt kry­tycz­ne spoj­rze­nie na świat.

Te­raz naj­więk­szy ból spra­wia po­wra­ca­ją­ca de­pre­sja?

Jak wra­ca, to jest na­tu­ral­ne, dzi­wić mo­że jej brak. (śmiech) Lu­dzie, na szczę­ście, prze­sta­li się jej wsty­dzić. Ale trze­ba wie­dzieć, że można so­bie po­móc. Je­den ma co wio­snę i je­sień atak gry­py, a in­ny – ob­­ni­żo­ny na­strój. Je­stem de­pre­syj­na od uro­­dze­nia. Ja­ko ma­łe dziec­ko po­peł­nia­łam nie­ustan­nie sa­mo­bój­stwa.

Z cze­go to się bra­ło?

Wy­da­wa­ło mi się, że je­stem nie­co in­na niż więk­szość dzie­ci do­oko­ła mnie. Uwa­ża­łam, że uro­dzi­łam się przez po­mył­kę, więc chcia­łam z so­bą skoń­czyć. Ja­ko 17-lat­ka tak to zro­bi­łam, że prak­tycz­nie zna­la­złam się po dru­giej stro­nie i chy­ba coś wiem o tym tu­nelu. Wte­dy do­pie­ro doceni­łam ży­cie, na­wet to prze­peł­nio­ne bó­lem. Ból jest i zni­ka, przecież nie da się żyć w per­ma­nent­nej nir­wa­nie. Ta­kie uczu­cie szczęścia, któ­re po­ja­wia się cza­sem bez wy­raź­ne­go po­wo­du, jest olśniewa­ją­ce. Nie by­ło­by tak, gdy­by nie ciem­ność, któ­ra nas cza­sem ota­cza. Pro­szę za­uwa­żyć, jak czę­sto się mó­wi o spo­so­bach do­cho­dze­nia do szczę­ścia, prze­róż­nych tech­­ni­kach, a jak du­żo lu­dzi w tym sa­mym cza­sie czu­je się nie­szczę­śli­wy­mi, jak ni­gdy wcze­śniej.

Uwa­ża pa­ni, że szczę­ście nie jest po­trzeb­ne czło­wie­ko­wi?

Wła­śnie mó­wię, że jest. Na­to­miast lu­dzie ma­ją wy­obra­że­nia o ja­ki­mś per­ma­nent­nym szczę­ściu. Ja nie wiem, co to ta­kie­go, pew­nie coś komplet­nie odłą­czo­ne­go od rze­czy­wi­sto­ści.

By­ła pa­ni nie­po­kor­na i bra­ła nar­ko­ty­ki. Do te­go zo­sta­ła jed­ną z pierw­szych hip­pi­sek w Pol­sce. To wy­ni­ka­ło z mło­dzień­cze­go bun­tu czy ra­czej z chę­ci zwró­ce­nia na sie­bie uwa­gi?

Nie być zbun­to­wa­nym w tam­tym ko­mu­ni­stycz­nym sys­te­mie ozna­cza­ło ta­ki opor­tu­nizm, dla któ­re­go chy­ba już nie ma wy­tłu­ma­cze­nia. Ja mia­łam dużo wol­no­ści, z któ­rą nie wie­dzia­łam co zro­bić. Ko­rzy­sta­łam więc z niej tak, jak mi się po­do­ba­ło, co wca­le nie by­ło ta­kie fan­ta­stycz­ne. By­łam na­sta­wio­na do świa­ta i lu­dzi wręcz agre­syw­nie.

By­ła pa­ni też wred­na, bo ży­czy­ła jed­ne­mu z bra­ci śmier­ci.

Chy­ba im wszyst­kim ży­czy­łam śmier­ci, po­nie­waż by­li bar­dzo trud­ni. Nie sta­no­wi­li­śmy ta­kiej faj­nej, ka­to­lic­kiej ro­dzi­ny, któ­ra się wspie­ra w bie­dzie. To zda­rza się tyl­ko w książ­kach Ami­ci­sa. Przez to roz­dar­cie i roz­bi­cie mie­li­śmy z so­bą trud­ne re­la­cje. Z pię­cior­ga ro­dzeń­stwa zosta­ło nas tro­je, star­sza sio­stra An­na przez la­ta peł­ni­ła funk­cję zastęp­czej ma­my. Do­pie­ro te­raz ta re­la­cja się za­tar­ła, ale przy niej czu­ję się za­wsze bez­piecz­nie.

Pani też nie uda­ło się za pierw­szym ra­zem stwo­rzyć szczę­śli­wej rodzi­ny, cho­ciaż w któ­rymś mo­men­cie pod­ję­ła ta­ką pró­bę.

By­ła to pró­ba ra­czej eks­pe­ry­men­tal­na, ma­ło świa­do­ma. A eks­pe­ry­men­ty, jak wia­do­mo, nie za­wsze się uda­ją. My­ślę jed­nak, że z Mar­kiem Jackowskim bar­dzo du­żo osią­gnę­li­śmy, on też nie miał ró­żo­we­go dzieciństwa. Na­sze roz­sta­nie sta­no­­wi­ło mniej­sze zło. Dzię­ki te­mu, że wzra­sta­łam w ide­olo­gii hip­pi­sow­skiej, nie mia­łam ni­gdy za­bor­cze­go stosun­ku do mo­ich dzie­ci. W ich wy­cho­wa­niu uczest­ni­czy­li moi przyjacie­le, więc nie czu­ły się ni­gdy pół­sie­ro­ta­mi. Jeź­dzi­ły z na­mi na kon­cer­ty, za­wsze obok był też Ka­mil Si­po­wicz. Ma­rek nie był oj­cem od jeż­dże­nia na nar­tach, pły­wa­nia, Ka­mil wy­peł­niał tę lu­kę. Ży­li­śmy jak w do­brej ty­be­tań­skiej ro­dzinie, gdzie dziec­ko jest wła­sno­ścią wspól­no­ty, ma nie tyl­ko ro­dzi­ców, ale ca­łą wio­s­kę. Nie by­łam mat­ką, któ­ra wy­cho­dzi do pra­cy, wra­ca z niej, za­kła­da pa­pu­cie i włą­cza telewi­zor. U nas w do­mu nie by­ło te­le­wi­zo­ra, ale za­wsze by­ła mu­zy­ka, lu­dzie i moż­na by­ło po­ga­dać
ma każ­dy te­mat. Na­si sy­no­wie w tym uczestni­czy­li, by­li świad­ka­mi dys­ku­sji, jeź­dzi­li z na­mi na kon­cer­ty. Mo­że dla­tego na­sze świa­ty wspa­nia­le się uzu­peł­niają. Ten luz, któ­ry te­raz ma­ją, za­pew­ne prze­ję­li od nas.

Mo­że dziś pa­ni na nich po­le­gać?

Mo­gę, oni wie­dzą, kie­dy jest mi źle i że ist­nie­je ból du­szy. W la­tach 80. zo­sta­łam z ni­mi sa­ma, by­łam w cięż­kiej de­pre­sji przez dwa la­ta, prze­ży­łam dzię­ki nim. Nie by­łam mat­ką doj­rza­łą, trze­ba od te­go zacząć. Jak wia­do­mo, nie żą­da się od lu­dzi li­cen­cji na zo­sta­nie rodzicem. To po pro­stu się zda­rza. Ja by­łam mło­da i bar­dzo la­bil­na nastro­jo­wo, wła­ści­wie ca­łe ży­cie z tym wal­czy­łam. Ale jak to przetrzyma­li­śmy, ży­ło nam się ra­zem świet­nie.

Ma pa­ni dwo­istą na­tu­rę, z jed­nej stro­ny doj­rza­ła ko­bie­ta, z dru­giej – pod­szy­ta dziec­kiem, ka­pry­śna, zmien­na, cza­sem wręcz nie­zno­śna.

Nie je­stem z krysz­ta­łu. I za to ko­cham Ka­mi­la Si­po­wi­cza, że ze mną wytrzy­mu­je. Ca­ła na­sza ro­dzi­na jest dziec­kiem pod­­szy­ta. Mo­je dzie­ci nie wy­glą­da­ją na trzy­dzie­sto­lat­ków, je­ste­śmy za każ­dym ra­zem tym za­sko­cze­ni, że ma­ją tak du­żo lat. Ale po­nie­waż los był dla nas łas­ka­wy, to nie wy­ma­gam od nich sa­mo­dziel­no­ści, mo­że kie­dyś do niej do­ro­sną. Oni ży­ją tak, jak chcą. Wy­zna­je­my in­ne war­to­ści niż wie­lu lu­dzi. Nie cho­dzi o to, że­by zo­stać sze­fem ban­ku, broń Bo­że.

A kto jest sze­fem w waszej ro­dzi­nie, Ka­mil Si­po­wicz?

Każ­dy z nas jest dy­rek­to­rem in­ne­go de­par­ta­men­tu. (śmiech) Ka­mil prowadzi spra­wy biu­ro­we, fi­nan­se i na­szą fir­mę fo­no­gra­ficz­no­-kon­cer­to­wą. Dba o na­sze in­te­re­sy. W prze­ci­wień­stwie do nie­go, ja nie je­stem żad­ną bu­si­ne­sswo­man. Na­wet nie cho­dzę na pocz­tę, nie od­bie­ram li­stów. Na mo­jej gło­wie po­zo­sta­je dom i de­par­ta­ment ży­wie­nia. Ka­mil jest ty­pem ba­łaga­nia­rza, a ja lu­bię, jak w do­mu pa­nu­je nie­ska­zi­tel­na czy­stość. Po­za tym go­tu­ję nie­złe zu­py, ro­bię do­sko­na­łe spa­ghet­ti i sa­łat­ki. To jest kre­atyw­na kuch­nia, któ­rą zaj­mu­ję się tyl­ko wte­dy, jak mam na nią ocho­tę.

Co bę­dzie dziś na obiad?

Przy­go­to­wa­łam dla dzie­ci in­dyka z wa­rzy­wa­mi, za chwi­lę przyj­dą, więc je pa­ni zo­ba­czy. Nie chcę przez to po­wie­dzieć, że sta­no­wi­my wzor­co­wą ro­dzi­nę, o któ­rej moż­na na ka­za­niu mó­wić. Mo­że dla­te­go, że wszy­scy jeste­śmy wiel­ki­mi in­dy­wi­du­ali­sta­mi i ar­ty­sta­mi. Ma­te­usz, syn Mar­ka, jest wy­bit­nym gra­fi­kiem kom­pu­te­ro­wym, ale rów­nież pra­cu­je nad du­żą grą kom­pu­te­ro­wą. Na­to­miast Szy­mon, syn Ka­mi­la, też gra­fik, jed­nocześnie two­rzy mu­zy­kę kom­pu­te­ro­wą.

Pa­ni też nie tyl­ko śpie­wa, ale pi­sze po­ezje, ma­lu­je. Kie­dyś na­wet ma­lo­wa­ła fi­gur­ki Ma­don­ny.

Ro­bi­łam rów­nież ma­kra­my, róż­ne rze­czy wy­pla­ta­ne ze sznur­ków, z cze­go ży­li­śmy, jak nie mie­li­śmy pie­nię­dzy. Ostat­nio two­­rzę mniej, bo czy­tam na­ło­go­wo. Bar­dzo mnie to od­świe­ża i po la­tach udrę­ki w tej chwi­li fajnie le­wi­tu­ję.

Uda­ło się pa­ni stwo­rzyć wspa­nia­ły dom na war­szaw­skich Sta­rych Bie­la­nach. Czy wciąż z Ka­mi­lem ma­cie od­dziel­ne sy­pial­nie?

Spo­tka­łam nie­daw­no w Gu­li­we­rze, na­szej ulu­bio­nej kra­kow­skiej restauracji, do któ­rej przy­cho­dzą po­eci, Wi­sła­wę Szym­bor­ską. Siedziała jak zwy­kle przy swo­im sto­li­ku i bar­dzo mi­ło mnie po­wi­ta­ła. Za­wsze mnie to wzru­sza, że oso­by z kom­plet­nie in­ne­go świa­ta, cza­sem z ta­kie­go pan­te­onu, wie­dzą, kim je­stem. Pa­ni Wi­sła­wa wte­dy po­wie­dzia­ła, że je­ste­śmy so­bie bli­skie świa­to­po­glą­do­wo. Bo ona tak strasz­nie lu­bi to, że ja osob­no śpię. „Tak ma być – mó­wi. – Sy­pial­nie osob­ne”. Je­stem wiel­ką es­tet­ką i spa­nie z oso­bą ob­cą w łóż­ku jest dla mnie trud­ne emo­cjo­nal­nie.

Prze­cież mąż-nie­mąż Ka­mil Si­po­wicz nie jest pa­ni ob­cy?

Jest, bo ma swo­ją ener­gię. Ja je­stem ob­ca sa­ma dla sie­bie, a co do­pie­ro on! To ty­po­wy Lew, nie lu­bi być kry­ty­ko­wa­ny. Też mie­wa chan­dry, ta­ka z nas pa­ra de­pre­syj­na. (śmiech)

Czy to praw­da, że jak nikt w świe­cie dba pa­ni o sie­bie? Nie­usta­ją­ce die­ty, ma­sa­że, ćwi­cze­nia, tre­nin­gi, jo­ga. Stąd ta­ki do­bry wy­gląd?

To ja­kiś mit. Ży­ję bar­dzo hi­gie­nicz­nie, więc po­świę­cam so­bie nie­wie­le cza­su albo w ogó­le. Ale ku­pi­łam łóż­ko do ma­sa­żu lecz­ni­cze­go, to chy­ba je­dy­ne sza­leń­­stwo, na ja­kie so­bie po­zwo­li­łam. Od­kąd prze­sta­łam pa­lić pa­pie­ro­sy, przy­ty­łam, sta­ram się więc oczy­ścić swój or­ga­nizm. Po­le­cam jabł­ka pie­czo­ne plus czer­wo­ną her­ba­tę. Kie­dy chud­nę, czu­ję się ab­so­lut­nie fan­ta­stycz­nie. Gło­dów­ka da­je bar­dzo du­żo cen­nej ener­gii.

Moż­na za­trzy­mać czas?

On nie ist­nie­je, nie ma cze­goś ta­kie­go, jak czas. Wy­my­ślo­no go po to tyl­ko, że­by lu­dzi stra­szyć!

Kie­dyś mło­dzież by­ła w Ko­rze za­ko­cha­na, mó­wi­ła jej ję­zy­kiem: pa­ra­no­ja jest go­ła, żą­dza pie­nią­dza, le­cę, pę­dzę, coś mnie gna. Do­kąd pa­ni tak pę­dzi?

Do­ni­kąd. Prze­cież to wszyst­ko są sło­wa, po­ezja. Nie moż­na ich brać do­słow­nie. Dzi­siaj ma­my o wie­le więk­szą moż­li­wość wy­bo­ru niż przed 1989 ro­kiem. Mo­że­my jeź­dzić, do­kąd chce­my, na­wet Ame­ry­ka, to el­do­ra­do, za któ­rym się tę­sk­ni­ło, znaj­du­je się na wy­cią­gnię­cie rę­ki. Mo­im naj­więk­szym wy­zwa­niem sta­ła się te­raz pra­ca. Je­stem per­fek­cjo­nist­ką, któ­ra wy­ma­ga od sie­bie bar­dzo du­żo wy­rze­czeń.

Po czte­rech la­tach prze­rwy no­wa pły­ta „Me­ta­mor­fo­zy” sta­ła się wy­da­rze­niem. Dla­cze­go fa­ni Ko­ry mu­sie­li tak dłu­go cze­kać?

Nie wiem, co po­wie­dzieć. To jest bar­dzo dziw­na pły­ta. Utwo­ry z re­per­tu­aru Maana­mu zo­sta­ły zre­mik­so­wa­ne przez 5th Ele­ment. For­ma­cję, z któ­rą na­gra­łam krą­żek, two­rzy dwóch uzdol­nio­nych fa­ce­tów. Je­den z nich, zna­ny ja­ko Pa­blo de Si­lva, jest zna­nym di­dże­jem.

Dla nas Ko­ra to jed­nak „Bo­skie Bu­e­nos”, „Lu­ccio­la”. No­wy al­bum zaś skrę­ca w kie­run­ku mu­zy­ki klu­bo­wej. Kró­lo­wa roc­ka ła­god­nie­je?

To jest mu­zy­ka z bi­tem, do tań­ca i roz­bu­ja­nia lu­dzi. Nie mam nic prze­ciw­ko te­mu, że­by grać w klu­bach, od któ­rych Ma­anam za­czy­nał.

Na kon­cer­tach po­tra­fi pa­ni po­rwać pu­blicz­ność. Jak bi­so­wa­ła pa­ni z „Bo­skim Bue­nos”, to tak, aż pę­kły jej spodnie!

One pę­kły, bo by­ły już sta­re i moc­no prze­tar­te. (śmiech) Kon­cert otwie­ra mnie cu­dow­nie, od­prę­ża, zrzu­ca ze mnie te wszyst­kie oko­wy, któ­re mnie wią­żą. Na sce­nie na­wet pod­czas naj­więk­sze­go zmę­cze­nia po­tra­fię się zmo­bili­zo­wać. Za­wsze je­stem bar­dzo uśmiech­nię­ta, chcę lu­dziom dać mak­sy­mal­nie du­ży za­strzyk ener­gii. Ale wte­dy w ogó­le nie jem, tyl­ko od­ży­wiam się pły­na­mi. Jed­nak po­mi­mo te­go przy­ty­łam.

Dzię­ki te­mu jest pa­ni bardziej sexy.

Okrop­ność! Nie po­do­ba­ją mi się ko­bie­ty, któ­re są ta­kie bar­dzo ko­bie­ce, ani pod wzglę­dem psy­chicz­nym, ani fi­zycz­nym. Nie­na­wi­dzę swo­ich du­żych pier­si. Dla mnie ko­bie­ta, któ­ra de­cy­du­je się po­więk­szyć so­bie biust, jest fa­scy­nu­ją­ca, bo to po­­twor­nie w ży­ciu prze­szka­dza. Lu­bię ko­bie­ty o szczu­płych, spor­to­wych syl­wet­kach, któ­re w ży­ciu sto­ją moc­no na no­gach. Jeśli już ak­cen­ty ko­bie­co­ści, to tyl­ko we wło­sach, ubio­rze.

Jed­nak zgo­dzi­ła się pa­ni na na­gą se­sję w „Play­boyu”!

Gdy­bym by­ła tak pięk­na, jak Na­omi Camp­bell, to na okrą­gło cho­dzi­ła­bym go­­ła! (śmiech) Ta se­sja nie by­ła ta­ka na­ga, ra­czej ero­tycz­na. Wy­zna­ję za­sa­dę – jak naj­mniej ubra­nia, je­stem w tym wzglę­dzie bar­dzo zwie­rzę­ca. Ka­mil my­śli po­dob­nie. Kie­dy za­kła­da skar­pet­ki, to jest ki­no, moż­na pęk­nąć ze śmie­chu. Za­ci­ska wte­dy zę­by, ro­bi róż­ne mi­ny. Dla nie­go ubra­nie z ma­te­ria­łu to wróg. W na­szym do­mu nie uży­wa­my fla­ne­li, je­dwa­bi, atła­sów i sztucz­nych tka­nin. Lu­bi­my jed­nak skó­ry, prza­śne weł­ny, na któ­rych na­sza su­ka Ra­mo­na chęt­nie się wy­le­gu­je, nie­ustan­nie do­ma­ga­jąc się piesz­czot. Tak na­praw­dę, naj­chęt­niej z Ka­mi­lem miesz­ka­li­by­śmy pod pal­mą. Je­ste­śmy uro­dzo­ny­mi na­tu­ry­sta­mi, jak 80 proc. Niem­ców, któ­rzy otwo­rzy­li się na na­tu­rę i być mo­że zna­leź­li w tym re­me­dium na swo­je stre­sy. U nas w do­mu ni­gdy nie wsty­dzili­śmy się na­sze­go cia­ła. Dzie­ci też nie, więc nie ist­nie­je pro­blem na­go­ści. Staramy się na
wa­ka­cjach nie za­sia­dać na­­go przy sto­le, maj­tecz­ki trze­ba mieć. (śmiech) Nie jest to ża­den eks­hi­bi­cjo­nizm. Cho­dzi o bez­po­śred­ni kon­takt z wo­­dą, słoń­cem, wia­trem. Lu­dzie po­win­ni uczyć się re­lak­so­wać, bo sta­ją się agre­syw­ni z nie­wy­spa­nia i prze­pra­co­wa­nia. Zmę­cze­nie jest wro­giem w ko­mu­ni­ko­wa­niu się. Pa­nu­je te­raz mo­da na wy­po­czy­nek w spar­tań­skich wa­run­kach. To mi od­po­wia­da, cho­ciaż stać mnie na luk­su­so­we wy­jaz­dy. Naj­waż­niej­sza jest prze­strzeń, że­by tyl­ko wo­kół mnie nie by­ło bru­du i ro­bac­twa.

Świę­ty Au­gu­styn mó­wił, że ży­cie jest jak księ­ga. Kto nie po­dró­żu­je, to tak, jak­by czy­tał jej pierw­szą stro­nę. Na któ­rej stro­nie za­trzy­ma­ła się Ko­ra?

Jesz­cze nie do­tar­łam do koń­ca, ale du­żo cza­su spę­dzi­łam po­za do­mem, wśród ob­cych lu­dzi, los rzu­cał mnie z ką­ta w kąt. Mam w ge­nach wpi­sa­ne po­dró­żo­wa­nie. Jed­nak bar­dzo ce­nię so­bie por­ty. Bar­dzo źle się czu­ję w ob­cych, nie­oswo­jo­nych prze­ze mnie miej­scach. Do Mek­sy­ku za­wsze jeż­dżę w to sa­mo miej­sce i wca­le mnie to nie nu­dzi. Nie je­stem eks­plo­ra­to­rem, któ­ry z ple­ca­kiem wy­ru­sza w nie­pew­ne, że­by od­kry­wać świat. No i ko­cham swój dom.

Do szczę­ścia bra­ku­je tyl­ko ślu­bu z Ka­mi­lem Si­po­wi­czem?

Mał­żeń­stwo to in­sty­tu­cja, któ­ra lu­dzi krę­pu­je, a ja mam ogrom­ne po­czu­cie wol­no­ści. Bar­dzo so­bie ją ce­nię. Ale roz­stać się by­ło­by nam chy­ba sza­le­nie trud­no, bo ma­my wspól­ne dzie­ci, po­glą­dy, in­te­re­sy, a z ta­kich rze­czy ła­two się nie re­zy­gnu­je. Do szczę­ścia nie­po­trzeb­ny mi żad­en pa­pier. Przy­sło­wia są mą­dro­ścią na­ro­dów, jest ta­kie po­rze­ka­dło: „Mał­żeń­stwo – mę­czeń­stwo”. Te­go się trzy­mam.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Komentarze (0)