Gwiazdy"Mam poczucie, że robię coś pozytywnego"

"Mam poczucie, że robię coś pozytywnego"

"Mam poczucie, że robię coś pozytywnego"
Źródło zdjęć: © Kawa
09.08.2010 16:34, aktualizacja: 17.08.2010 22:09

Leonardo DiCaprio, pomimo ciągle młodego wieku (rocznik 1974), od wielu lat rozdaje karty w Hollywood. Jego udział przesądza o artystycznym i finansowym sukcesie filmowego przedsięwzięcia.

Leo – tak mówią o nim wszyscy znajomi – zawodowo osiągnął prawie wszystko. Podobnie jak Jack Dowson, grany przezeń bohater kultowego Titanica (1998) Jamesa Camerona, mógłby krzyknąć pod adresem publiczności: „Jestem królem świata”.

Leonardo DiCaprio, pomimo ciągle młodego wieku (rocznik 1974), od wielu lat rozdaje karty w Hollywood. Jego udział przesądza o artystycznym i finansowym sukcesie filmowego przedsięwzięcia. Leo – tak mówią o nim wszyscy znajomi – zawodowo osiągnął prawie wszystko. Podobnie jak Jack Dowson, bohater Titanica (1998) Jamesa Camerona, mógłby krzyknąć pod adresem publiczności: „Jestem królem świata”.

Kawa: Wyspa tajemnic jest czwartym filmem Martina Scorsese nakręconym z pana udziałem.

LD: Rzeczywiście. Jeszcze jako dziecko obejrzałem wszystkie filmy Martina Scorsese. Zawsze uważałem, że jest najlepszym reżyserem w historii kina. Marzenie o pracy z nim prześladowało mnie przez lata. Dziś czuję się zaszczycony, wręcz szczęśliwy, że po raz czwarty miałem szansę pracować z moim mistrzem.

Martin Scorsese jest dla pana przewodnikiem?

LD: To reżyser ze wspaniałą intuicją. Pasjonuje go to, co robi. I domaga się od aktora, aby ten coś wniósł od siebie. Jest szalenie otwarty i pomaga aktorowi rozwinąć skrzydła. Dla mnie sukcesem jest to, że moja praca i rola zostaną zapamiętane. Pracując z Martinem mam prawie pewność, że tak właśnie będzie.

Niemniej na planie Infiltracji kontakt Scorsese - DiCaprio wymknął się spod kontroli, bo między was wszedł Jack Nicholson, który swoją silną osobowością narzucał zapewne niejedno?

LD: Jack jest nieprzewidywalny. Nigdy nie wiadomo, jak zareaguje. I to jest wspaniałe. Praca z nim to dodatkowy atut. Grałem w poczuciu swobody, wolności. Dawałem z siebie wszystko, a nie czułem się zmęczony. Tacy ludzie, jak Nicholson czy Scorsese, mnie pobudzają. Zresztą, podziwiam Jacka, bo będąc w takim wieku tylko on może grać tak wspaniałe role i jednocześnie prowadzić szalenie aktywny tryb życia. Pozostaje dla mnie wzorem.

Czy przygotowując się do roli Teddy’ego w Wyspie tajemnic pracował pan według jakiegoś klucza?

LD: Miałem przed oczyma Taksówkarza, kultowy film Martina z Robertem De Niro w roli głównej. Inspirowało mnie to, że mój bohater z biegiem akcji coraz bardziej popada w obłęd. Podobnie wyglądało to w Taksówkarzu.

Rozpatrując pańską współpracę ze Scorsese, krytycy często porównują pana do De Niro, ulubionego aktora Scorsese z początków jego kariery.

LD: Tak, słyszałem to wielokrotnie. Myślę jednak, że nigdy nie zbliżę się do poziomu Roberta De Niro. To wspaniały aktor i raczej z nikim nie można go porównywać. Robert De Niro to Robert De Niro. Uważam też, że Martin i Robert byli najlepszymi partnerami, jacy kiedykolwiek istnieli w kinie. Wcale nie kokietuję.

Dziś mówi się, że duet Scorsese – Dicaprio, to jeden z najlepszych duetów ostatnich lat…

LD: To miłe, że tak się mówi. Naprawdę bardzo dużo zawdzięczam Martinowi. On we mnie uwierzył. Uważał mnie za wszechstronnego aktora, gdy inni pogardzali chłoptasiem z Titanica. Myślę, że nasza współpraca idzie w bardzo dobrym kierunku, bo mamy do siebie coraz większe zaufanie. Zaczynamy rozumieć się bez słów.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że grając w Wyspie tajemnic był pan bezustannie „pobudzany” przez Scorsese. Co się za tym kryje?

LD: Przychodziłem na plan, podchodził do mnie Martin i mówił: „Kręcimy najważniejszą scenę. Jeżeli ona nie wyjdzie, film leży”. Wówczas automatycznie się skupiałem i wiedziałem, że nie mogę zawieść. Jeżeli nie mam poczucia, że gram w ważnej scenie, a wręcz przeciwnie, jeżeli uświadamiają mnie, że ona jest mało ważna, to nie chce mi się grać. Czuję się znudzony. Natomiast u Martina zawsze wszystko jest ważne. Scorsese podsuwa książki, organizuje pokazy filmów. Całkowicie wtapia aktora w okres, w temat, o którym opowiada. Uwielbiam takich reżyserów.

Do takich należy również Ridley Scott, u którego nie tak dawno zagrał pan w filmie W sieci kłamstw?

LD: To też jeden z wielkich w historii kina. Wspaniały reżyser. Gdy gram w jakimś filmie, to zazwyczaj robię sobie przerwę przed kolejnym. Chcę się zregenerować, przemyśleć to i owo. Chce być „świeży” przed następną pracą. Gdy przyjąłem rolę w filmie W sieci kłamstw, tak nie było. Skończyłem pracę na planie Drogi do szczęścia i następnego dnia miałem samolot do Maroka, na plan filmu Ridleya Scotta. Pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło. Przyjąłem taki rytm pracy bez wahania, bo spotkanie się z Ridleyem Scottem i Russellem Crowe warte było wyrzeczeń.

Na planie filmu W sieci kłamstw spotkał się pan ponownie, po 13-letniej przerwie, z Russellem Crowe?

LD: Faktycznie, od chwili realizacji Szybkich i martwych minęło 13 lat. Russell to jeden z najlepszych aktorów w branży. Na planie Szybkich i martwych zaprzyjaźniłem się z nim, z Sharon Stone i Gene’m Hackmanem. Byłem podekscytowany faktem ponownego spotkania się na planie z Russellem.

Słyszałem, że już jako dziecko postanowił pan zostać aktorem. To prawda?

LD: Już jako dziecko byłem aktorem…

Szybko trafił pan do popularnych seriali amerykańskich, np. Dzieciaki, kłopoty i my, Lassie, Santa Barbara, Roseanne…

LD: Od dziecka lubiłem naśladować innych. Nie była to błazenada, raczej rodzaj aktorstwa. To mnie szalenie pociągało. Jeżeli chodzi o wymienione seriale, to nie czułem się komfortowo grając w nich. Nie czułem się sobą. Nie pozwolono mi na to. Na każdym kroku przywoływano mnie do porządku, nakazując pilnowanie tego, co zawarte było w scenariuszu. W ogóle nie było mowy na dodanie czegoś od siebie. Godziłem się na to, ponieważ mogłem zaistnieć, poduczyć się warsztatu aktorskiego i zarobić trochę grosza.

Liczyły się przede wszystkim pieniądze?

LD: One mnie kusiły, tym bardziej, że w domu rodzinnym nigdy się nie przelewało. Połączenie wysokiego zarobku ze zdjęciami, które wówczas traktowałem jako dobrą zabawę, było czymś fantastycznym. Ale po czasie zacząłem stawiać na rzeczy ambitne, ciekawe, wartościowe. Pieniądze stały się wartością drugorzędną.

Kiedyś powiedział pan, że dużo zawdzięcza aktorom, z którymi pan grał. Na czym to polega?

LD: Podglądałem Roberta De Niro, Toma Hanksa, Jacka Nicholsona. I od nich się uczyłem. Grając w Pokoju Marvina nie rozumiałem do końca sugestii Meryl Streep. Ale jak zobaczyłem gotowy film, uznałem, że ona jest genialna. Jest w stanie zawładnąć każdą sceną. Wiele się od niej nauczyłem.

Niebywały sukces zdobył pan rolą w Titanicu. Podobno do dziś żałuje pan, że zagrał w tym filmie?

LD: Dziś trochę inaczej patrzę na Titanica. Jakby z większym sentymentem. Ale przez lata uważałem tę rolę za ewidentny błąd. W wywiadach mówiłem, że powinienem przyjąć rolę króla branży porno – w filmie, który z Titanicem był równolegle kręcony.

Podobno nie przyjął pan propozycji zagrania w Titanicu, kiedy pierwszy raz to panu zaproponowano?

LD: To prawda. Wielkie superprodukcje w ogóle mnie nie interesowały. Uważałem też, że proponuje mi się zbyt łatwą rolę do zagrania, poniekąd papierową. Nie widziałem w niej niczego ciekawego, ani inspirującego. Rolę przyjąłem dopiero po kolejnym spotkaniu z reżyserem Jamesem Cameronem.

Po dziesięciu latach ponownie zagrał pan z Kate Winslet, swoją partnerką z Titanica, w filmie Droga do szczęścia.

LD: Titanic nas zbliżył. Zaczęliśmy się przyjaźnić. I od dawna już zamierzaliśmy się ponownie spotkać na planie. Sprawiła to Droga do szczęścia, którą reżyserował mąż Kate.

Dlatego też trudniej się wam grało w scenach miłosnych?

LD: Owszem, one były niezręczne. Ale Sam Mendes to profesjonalista, a nie zazdrośnik.

Podobno jednak sukces Titanica trochę pana zaskoczył?

LD: Zaskoczył? On mnie przytłoczył! Do tego stopnia, że chciałem zrezygnować z aktorstwa, bo wszyscy traktowali mnie jak typowego ślicznego chłopca. Chciano ze mnie zrobić drugiego Rudolfa Valentino. Czułem się jak mięso, a nie aktor.

Ale z drugiej strony pana ego wzrosło do nieprawdopodobnych rozmiarów?...

LD: No cóż, dziewczyny na każdym kroku wyrażały swój podziw, uwielbienie, więc nic dziwnego, że sława uderzyła mi do głowy. Prasa pisała, że jestem arogancki, bufonowaty, zbyt pewny siebie, a tak naprawdę byłem trochę zagubiony. Miałem 22 lata, gdy zagrałem w Titanicu. Nie byłem gotowy na tak wielki ciężar, jakim jest sława.

Udźwignął go pan?

LD: Kiedyś moim idolem był River Phoenix. Widziałem go dzień przed śmiercią. Wyglądał okropnie. Jego zgon mną wstrząsnął. Był też ostrzeżeniem, że nie można ze sławą przeholować.

A pan szarżował ze swoim sukcesem?

LD: Owszem, balowałem, szalałem, ale pewnych granic mimo wszystko nie przekroczyłem. To zresztą minęło, dziś jestem już ustabilizowany wewnętrznie. Mam dystans do siebie i do świata.

Czy to prawda, że kiedyś nie lubił pan swojego imienia, które matka dała panu na cześć Leonarda da Vinci?

LD: Tak. Czułem się jak staruszek, zwłaszcza, że mama powiesiła na ścianie przerażający portret Leonarda da Vinci. Dzisiaj wiem, że nazywam się Leonardo DiCaprio. Jestem z tym całkowicie pogodzony.

Angażuje się pan w kwestie ochrony środowiska. Dlaczego?

LD: Nasz klimat się zmienia, dlatego też naszym celem powinna być ochrona środowiska – wód, lądu, powietrza. W 1998 roku założyłem fundację zajmującą się zbieraniem środków na projekty ekologiczne. Nakręciłem też dokument Za pięć dwunasta.

Co daje panu większe poczucie spełnienia: aktorstwo czy działanie na rzecz ekologii?

LD: Jedno i drugie sprawia mi przyjemność, bo mam poczucie, że robię coś pożytecznego. Ale gdybym nie był aktorem, to prawdopodobnie nie byłbym ekologiem. Moje nazwisko jest znane. Jest to kapitał, który mogę wykorzystać by zrobić coś pożytecznego w działaniach na rzecz ekologii. Podejrzewam, że anonimowe nazwisko niewiele by pomogło.
Rozmawiał: Bogdan Kuncewicz

Źródło artykułu:WP Kobieta