Manderlay
*Lars von Trier nie ma ostatnio dobrej prasy – skończyły się lata zachwytów krytyki, w dobrym tonie jest dziś mówić i pisać o nim źle. Ale choć bronię ostatnich filmów Duńczyka, z „Manderlay” mam problem: von Trier sam sobie podstawił nogę i wiele do obrony nie pozostawia. *Druga część jego amerykańskiej trylogii – opowieść o młodej Grace (zamiast Kidman tym razem Bryce Dallas Howard), która najpierw odkrywa, że w tytułowym miasteczku wciąż (a rzecz dzieje się w Ameryce lat 30. ubiegłego wieku) żyją niewolnicy, a wreszcie próbuje wpoić miejscowym zasady demokracji – nie jest filmem złym. Von Trier znów – jak w „Dogville” – unika płaskiego antyamerykanizmu. Pokazuje raczej, jak zgubne bywa naprawianie świata na siłę, ale demaskuje przede wszystkim manipulację, na jakiej opierają się wszelkie relacje między ludźmi. Mówi też o sobie – reżyserze manipulatorze, który bohaterów traktuje jak zwierzęta w laboratorium, a widzowi każe być świadkiem wymyślnego eksperymentu.
Niestety, wszystko to znamy już z „Dogville”. To, co tam było świeże i odważne – choćby umowna scenografia podkreślająca moralitetowo-bajkową konstrukcję – tym razem okazuje się tylko powtórzeniem raz sprawdzonej metody. Co gorsza, dziwnie gładki jest to film, mechaniczny, a wręcz sztuczny. Jak mówił o Słowackim Mickiewicz: „piękny kościół bez Boga”. Za wcześnie jednak, by wieszczyć koniec von Triera – nawet mistrzom zdarzają się chwilowe spadki formy.
17.01.2006 | aktual.: 30.06.2010 02:28
Paweł T. Felis/ _Przekrój _
„Manderlay”, reż. Lars von Trier, Szwecja 2005, Gutek Film