Mazur-Puchała: Ta straszna aborcja. "Tutaj macie szansę się wykazać" [Opinia]
Jestem matką i jestem naprawdę wkurzona. Od kilku dni bombardują mnie informacje dotyczące przerywania ciąży w przypadku śmiertelnej choroby dziecka. Czytam atencyjne posty w stylu "mam dziecko do adopcji. Przeżyje góra rok. Kto przygarnie?" i rośnie we mnie furia.
Wcale nie na autorki takich wiadomości i na wojowniczki atakujące Trybunał Konstytucyjny, który przegłosował zakaz aborcji w takich sytuacjach. Jestem matką, urodziłam zdrowego syna i kocham go nad życie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby usunąć ciążę. Ale to był mój wybór! I to ja każdego dnia mierzę się ze skutkami tej decyzji. Bo, jak każda matka wie, wychowywanie dziecka z sielanką nie ma zbyt wiele wspólnego. Robi toto bałagan, jest niewdzięczne, czasem coś narozrabia w szkole i trzeba iść na dywanik. Albo zachowuje się nieznośnie i jest mi za nie wstyd. To są małe problemy codziennego życia ze zdrowym dzieckiem.
A na drugim biegunie jest piekło. Matka, która rodzi córeczkę i boi się ją przytulać, żeby się nie przywiązać. Bo dziewczynka umrze w ciągu kilku miesięcy w wyniku wad wrodzonych. I druga – od 13 lat opiekuje się synem, który od urodzenia znajduje się w stanie wegetatywnym. Dźwiga go, myje, karmi przez rurkę. Nigdy nie zobaczy jego uśmiechu ani nie usłyszy słowa "mama". Wie, że dziecko może umrzeć z dnia na dzień i jakaś jej część czeka na ten moment.
Gdy rozmawia się z rodzicami dzieci nieuleczalnie chorych, słychać przede wszystkim opowieści o bólu, rozpaczy, ale też ogromnym zmęczeniu. Matki, które podjęły decyzję o tym, by donosić ciążę pomimo uszkodzenia płodu, dzielą się na dwie grupy: tych, które żałują i tych, które nie postąpiłyby inaczej. To oczywiste. I oczywista powinna być też możliwość dokonywania wyboru, gdy w grę wchodzi nie tylko własna macica, ale też życie. Swoje oraz swojego potomka.
Informacja, że dziecko urodzi się nieuleczalnie chore to najgorszy koszmar, jaki może spotkać przyszłych rodziców. Jak można w takiej sytuacji stawiać ich jeszcze przed faktem? Mówić, że mają urodzić i tak? Czy kobieta, zachodząc w ciążę, świadomie pisała się na opiekę nad maluszkiem, który nie dożyje roku, który będzie cierpiał w każdej krótkiej chwili swojego życia? Wady genetyczne i śmiertelne choroby po prostu się zdarzają. I to od rodziców powinno zależeć, jak w takiej sytuacji postąpią.
Co w ich odczuciu będzie lepsze dla ich własnego dziecka – rurki w całym ciele i niekończące się operacje, życie polegające na leżeniu w łóżku czy jednak… nienarodzenie? Co jest ich zdaniem mniejszym złem? Dlaczego o tak intymnych kwestiach decydować mają obcy politycy, a nie najbliższa rodzina tego maluszka? Naprawdę to oni wiedzą lepiej? Nie.
Mamy XXI wiek. Wydawać by się mogło, że czasy walki o prawa człowieka mamy dawno za sobą. Przynajmniej w krajach demokratycznych i, mniej lub bardziej, rozwiniętych. Jak do tego doszło, że w Polsce w 2020 roku kobiety znów muszą wychodzić na ulice, by bronić czegoś tak fundamentalnego jak prawo do decyzji o własnej macicy? I o tym, jak będzie wyglądać ich życie przez kolejne lata? Narodzone dziecko z wrodzonymi wadami wcale nie trafia pod skrzydła państwa, kiedy "wyskoczy" na świat. Rodzice niepełnosprawnych muszą walczyć o zasiłki i prawa. A ci, których dzieci są na skraju śmierci, proszą o pomoc obcych ludzi, by uzbierać na leki nierefundowane, a nawet niedostępne w naszym kraju.
Jeśli więc chcecie bronić nienarodzonych, zacznijcie najpierw od tych małych obywateli, którzy już żyją i wcale nie mają się dobrze. Tutaj macie szansę się wykazać. I, gwarantuję, wtedy na ulicę nie wyjdą kolejni protestujący, a ludzie, którzy wreszcie będą wam za coś wdzięczni. Sama chętnie zorganizuję taki marsz. Dajcie nam tylko powód do tego, żeby za coś dziękować.