GwiazdyMonika Richardson

Monika Richardson

Popularna dziennikarka telewizyjna zaprosiła nas do swojego domu w Anglii. To tam z mężem wychowuje dwoje dzieci, pielęgnuje ogród i piecze ciasta na niedzielne nabożeństwa.

Monika Richardson

09.12.2005 | aktual.: 20.02.2006 15:35

Krystyna Pytlakowska:_Masz dwoje dzieci. Czy z tym właściwym mężczyzną? _**Monika Richardson:**Już jakiś czas temu ustaliłyśmy, że to ten właściwy. Przekonałam się o tym dość wcześnie. Albo dość późno. Zależy, jak się na to patrzy. To znaczy, kiedy miał już zostać ojcem.

_– Przedtem miałaś wątpliwości? _Miotałam się, jak wszystkie kobiety w mojej sytuacji – po rozwodzie, z rozwijającą się karierą zawodową.

_– Byłaś nieufna w stosunku do facetów? _Bardziej do siebie. Nie byłam typem roztaczającej ciepło gospodyni domowej. Matki, dobrej żony. Są kobiety, którym to przychodzi w sposób naturalny. A mi nie. Musiałam się więc wiele o sobie nauczyć.

_– I zaryzykować? _I zaryzykować. Chcę jednak powiedzieć, że sprawdzianem dla mężczyzny jest moment, gdy mówisz mu, że jesteś w ciąży. Tym bardziej, że z Tomkiem to była niespodzianka. Nie mieliśmy jeszcze uregulowanych naszych spraw. Byliśmy ze sobą wprawdzie już trzy lata, ale to był wolny związek. Nie wiedzieliśmy, jak to się dalej potoczy.

_– Szamotałaś się, pamiętam. Nie wiedziałaś, czy dasz radę zamieszkać w Anglii, a Jamie na pewno nie mógł przenieść się do Polski. _Tak było. Wszystko mogło rozwinąć się w dwóch kierunkach: albo małżeństwo, albo rozstanie.

_– Pobraliście się, gdy Wasz syn Tomek już był na świecie? _Miał trzy miesiące. I ani przez chwilę nie żałowałam tej decyzji. Dziś jestem o wiele spokojniejsza niż kiedyś. I ta zmiana we mnie wciąż się pogłębia, przez tych siedem lat, odkąd znam Jamie’ego. Wiem, że to nudne – ciągle opowiadać o szczęściu. Ale trzeba teraz o nim mówić, bo czuję, że nadejdą ciężkie czasy.

_– Siedem lat to magiczna cyfra. Przewidujesz jakiś kryzys? _Na pewno czeka nas wiele szarpanin. Już widzę, że Tomek nie będzie łatwym dzieckiem. No i sprawy finansowe też będą nas kosztować dużo nerwów.

_– To znaczy? _Żyjemy na kredyt, jak większość ludzi dzisiaj. Zakładam więc, że będę zdrowa i zdolna do pracy. I mój mąż będzie zdrowy i zdolny do pracy. Ale gdyby nie daj Bóg coś się stało? I nie będziemy w stanie spłacać rat za dwa domy – w Anglii i w Polsce? To kryzys murowany.

_– Myślałam, że na mieszkanie w Warszawie zarobiłaś? _Nie, kochanie. Może powinnam była, ale ja przecież mam podwójne wydatki: żyję dwa razy, mam dwa zestawy wszystkiego – tu i tam.

_– I cierpisz na rozdwojenie osobowości? _Żebyś wiedziała. Teraz widzisz mnie tę drugą – angielską. A w Warszawie jestem warszawska.

_– Wiecznie zabiegana, w pięciu różnych miejscach w ciągu dnia? _I wisząca głównie na telefonie. A w Anglii wyłączam komórkę, odsłuchuję ją raz na kilka dni. I jestem w o wiele większym stopniu matką i żoną.

_– Ładny ten Wasz dom – jak z bajki. _Nowy, czysty. Lubię taką czystość. A mój mąż uważa nawet, że za bardzo.

_– Jesteś pedantyczna? _Myślę, że tak. Ale nie udaję, że co miesiąc robię tu porządki na miarę wiosennych. Moja rodzina z Wielkopolski, która mnie tu czasem odwiedza, uważa, że jestem niechlujem. Jeżdżą prowokacyjnie palcem po różnych powierzchniach kuchennych, żeby mi udowodnić, że jest brudno. Bardzo mnie to rozśmiesza, bo widzę, jak można ludzi różnie oceniać. To niesamowite, jak mogą być rozbieżne punkty widzenia.

_– Jesteśmy tacy, jakimi odbierają nas inni? _Niektórzy odbierają nas prawidłowo. Znam jednak osoby, które mają o sobie zupełnie inną opinię niż to, jak ja ich widzę. A uważam, że bagaż doświadczeń mam większy, niż wskazywałby mój wiek.

_– 33 lata? _Właśnie. Dwoje dzieci, drugi mąż i dwa domy. Rozumiesz więc, że jestem starą i bardzo mądrą kobietą.

_– To źle mieć życiowe doświadczenie? _Dobrze, ale zabiera ci to naiwność, zachłystywanie się życiem, ludźmi, wydarzeniami. Ja świat przyjmuję takim, jaki jest, choć bronię się przed cynizmem. W mojej angielskiej wiosce Send, w kościółku, gdzie Zosia była chrzczona i gdzie co niedziela po mszy piję kawę z parafianami, wydają pisemko. Jedna z wydrukowanych w nim mądrości bardzo mi się spodobała: „Nie oczekuj od życia zbyt wiele, to nie będziesz rozczarowany”. Życie nie powinno walić nas po głowie.

_– Trzeba być przygotowaną na przeciwności losu? _Tak i nie ekscytować się niczym za bardzo. Staram się ten dystans zachować, ale nie zawsze mi się to udaje. Gdy patrzę na moje dzieci, w oczach pojawiają mi się łzy. I czasem mam wrażenie, że serce mi pęknie z nadmiaru miłości. I strachu, kiedy pomyślę, że może im stać się coś złego. Moja rodzina zresztą cała jest niesamowicie emocjonalna – kuzyn Robert tak się przejął, że jest ojcem chrzestnym Zosi, że podskoczyło mu ciśnienie. Mówię więc, że muszę wytrenować w sobie odporność emocjonalną, instynkt samozachowawczy. I idzie mi to coraz lepiej.

_– Ale jednocześnie płaczesz ze wzruszenia, gdy patrzysz na swoje dzieci. _Tak, ale staram się nie rozdmuchiwać swoich emocji, pozytywnych też, bo wiem, że za każdą euforią idzie depresja. A ja dostałam taki genetyczny prezent.

_– Masz dwójkę dzieci ze strachu? Żeby lęk rozłożył się na dwoje? _Nie myślałam tak o tym. Dwójka dzieci to standard zakorzeniony w naszej kulturze. Jak się to mówi: wszystkie dzieci w domu. Udało się, bo zamiast córki mógł nam się urodzić drugi syn.

_– Właściwie nie rozmawiałyśmy jeszcze po Twoim porodzie. _Zosia jest darem. Urodziła się w ciągu 15 minut. Jamie akurat wyszedł na lunch. Sama go wyrzuciłam, bo stał, patrzył na mnie i pytał co chwilę: „No i jak?” Mówię: „Idź, zjedz coś, zadzwonię do ciebie, gdyby coś się działo”. Ledwo wyszedł, chwyciły mnie bóle. Położna mnie zbadała: „Ojej, zaraz będzie dziecko”. Kiedy dzwoniłyśmy do niego: „Jamie, jesteś znowu ojcem”, już słychać było płacz Zosi. Moja córeczka to idealne dziecko. Nie sprawia żadnych kłopotów. W czasie chrztu ząbkowała, ale nie marudziła i nikt tego nie zauważył.

_– Bałaś się drugiej ciąży, drugiego dziecka? _Bałam, bo Tomka rodziłam z trudem. Okazał się wrażliwym dzieckiem, wymagającym szczególnej opieki. To taki trochę Dyzio Marzyciel, co chyba mu będzie w życiu przeszkadzać. Prawdopodobnie zakocha się w wyobrażeniu o dziewczynie, a nie w niej. Wymyśli sobie na jej temat różne wspaniałe rzeczy, a nie będzie widział, jaka jest naprawdę. I ja szybko osiwieję przez niego.

_– Po kim to ma? _Trochę chyba po tacie, a trochę po mojej mamie.

_– Twój mąż jednak zakochał się realnie w bardzo realnej kobiecie. _I mnie się wydawało, że mój mąż powinien chodzić bardzo twardo po ziemi, bo to w końcu pilot RAF-u. Powinien być mocny, nieskomplikowany psychicznie, bez dołków i górek, bez nadwrażliwości. A jednak… Tomkowi potrzeba silnej ręki, choć sprawiedliwej i kochającej. I ja mu muszę to zapewnić.

_– Ty masz twardą rękę? Nie podejrzewałam Ciebie o żelazną konsekwencję. _Nie doceniasz mnie. Potrafię być wyjątkowo upierdliwa. Jako nastolatka potrafiłam tak się uprzeć, że nie wyszłam z pokoju, dopóki mi czegoś nie obiecano. Potem przekonałam się, jak bardzo to w życiu i w pracy przeszkadza. Stałam się więc bardziej miękka. Ale przy Tomku będę musiała się zaprzeć.

_– To męczy? _Bardzo. Ale muszę taka być, bo moja mama była w postępowaniu z nami niekonsekwentna i czasami mam to jej za złe.

_– Wasza mama chciała zrekompensować Wam swoją nieobecność – ciągle pracowała. _I swoją, i brak ojca przy okazji. Chciała nam zrekompensować cały świat. Poświęcała wszystko, kiedy była. A potem wyjeżdżała. Nie można w niedzielę nadrobić całego tygodnia. Muszę więc być inna. Zwłaszcza że Tomek ma swoje odloty. Nie słucha na przykład nauczyciela. Nie skupia się, jeśli nie zafascynuje go to, co ktoś mówi. On ma bardzo bogaty własny świat, w którym przebywa. Jamie, mój mąż, jest taki sam. Uratowała go pasja do lotnictwa. Nie wiem, jak by skończył, gdyby jej nie miał. Uczniem był bardzo przeciętnym – ani humanista, ani matematyk. Od 13. roku życia godzinami obserwował samoloty. A mając 15 lat już był instruktorem szybowcowym. Uważa to za skandal, że ja jeszcze z nim nie leciałam szybowcem. A ja zapieram się rękami i nogami. Wiesz, o co się modlę? Żeby Tomek znalazł taką pasję, jak jego ojciec. Żeby miał dla czego żyć.

_– A Ty nie masz pasji? _Moją pasją są media. Obiecałam kiedyś matce, że nie pójdę jej śladem. Bardzo chciałam być naukowcem. Zrobić doktorat z teorii filmu. Dostałam nawet stypendium do Edynburga. I ręka mi zadrżała w ostatniej chwili. Bo na kolacji po seminarium, które prowadziłam, byłam świadkiem, jak profesorowie z Kalifornii, Anglii, Francji przeliczali rachunek do piątego miejsca po przecinku. Postanowiłam sobie wtedy, że choć nigdy nie będę bogata, to będę żyć z gestem. Że nie będę kutwą. I do telewizji poszłam, bo trzeba było zarobić. Wsiąkłam. W tym roku mija dziesięć lat. Nina Terentiew śmiała się ze mnie: „No popatrzcie, przyszła taka, co nic nie umie, ale jaka z siebie zadowolona”. A ja byłam gotowa robić wszystko, żeby się uczyć.

_– Teraz Nina jest zadowolona, że odkryła gwiazdę? _Myślę, że nie zmieniła swojego stosunku do mnie. Nadal uważa, że mam poważne problemy charakterologiczne, z którymi jednak już potrafię sobie jakoś radzić. Nie mówię ludziom w oczy nieprzyjemnych rzeczy.

_– Mówiłaś? _Zdarzało mi się. Pamiętam, jak zjechałam scenariusz rozmowy z Williamem Whartonem. Nina do dziś wspomina, jak siedząc na dywanie u niej w domu wyśmiałam scenariusz jej programu. Byłam absolutnie przekonana, że on jest zły. Widzisz, ja niczego nie robię na pół gwizdka.

_– Nie wolałabyś dać sobie więcej luzu? Żeby było łatwiej? _Chyba nie. Jako licealistka byłam zaangażowana w ruch chrześcijański. Zatrudniono mnie do czyszczenia naczyń kościelnych. Szorowałam je popiołem. Tak mocno, że zdarłam srebrną warstwę. Diakon załamał się: „Boże, chodziło tylko o to, żeby były czyste...”. Taka właśnie jestem – szoruję aż do bólu.

_– Co by się stało, gdyby Twój program w telewizji nie wypalił? Jak byś żyła? _Gdyby nie był sukcesem, pewnie nic wielkiego by się nie stało. Myślę, że trzeba umieć podejmować trudne decyzje. A mój priorytet to dzieci, ich edukacja, wychowanie.

_– Umiałabyś żyć tylko z tego, co zarobi Twój mąż? _Byłoby ciężko. Sytuacja byłaby prostsza, gdybym rzuciła w cholerę te wyjazdy i mieszkała tylko w Anglii. Lecz nie umiałabym żyć bez Polski, rodziny, moich przyjaciół. A poza tym sądzę, że Jamie kocha mnie także dlatego, że jestem trochę rąbnięta, że nie jestem tylko gospodynią domową, odprowadzającą dzieci do szkoły. On uważa, że one będą bardziej mnie szanować za to, że mam pasję, swój zawód. Bo on mnie za to szanuje i wiele wybacza. Wcale nie jestem łatwa w małżeństwie. Uparta, upierdliwa. Męczę go o różne domowe sprawy.

_– Wyrzucanie śmieci? _Też. Takie zwykłe: „Powieś obrazek, odkurz, idź do garażu” i tak dalej. Poza tym obrażam się i się nie odzywam, czego on nie znosi.

_– Zmienił się przez tych siedem lat? _Trochę na pewno. Kiedyś był bardziej zazdrosny.

_– Może przywykł do Twojej urody? _Cały czas mówi mi, że jestem piękna. To chyba nienormalne. Nie znam drugiej kobiety, która słyszy tyle komplementów od swojego mężczyzny. Nie ma dnia, żebym nie słyszała, jaka jestem piękna, o Boże, jaka piękna. A ja stoję przy zlewie, myję kran, mam odrosty na dwa centymetry, śmierdzę chlorem, u mojej stopy wisi córka, która ma pełną pieluchę, z drugiej strony za sukienkę ciągnie mnie syn, który chce czekoladę. Nie sądzę, żeby Jamie’emu mniej na mnie teraz zależało. Jest tylko mnie bardziej pewien.

_– Dobrze mieć poczucie bezpieczeństwa. _Na pewno. Lecz tak naprawdę nie wiadomo, co siedzi w drugim człowieku. Ja w stu procentach nie ufam nikomu. On ma taką pracę, że w przerwach między lataniem rozmawia się tam głównie o babach i kto się kiedy rozwiódł. Kto ma romans. Gdyby któraś zagięła na niego parol, nie wiem, czy byłby taki odporny. I może w końcu by ze mną – niby piękną, ale zmęczoną, zabieganą, lekko stukniętą – wygrała. Nie znasz dnia ani godziny. Trzeba więc umiejętnie podsycać żar.

_– Jak? _Jak każda baba, normalnie. Chyba głównie, jak się drzewiej mawiało, w alkowie. Droga do serca mężczyzny jest prosta.

_– To znaczy, że nigdy nie boli Cię głowa? _Nigdy, mimo że mnie czasem boli. Trzeba oprócz tego dobrze gotować i mówić mężowi, że jest przystojny, mądry i jaki z niego świetny ojciec. * *
_– A jest dobrym ojcem? _Jest. Nie potrafiłabym tak dobrze kłamać. Do tego jest bardzo męski i do twarzy mu ze szpakowatością i lekkimi zmarszczkami mimicznymi.

_– Wracamy więc do początku – znalazłaś tego właściwego mężczyznę. _Jestem tego pewna. Po prostu nie wolno się bać w to uwierzyć. Wahałam się, bo przecież z Richardsonem mi nie wyszło. Logika mówi, że każdy następny mąż może być taki sam lub gorszy. Miałam królewicza, a teraz mam króla. Prawdziwego.

_– Mam więc przed sobą kobietę szczęśliwą? _Modlę się: „Chwilo, trwaj”. Zawsze się boję, że szczęście się skończy. I dlatego obawiam się za mocno zaangażować. Ale połowicznie też nie umiem. Staram się nie rozklejać, lecz przyjmować wszystko bardzo po prostu. I mówić o tym.

_– Mówić, że kochasz? _Tak, Jamie mnie tego uczy. Bo nie umiałam. Nie umiałam się otworzyć. To Jamie nauczył mnie bezwstydnie całować się na ulicy. Kiedyś zaprotestowałam: „Co ty robisz? Jestem popularna, jeszcze nas ktoś zobaczy”. Do dziś się z tego śmieje: „O, przepraszam, nie mogę cię pocałować, bo jesteś bardzo sławna”.

_– Nie obawiasz się, że takie uporządkowane życie Cię znudzi? _Nie znudzi. Powiem tak: zawsze będziemy rozbici na dwie połowy. Trochę Polacy, trochę Anglicy. Cała nasza czwórka. I będziemy zmieniać nasze życie, ale razem, w tym składzie. Planujemy na przykład przenieść się do Polski za jakiś czas. Kiedy Jamie już będzie mógł podjąć kolejne zawodowe decyzje. I może nawet nauczy się polskiego, chociaż jest antytalentem językowym.

_– Zrobi dla Ciebie wszystko? _Nie chcę wszystkiego. To się właśnie we mnie zmieniło. Dawniej byłam skupioną na sobie egoistką. I nagle okazało się, że fajnie nią nie być. I że nic się nie stanie, jeśli zmienię dla faceta miejsce zamieszkania, dla dzieci nie prześpię nocy. I... Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie dziękuję…

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Piotr porębski/metaluna

Komentarze (0)