Nad jeziorem bez kresu
Od samego rana tysiące demonstrantów okupują siedzibę prezydenta w La Paz. W rozkrzyczanym tłumie roi się od barwnych strojów Indian Keczua i Ajmara. To budząca się z niemal półwiecznego snu, wydobywająca się po wiekach potępienia...
30.03.2006 | aktual.: 25.06.2010 16:02
Od samego rana tysiące demonstrantów okupują siedzibę prezydenta w La Paz. W rozkrzyczanym tłumie roi się od barwnych strojów Indian Keczua i Ajmara. To budząca się z niemal półwiecznego snu, wydobywająca się po wiekach potępienia i degradacji tożsamość indiańska domaga się swojego udziału w państwie. Demonstranci wznoszą okrzyk: "wojna domowa" i żądają ustąpienia głowy państwa – prezydenta Carlosa Mesy.
Biedota i indiańscy związkowcy demolują stolicę. Na ulicach mnóstwo szkła z powybijanych witryn, obok walają się resztki poprzewracanych straganów. Od tygodni do stolicy Boliwii nie dociera żywność ani paliwo. Wstrzymano loty. Miasto jest praktycznie odcięte od świata. Tego samego chłodnego, czerwcowego dnia prezydent Boliwii Carlos Mesa rezygnuje ze stanowiska. "Chcę prosić Ojczyznę o wybaczenie, jeżeli nie umiałem przewodzić jej należycie" mówi zmęczonym głosem.
W tym samym czasie jesteśmy jakieś 200 km na zachód, za peruwiańską granicą. Od opisanych wydarzeń dzielą nas jedynie wody rozległego jeziora Titicaca. Na chybotliwej, napędzanej głośno warkoczącym silnikiem łodzi płyniemy w kierunku położonej na jeziorze wyspy Amantani. Właśnie zrezygnowaliśmy z próby przedostania się do Boliwii. Mimo palącego słońca, po pokładzie szaleje lodowaty wiatr.
Inkaska legenda głosi, że u zarania czasu nad jezioro Titicaca przybył mędrzec Tupana, głosząc nauki Boga Słońca – Inti. Jego nauki nie spodobały się jednak miejscowemu kacykowi, który niechybnie kazał go schwytać i uwięzić za głoszenie wywrotowych idei. Kiedy spętany Tupana czekał na wykonanie wyroku śmierci, w miejsce jego uwięzienia przybył niezwykłej urody młodzieniec i rzekł: „Nie smuć się, bowiem przybywam, aby cię wezwać w imieniu pani, która cię oczekuje, aby odejść stad do miejsca wielkiej radości”. Następnie jednym dotknięciem uwolnił mędrca ze sznurów, unieruchomił strażników pilnujących więźnia i wyprowadził go nad jezioro. Tam przepiękny młodzieniec rozpostarł swój płaszcz, który posłużył im obydwu za tratwę i w ten sposób przedostali się na Skałę Żbika czyli wyspę znaną dzisiaj jako Wyspa Słońca (Isla del Sol). Kiedy tam płynęli, posągi bożków, którym cześć oddawały miejscowe plemiona poprzewracały się i rozpadły się w proch. W ten sposób objawił się Bóg Słońce Inti. Już wkrótce jego syn Manco
Capac wyłonił się z wód jeziora Titicaca i został pierwszym Inką. Wyspa Słońca natomiast, aż do przybycia Hiszpanów miała być miejscem najświętszego kultu Boga Inti.
Kiedy przypominam sobie tą opowieść, żałuję, że napięta sytuacja w La Paz uniemożliwia nam przedostanie się na Isla del Sol, leżącą po boliwijskiej stronie jeziora Titicaca. Ale cóż, przekraczanie granicy na jeziorze jest zabronione, a znalezienie jakiegokolwiek środka transportu od lądowego przejścia granicznego do jeziora ponoć graniczy z cudem. Turyści, którzy docierają z Boliwii do Peru, opowiadają, że od tygodni nie mogli się wydostać z La Paz. Zamiast świętych wysp Słońca i Księżyca, zobaczymy więc Amantami i Taquilę – wyspy położone na peruwiańskich wodach jeziora. Zanim jednak tam dotrzemy zatrzymamy się na chwilę na Uros – pływających wyspach z trzciny.
Mieszkańcy Uros to przedstawiciele ludu zamieszkującego niegdyś wybrzeże jeziora Titicaca. Kiedy jednak ekspansja Inków stała się niemożliwa do odparcia, lud ten uciekł przed agresorami na wody jeziora. Przeniósł swoje domostwa na trzcinowe pływające tratwy i oddalił się od nękanych najazdami brzegów. W ten sposób udało mu się ocalić swoją oryginalną kulturę i tożsamość, które dziś może spokojnie sprzedawać turystom jako niebywałą atrakcję. Trzcinowe wyspy powiązane ze sobą nadal unoszą całe wioski na chłodnych falach jeziora Titicaca. Ich mieszkańcy zapraszają tu turystów i próbują sprzedać im pamiątki, przejażdżki trzcinowymi łodziami bądź ciekawe opowieści. A ponieważ etniczny koloryt i bajkowa niemal atmosfera pływających wysp, są w swej nierealności doprawdy urzekające, więc niewielu turystów odmawia sobie chociażby półgodzinnej wizyty na Uros.
Jak najbardziej naturalna, stabilna i wyrastająca z głębokiego dna jeziora Titicaca jest natomiast wyspa Amantani. Mniej popularna od pobliskiej Taquilii, jest przesiąknięta tradycyjnym wyspiarskim folklorem. Dla jej mieszkańców podstawowym zajęciem i źródłem utrzymania jest wciąż uprawa ziemi i hodowla zwierząt. Zaraz po dotarciu na wyspę otacza nas wianuszek kobiet w tradycyjnych strojach, którymi kuszą turystów do zamieszkania w ich domach i skorzystania z ich gościny. Koszt jednodniowego pobytu w takim niemal agroturystycznym gospodarstwie to zaledwie 10 soli (czyli około 10 zł), choć bliżej brzegu można usłyszeć 20 soli. Niewiele jak za nocleg i całodniowe wyżywienie. Jak później tłumaczył mi gospodarz domu, w którym się zatrzymaliśmy, jego rodzina w większości utrzymuje się z tego, co sama wyprodukuje na roli, więc każdy otrzymany od turystów banknot to dodatkowy zarobek, umożliwiający kupienie czegoś na tutejszym targu, czy po drugiej stronie jeziora. Słucham jego słów siedząc wraz z całą rodziną w
ciemnej kuchni przypominającej nasze dawne polskie kurne chaty (bez komina, dym z paleniska wylatuje bezpośrednio przez otwarte drzwi) i przyglądam się płomieniom, na których dusi się kolacja. Jak to możliwe, że tutaj nie czuje się upływu czasu, że jeszcze nie dotarł tu drapieżny XXI wiek? Jak tym ludziom udało się zachować tradycyjny model życia? Tak, jakby wody otaczającego wyspę jeziora powstrzymały napływ cywilizacji, jakby ukryły wyspę pośród mgieł, poza czasem i przestrzenią. Tak jakby nigdy nie miały tu dotrzeć nowoczesne technologie, a jej mieszkańcy na zawsze mieli pozostać na uboczu globalnej wioski. To wrażenie jest oczywiście złudne, bowiem turyści szturmują to miejsce każdego dnia i właśnie dla nich przeznaczone są oddzielne pokoje wydzielone w niemal każdym domu i to dzięki nim mieszkańcy zyskują możliwość dodatkowego zarobku.
Ale turyści przypływają i odpływają. Wyłaniają się zza horyzontu, spoza zasłoniętej trzcinami zatoki, mieszkają przez chwilę, zdecydowanie za krótką, żeby poznać prawdziwe oblicze Amantani, robią zdjęcia i znikają znów za horyzontem, za wielkimi wodami jeziora Titicaca. Ich styl życia, dążenia, ambicje i idee nie zostawia na wyspie większego śladu, nie robią też na mieszkańcach większego wrażenia. Rozwiewają się niczym ulatujący z kuchennej izby dym w przeszywającym na wylot, zimnym andyjskim wietrze.
Na Taquile, płynie się z Amantani jakieś 2 godziny. Warto wykorzystać ten czas na odpoczynek, bo wyspa wita przyjezdnych całą stertą kamiennych stopni, które trzeba pokonać żeby dotrzeć do głównego placu tutejszego miasteczka. Schody ciągną się wzdłuż kolejnych, coraz wyżej ulokowanych i wciąż intensywnie wykorzystywanych tarasów uprawnych. To pozostałość po Inkach, zresztą niejedna na wyspie. Wspinający się po schodach co jakiś czas przechodzą pod intrygująco zdobionymi łukami z kamienia. Swoją drogą, ciekawe czy ich rola była li tylko ozdobna czy też ceremonialna? We wszystkich kulturach typu magicznego wchodzenie na górę ma symboliczne znaczenie (wstępowanie w zaświaty, kontakt z bogami, oczyszczenie), więc podejrzewam, że tutaj, na świętym jeziorze Titicaca było podobnie.
Centrum życia na Taquili stanowi spory plac – jak wszystkie centralne place w peruwiańskich miastach noszący nazwę Plaza de Armas. Stąd można zobaczyć panoramę miejscowych zabudowań i kolejne szeregi wąskich pól uprawnych z jeziorem Titicaca w tle. Tutejsze kobiety siadają na schodach pod kościołem i przędą w rękach grubą włóczkę, z której następnie mężczyźni szyją czapki i poncza leniwie opierając się o białe ściany budynków i urozmaicając czas niekończącymi się rozmowami. Tak, jakby ulubionym hobby wszystkich wyspiarzy, bez względu na płeć, było ręczne szydełkowanie.
Obserwując takie senne, niemal sielskie obrazki z życia na Taquili aż trudno uwierzyć, że tacy sami mieszkańcy wiosek i miasteczek demolują w tej samej chwili La Paz. Jak wielkie musiało być rozgoryczenie, które ruszyło ich ze swoich pól i miasteczek? Jak wiele musieli znieść, zanim wypowiedzieli swoje "dość" dla wykorzystywania ich przez kreolską mniejszość, "dość" dla rozpadu lokalnych wspólnot rozsadzanych przez ubóstwo? I czy to ta sama złość kazała im pójść za głosem Evo Moralesa – plantatora koki i lewicowego działacza spod znaku Fidela Castro i Hugo Chaveza?
Być może warto czasem spojrzeć za ocean, na odległą Boliwię. Tam wyraźniej i za pomocą silniejszych kontrastów rysuje się to, co jest bolączką całego współczesnego świata – problem ludzi odrzuconych przez gospodarczą pogoń, stopniowo pozbawianych szans na godną egzystencję. Rosnąca frustracja prowadzi ich prosto w ramiona populistów, radykałów, religijnych fundamentalistów.
Schodząc drogą przecinającą malownicze tarasy spoglądam w kierunku przystani. W przepięknej, zacisznej zatoczce łagodnie kołysze się łódź, która zabierze nas z powrotem do Puno. Niebo jest czyste i nic nie zapowiada wichury. Ale ta już nadchodzi.
Więcej na stronie: www.peru2005.pl