Nelly Rokita nie będzie udawać pokornej
Żadnego pożytku
ze zmieniania nas nie będzie, mówi
Nelly Rokita,
najbardziej ambitna żona, najbardziej ambitnego
polskiego polityka.
12.06.2007 | aktual.: 21.06.2007 09:57
Żadnego pożytku ze zmieniania nas nie będzie, mówi Nelly Rokita, najbardziej ambitna żona, najbardziej ambitnego polskiego polityka.
Czuje pani satysfakcję po tym, jak pani męża nie usunięto z Platformy?
Poczuję, kiedy zostanie przeproszony i całkowicie oczyszczony z zarzutów. Jan zachował się przyzwoicie. Przecież kandydat Platformy na prezydenta Krakowa, który przepadł w pierwszej turze wyborów, przed drugą turą otwarcie poparł Jacka Majchrowskiego, kandydata lewicy. Nie było zakazu głosowania na Terleckiego. Mój mąż nie mógł nie przeciwstawić się obecnemu prezydentowi, bo Krakowa nie stać na jego rządy. Zakładamy właśnie stowarzyszenie walki z korupcją i przyjrzymy się już niedługo bliżej działaniom Majchrowskiego.
Może jednak lepiej pani mężowi byłoby w PiS-ie? Platforma zdominowana jest przez liberałów.
Bez Jana Platforma Obywatelska nie będzie wielką partią i nie będzie zajmować należnego jej miejsca. Jeżeli PO ograniczy się do liberałów, czeka nas spadek poparcia do kilkunastu procent. Tusk i jego ludzie to skrzydło liberalne, Jan reprezentuje wielkomiejskie mieszczaństwo, które nie poprze PiS-u. Musimy jeszcze otworzyć się na wieś, do tego może nam posłużyć sojusz z PSL. Ta partia powinna stać się naszą partią siostrzaną. Jeden z ważnych polityków Platformy powiedział mi: – Po co nam wieś?
Nawet jakby poszli za nami, to partia zrobi się zbyt duża. A im większa partia, tym mniej w niej będzie liberałów. Z takim myśleniem daleko nie zajdziemy. Ludzie wsi leżą mi na sercu, bo sama pochodzę z chłopskiej, farmerskiej rodziny. Dlatego solidaryzując się z polskimi chłopami, założyłam kiedyś moherowy beret.
Skąd dokładnie pochodzi pani rodzina?
Głównie ze Szwabii, szwabski dialekt był moim pierwszym językiem. Rodzina ojca wyemigrowała w XIX wieku na Kaukaz, do Gruzji, przodkowie mamy znaleźli się w Kazachstanie. Przed I wojną światową byli bardzo zamożnymi ludźmi. Szczęście mojej rodziny skończyło się wraz z rewolucją. Na początku lat 20. aresztowano mojego dziadka, farmera spod Tbilisi. Po dwóch latach zmarł w obozie. Ojciec mamy trafił do obozu w 1937 roku i także już z niego nie powrócił. Był dyrektorem wzorcowego kołchozu „Czerwona flaga”. Po pijaku powiedział jednak, że powodzenie przedsiębiorstwa zawdzięcza swojej ciężkiej pracy, a nie Stalinowi, i na podstawie tego skazano go za zdradę ZSRR. Obaj zostali zrehabilitowani w latach 90. Moich rodziców także ciężko doświadczył los. Wzięli ślub w 1939 roku, w następnym roku urodziły im się bliźniaki. Chłopcy zmarli po półtora roku, wskutek chorób i braku lekarstw. Kolejny syn urodził im się w 1942 roku. Niedługo później aresztowano mojego ojca, tylko za to, że był Niemcem. Przeżył, bo był świetnym
fachowcem. Jako mechanika skierowano go do przedsiębiorstwa transportowo-naprawczego w Czelabińsku na Syberii. W 1948 roku, po tym jak zwrócono mu wolność, został dyrektorem całego zakładu! Kiedy rodzice zaoszczędzili pieniądze na dom, postanowili, że przeniosą się w cieplejsze rejony. Wybrali Kirgizję. Gdy miałam dziewięć lat, zamieszkaliśmy we Frunze, które dziś nazywa się Biszkek i jest stolicą niepodległego państwa.
A pani wierzyła w komunizm?
Jako dziecko tak. Moje dzieciństwo było w Kirgizji niezwykle szczęśliwe. Do szkoły chodziły dzieci 56 narodowości, moja rodzina dzięki ciężkiej pracy żyła niezwykle dostatnio. Mieliśmy ładny dom i samochód Pobieda, bardzo solidny. W telewizji bombardowano nas obrazkami o bezdomnych na Zachodzie i zdjęciami willi milionerów. Jako pionierka czułam odrazę do tego świata. Rodzice początkowo nic mi nie mówili o krzywdach, jakie wyrządzili im komuniści i co naprawdę myślą o systemie. Czekali, aż dorosnę. Sam ojciec nie wstąpił do partii komunistycznej, pomimo że go do tego namawiano i obiecywano podwyżkę. Zawsze odpowiadał: „Jeszcze nie jestem gotów”.
Znając pani charakter, była pani przewodniczącą pionierów w swojej klasie.
W całej szkole! Byłam tak zasadnicza, że bali się mnie nauczyciele. Miałam 11 lat, gdy wysłano mnie i kilku innych uczniów do prywatnego domu modlitwy w celach wywiadowczych. Mieliśmy za zadanie wyśledzić, czy ktoś nie jest przymuszany do praktyk religijnych. Spotkałam jednak wesołych, radosnych ludzi, szczerze oddanych Bogu. Następnego dnia zrobiłam awanturę nauczycielom. Zażądałam wyjaśnień, jak można było marnować mój cenny czas na bzdury. Nie wyciągnięto wobec mnie konsekwencji, bo nauczyciele myśleli, że ktoś wpływowy stoi za mną, skoro pozwalam sobie na taką bezczelność.
Kiedy załamała się pani wiara w system „powszechnej szczęśliwości”?
W wieku 14 lat. Miałam jechać na międzynarodowy obóz pionierów Artek na Krymie. Odmówiono mi ze względu na historię mojej rodziny. Wtedy rodzice powiedzieli mi o dziadkach i swoich przejściach. Na moje poglądy duży wpływ miał także brat, starszy ode mnie o 17 lat, zaciekły antykomunista. Za swoje przekonania trafił na trzy lata do więzienia. Po odsiedzeniu przez niego wyroku, jako wrogi socjalizmowi element mogliśmy opuścić Związek Sowiecki. Wyjechaliśmy w 1976 roku do RFN. Miałam wtedy 19 lat, a moi rodzice prawie 60. Byli już na emeryturze. Majątek rozdali rodzinie, po czym wyjechaliśmy z dwiema walizkami. Zrobili to dla nas. Mój brat po odsiadce nie miał co liczyć na dobrą pracę. Pochodząc z nieprawomyślnej rodziny, ja również nie miałam szans na dobry uniwersytet. Ojciec i mama także pragnęli zaznać wolności.
Niemcy nie zawiodły pani?
Na pewno czułam się inna. Przerażał mnie materializm rodaków z RFN. Dziwiłam się bardzo, że wyrzucają gustowne, stare, ale ciągle dobre meble i kupują tandetę z nowych kolekcji. Początkowo myślałam, że to świat wyprany z wartości duchowych. Ale w sumie pierwsze lata po przyjeździe do Niemiec były cudowne, bo zachłysnęłam się wolnością. Mogłam czytać zakazaną literaturę rosyjską – Achmatową, Brodskiego, Sołżenicyna. Zobaczyć Paryż i Londyn, o którym komuniści mówili, że szkoda czasu, aby tam jechać. Dopiero jako obywatelka Niemiec po raz pierwszy pojechałam do Sankt Petersburga, Moskwy, Odessy. Mimo tego, co się przydarzyło mojej rodzinie, lubię Rosjan i fascynuje mnie kultura tego kraju.
Jak zaczęła się pani przygoda z Polską?
Po przyjeździe do Niemiec brat i rodzice osiedli w Hanowerze. Ja zamieszkałam w Hamburgu, gdzie rozpoczęłam studia lingwistyczne. Ze względu na znajomość rosyjskiego zaczęłam studiować bułgarski, słoweński i serbsko-chorwacki. Ciągnęło mnie do Polaków. Chodziłam często na demonstracje poparcia dla Solidarności. I szybko nauczyłam się polskiego. Prawdziwą polską inteligencję poznałam w Londynie. W polskim klubie spotkałam przedwojennych emigrantów i byłych akowców, którzy obruszyli się bardzo, gdy dowiedzieli się, że jestem Niemką. Powiedziałam, że albo mnie wyrzucą, albo szczerze porozmawiamy. Na szczęście szybko się zaprzyjaźniliśmy i te znajomości trwały lata. Zaczęłam wtedy poznawać głębiej polską kulturę i historię. Wspaniałą polską inteligencję poznałam w Krakowie, kiedy przyjechałam tu w 1985 roku na roczny kurs językowy.
I wtedy poznała też pani Jana Rokitę.
Tak. Wkrótce po tym, jak się poznaliśmy, Jan mi się oświadczył. Kiedy wyjeżdżałam z powrotem do Niemiec, ostrzegałam go: oni nie wpuszczą mnie znowu do Polski. I tak rzeczywiście się stało.
W tak zwanym międzyczasie Jan się ożenił, ale jego pierwsze małżeństwo nie trwało nawet pół roku. Ponownie przyjechałam do Polski w 1990 roku i po jakimś czasie zostałam w Polsce na zawsze. W 1994 roku wzięliśmy ślub z Janem. Wcześniej mój brat, który mieszka w Hanowerze, ożenił się z Polką. Rodzina Arnoldów silnie związała się z Polską. Moja córka Kaśka świetnie zaaklimatyzowała się w Polsce. Podobnie jak ja, trochę czuje się Polką, jest silniej związana z Polską niż z Niemcami. Uważa na przykład, że Polacy są lepszymi przyjaciółmi.
Kiedy wyjechaliście z Sowietów, nie wróciła pani do luterańskiej wiary przodków.
Mój brat ochrzcił się w Kościele luterańskim, ale w końcu odnalazł się u ewangelików. Ja długo szukałam swojego miejsca. Pociągał mnie buddyzm, ale ja mam duszę europejską.
W końcu wybrałam katolicyzm, bo jestem człowiekiem rytuału, uwielbiam ceremonie religijne. Niesamowicie ważna jest dla mnie spowiedź, trudno byłoby mi żyć bez wyznania winy, oczyszczenia i wzajemnego przebaczenia. Pociąga mnie również przepych katolickich świątyń, widzę w nich bliskie Bogu piękno, nie zaś wyłącznie zbytek, tak jak protestanci.
Nie interesowała pani kariera w biznesie? Ze znajomością języków oraz kultury Wschodu i Zachodu na pewno świetnie dałaby pani sobie radę.
Pracowałam ciężko kilka lat w firmie zajmującej się między innymi czarterowaniem rosyjskich statków. Ale kariera korporacyjna nie jest dla mnie. Teraz zajmuję się tym, czym powinnam. Przewodzę polskiej sekcji Europejskiej Unii Kobiet i jeżdżąc po kraju, poznaję całą Polskę.
Jakie są polskie kobiety w pani oczach?
Niezwykle aktywne i mądre. Polki nie straciły tej swojej kobiecości, jak wiele kobiet na Zachodzie, a jednocześnie są bardzo przedsiębiorcze. Niemcy pod względem liczby bizneswoman czy liczby kobiet w korporacjach to przy Polsce po prostu kraj społecznie zacofany. Dzięki Polkom Polska przetrwała, bo to one trzymały ten kraj, kiedy mężczyźni ginęli we wszystkich powstaniach i wojnach. W polskiej rzeczywistości feminizm jest niemożliwy, bo polskie kobiety chcą pracować z mężczyznami. Stoją na straży stabilności rodziny, tak naprawdę to one w niej rządzą. Najlepiej dogaduję się ze Ślązaczkami. W Gliwicach mamy wręcz wzorcową grupę. Po tym, jak dwa lata temu te panie zainicjowały kampanię przeciwko przemocy w rodzinie, nie odnotowano tam ani jednego poważniejszego przestępstwa na tym tle. W Szczecinie też mamy fenomenalny zespół. Bardzo aktywne liderki odnajduję również na wsi. Dlatego uważam, że ogromnym błędem jest „odpuszczanie wsi” przez Platformę. W sumie w EUK działa około 500 kobiet. To organizacja
zrzeszająca panie, które naprawdę coś robią.
Omal nie straciła pani stanowiska. Poznańskie działaczki zarzuciły pani, że chciała zawłaszczyć ich projekt.
Bzdura. Sprawa została już wyjaśniona, a tamte panie odeszły z Europejskiej Unii Kobiet. Chodziło o pozyskanie funduszy unijnych na pewne przedsięwzięcie. Niektórzy nie rozumieją, że pieniądze unijne trzeba rozliczać zgodnie z ich przeznaczeniem. Jeśli jest zapis mówiący o zakupie 500 ołówków, to nie można za te pieniądze kupić niczego innego. W tym konflikcie nie było żadnych ambicji politycznych, chodziło po prostu o kontrolę finansową.
A jak dzisiaj widzi pani swoją przyszłą karierę polityczną?
Być może wystartuję za dwa lata w wyborach do europarlamentu. Widzę siebie jako ambasadora Polski w świecie. Kiedy spotykam się z działaczkami naszej organizacji z Francji, Wielkiej Brytanii czy Niemiec, mówię im o tym, czego w Polsce nie widzą albo nie chcą dostrzec. O niezwykle twórczym kraju i ludziach. O tym, że Polska to nie jest żaden zaścianek Europy, bo nasza polityka zawsze była bardzo europejska. Wystarczy wspomnieć unię polsko-litewską czy tolerancję religijną królów polskich.
O zaletach Jana Rokity moglibyśmy rozmawiać do rana. Wielu ludzi postrzega go jednak jako nazbyt aroganckiego. W partii mówi się, że gra tylko na siebie, nie jest zdolny do pracy drużynowej. Stara się pani go zmienić?
Nasz związek jest silny, bo jest związkiem dwóch silnych indywidualności. Żadnego pożytku ze zmieniania nas nie będzie. Zresztą trudno zmienić kogoś takiego, jak Jan. Myślę, że oboje stracilibyśmy wiele, jeśli udawalibyśmy kogoś innego. On jest pewny swojego zdania i lubi pouczać z pozycji propaństwowej. Ciągle słyszę, że coś robię źle, że za dużo mówię, za szybko reaguję, że nie jestem wystarczająco ostrożna.
Jak wtedy, gdy wypowiedziała się pani z sympatią o Andrzeju Lepperze.
Na przykład. Co do różnic między nami; ja uważam, że zmieniać świat można jedynie działając w drużynie, a Jan sądzi, że dobra idea obroni się sama. Mimo to on nie jest osamotniony w Platformie Obywatelskiej. Problem w tym, że od jakiegoś czasu ludzie w tej partii boją się prowadzić szczerą dyskusję. Boją się ujawnienia różnicy zdań, bo wówczas media głosiłyby, że PO to Unia Wolności bis. Zamiast poważnej debaty mamy więc wymuszoną jedność na pokaz.
W Warszawie czujecie się równie dobrze, jak w Krakowie? Jan Rokita mówi niezwykle ciepło o Saskiej Kępie, jakby chciał się tam przenieść na stałe.
Warszawa stała się niezwykle otwartym miastem, przyciągającym ludzi aktywnych, dlatego wszystko dzieje się tu tak szybko. Kraków zmienia się zbyt wolno, a prezydentura Majchrowskiego tylko temu sprzyja. Gdyby nie telefony komórkowe, to miałabym kłopot, żeby dodzwonić się do niektórych znajomych w Krakowie. Przed godziną 10 nie ma ich w pracy. Między 13 a 15 są na obiedzie, a najdalej o 16 wychodzą do domu. To oczywiście anegdota, ale bardzo dobrze obrazuje, że krakowianie żyją ciągle własnym rytmem. Jeśli czasem jestem złośliwa wobec Krakowa, to tylko z miłości do niego. Zakochałam się w tym mieście, w tych pięknych ludziach, których odkryłam przed 20 laty. Poznałam tu mojego męża, tutaj pochowałam ojca. Mój ojciec, zmarły przed dwoma laty, spoczął w grobowcu na Salwatorze. On uwielbiał Jana także za jego antykomunizm. Uważał, że Jan walczy również za niego. I choćby ze względu na pamięć o ojcu żadnych sojuszów i paktów z komunistami nie będzie.
Wydanie Internetowe