GotowaniePrzepisyNiedziela przy jednym garnku

Niedziela przy jednym garnku

Niedziela przy jednym garnku
Źródło zdjęć: © AFP
04.02.2010 15:23, aktualizacja: 23.06.2010 14:31

W Niemczech owa „zupiana kultura” ma swoją dość wstydliwą, totalitarną przeszłość. Po objęciu władzy przez Hitlera, w 1933 roku wprowadzono bowiem w całym kraju (a potem na terenach okupowanych) słynny „Eintopfsonntag”, czyli „Niedzielę przy jednym garnku”.

Systemy totalitarne mają to do siebie, że ingerują w każdą dziedzinę naszego życia. Nawet we własnej kuchni nie można robić tego, na co mamy ochotę. Państwo decyduje o tym: co jemy, co kupujemy (a raczej czego nie możemy dostać), co pijemy i co gotujemy.

Gdy byłem pierwszy raz w Leningradzie, tuż po śmierci Breżniewa, cały Związek Radziecki opychał się zielonymi ogórkami. Wszystkie kołchozy od Ukrainy po Władywostok produkowały ohydne wodniste ogórki, które serwowano na rozmaite sposoby. Od mizerii, po przecier, od sałatki ogórkowej z olejem, po chłodnik z kwaśną śmietaną. Całe ZSRR tonęło w masie ogórków! Od rana do nocy!

Jakoś nikt nie wpadł wówczas na pomysł, by jednocześnie naprodukować choć troszkę pomidorów, o rzodkiewkach nie wspominając. Ogórki zresztą były pędzone sztucznie, osiągały przedziwnie nienaturalne rozmiary i oczywiście w ogóle nie nadawały się do kiszenia. Zdawało mi się wtedy, że ogórkowa polityka w Związku Radzieckim jest nie do ruszenia, a wszelkie próby buntu kończyły się kompletnym brakiem zrozumienia ze strony „radzieckich przyjaciół”.

Ostatnio przy jednej z głównych ulic w Berlinie odkryłem niewielki barek o wdzięcznej nazwie „Soup-Kultur”. Jada się tam oczywiście tylko zupy, na stojąco, z miseczką ustawioną na wysokim kontuarze i z pajdą chleba w dłoni. Kolejka zawsze jest długa, a w porze obiadu trudno nawet wejść do środka. Zup jest kilkanaście rodzajów, od typowo niemieckich z boczkiem i ziemniakami, po przedziwne egzotyczne kombinacje z paluszkami krabowymi i pędami bambusa. W Niemczech owa „zupiana kultura” ma swoją dość wstydliwą, totalitarną przeszłość. Po objęciu władzy przez Hitlera, w 1933 roku wprowadzono bowiem w całym kraju (a potem na terenach okupowanych) słynny „Eintopfsonntag”, czyli „Niedzielę przy jednym garnku”. Chodziło o to, by każda niemiecka rodzina w pierwszą niedzielę miesiąca jadła „jednogarnkowe” danie z wkładką mięsną. Zaoszczędzone w ten sposób pieniądze miały być potem przekazywane najbardziej potrzebującym w ramach tak zwanej „pomocy zimowej”.

Całe Niemcy opanowała moda na „jeden gar”. Hitler chętnie fotografował się w niedzielę w Kancelarii Rzeszy przy dymiącym kotle, damy z wyższych sfer zapraszały gości do garnka ustawionego na rokokowym stoliczku, a żołnierze w koszarach bratali się przy kociołku z oficerami i generałami. Znany w Niemczech od wieków „Eintopf” stał się nagle wielkim wydarzeniem polityczno-społecznym wprzęgniętym w machinę propagandową.

W Niemczech do tej pory bardzo popularne są różne odmiany „jednogarnkowych dań”. Jada się tam często „Królewieckie klopsy”, czyli pulpety wieprzowe w śmietanowym, kwaskowym sosie z liściem laurowym i dużą ilością siekanej włoszczyzny. Gdzieniegdzie dostać można dość oryginalne danie złożone z boczku, fasolki szparagowej, ziemniaków i gruszek.

Wszystko zaś przyprawione cząbrem. W Austrii serwuje się „Tafelspitz”, czyli wołowinę gotowaną z jarzynami, lub „Pichelsteiner”. To drugie danie jest nieco bardziej wymyślne. W jego skład wchodzi między innymi baranina, wołowina i wieprzowina, do tego ziemniaki, włoszczyzna i biała kapusta.

Nie należy jednak wiązać „Eintopfu” tylko z Niemcami. Tradycja dań jednogarnkowych jest tak długa jak europejska cywilizacja. Tego typu kulinarne rozwiązania znane były już w starożytnej Grecji i Rzymie. Przy jednym garnku siadali też średniowieczni władcy, rycerze i mnisi. Właściwie wszystkie kraje europejskie mają do dziś w swojej kuchni danie „z jednego garnka”.

W Hiszpanii może to być „paella” z owocami morza, we Włoszech „risotto”, w Portugalii „feijoada” z fasolki i kiełbasy, warzywne „ratatouille” w Francji, rosyjska „solianka”, alzacka zapiekanka, czy „gulasz” na Węgrzech. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że z podobnej tradycji kulinarnej wywodzi się również poczciwy polski „bigos”, czy „barszcz ukraiński”.