Oddała szpik, przez co straciła pracę
- Pani dyrektor powiedziała mi, że gdyby wszyscy pracownicy w przedszkolu chcieli zostać dawcami szpiku, to ona nie miałaby pracowników i zamknięto by placówkę - mówi Anna Lejk-Zalewska, która straciła wymarzoną posadę właśnie dlatego, że postanowiła uratować życie osobie chorej na białaczkę.
21.09.2016 | aktual.: 21.09.2016 10:35
To mąż zachęcił panią Annę, żeby zgłosiła się do Fundacji DKMS. - Powiedział, że są ludzie chorzy, którzy potrzebują naszej pomocy. Że mamy w sobie lekarstwo i to piękna rzecz komuś pomóc - mówi Lejk-Zalewska. Na odzew pani Anna nie musiała czekać długo. Okazało się, że jest bliźniaczką genetyczną i została wytypowana do oddania komórek macierzystych.
- Pobieramy je z krwi obwodowej albo ze szpiku po to, by ratować ludzkie życie. Leczą nowotwory krwi oraz ponad sto innych chorób - tłumaczy Dorota Wójtowicz-Wielgopolan, rzeczniczka Fundacji DKMS, która rejestruje zainteresowanych ideą dawstwa szpiku.
Pani Anna poprosiła w Fundacji DKMS o zaświadczenie, że przez dwa dni nie będzie jej w pracy właśnie dlatego, że zostaje dawczynią szpiku. Tego samego dnia, którego zaniosła je do przedszkola, dowiedziała się, że... traci pracę. - Pani dyrektor powiedziała, że nie może sobie pozwolić, żeby jej pracownik został dawcą, bo to się dla niej wiąże z kosztami, bo musi wziąć zastępstwo. Byłam zażenowana - mówi kobieta. Jeszcze tego samego dnia wieczorem pani Anna rozmawiała ze swoją byłą szefową przez telefon. Dopytywała, czy nie żałuje swojej decyzji. - Usłyszałam, że gdyby wszyscy pracownicy w przedszkolu chcieli zostać dawcami, pani dyrektor nie miałaby pracowników i zamknięto by placówkę! - nie kryje oburzenia kobieta.
Reporterka usiłowała porozmawiać o tej sprawie z byłą pracodawczynią pani Anny, ale okazało się to niewykonalne: dyrektorka przedszkola najpierw zamknęła się w gabinecie na klucz, a potem postraszyła, że wezwie policję. Nie odpowiedziała na żadne pytanie.
Tymczasem pani Anna pojechała do warszawskiej kliniki na pobranie komórek krwi, aby przekazać je anonimowemu biorcy. - Jestem bardzo szczęśliwa, że tu jestem. To dla mnie wyjątkowa chwila - nie kryła emocji. - Na te komórki czeka chory człowiek, który jeżeli ich nie dostanie, to umrze - komentowała hematolożka, dr Iwona Wyleżoł. - To jest teraz moja misja w życiu - mówiła pani Anna, która już po oddaniu szpiku dowiedziała się, że pomogła uratować życie 65-letniej kobiecie z Belgii.
Za dwa lata - jeśli obie kobiety będą tego chciały - może dojść do ich spotkania.