Połączył ich pop
Większość znanych par zdobywa sławę, a potem się rozstaje. My najpierw się rozstaliśmy, a dopiero potem zdobyliśmy sławę – ten najsłynniejszy cytat dotyczący Eurythmics streszcza wczesną historię najsłynniejszego duetu lat 80. Zdolny gitarzysta i kompozytor Dave Stewart spotkał dobrze zapowiadającą się wokalistkę Annie Lennox, zakochali się, występowali bez sukcesów w zespole The Tourists, po czym rozstali się i założyli Eurythmics.
Tu kończy się historia miłości, a zaczyna – muzyki. A to, co ją każe dziś opowiedzieć, to osiem wznowionych w zeszłym tygodniu klasyków z ich dorobku (uzupełnionych o ponad 40 bonusowych nagrań, w tym prawdziwe rarytasy) i towarzysząca tej serii nowa składanka największych hitów.
Każdy, kto pamięta choć trochę lata 80., ma jakieś własne wrażenia dotyczące Eurythmics. Mnie najbardziej przemawiał do wyobraźni tajemniczy, choć seksowny chłód Annie Lennox – świetnie sportretowany w wideoklipie „Who’s That Girl”, gdzie wokalistka gra naraz dwie postaci: romansujących ze sobą mężczyznę i kobietę. Chłód obecny też w oryginalnym, pięknym, trochę nieobecnym głosie. Potem zaimponowało mi jeszcze coś innego – dowiedziałem się, że pierwsze nagrania duetu powstawały w legendarnym kolońskim studiu Conny Planka, producenta nagrań najciekawszych niemieckich zespołów lat 70., Kraftwerk, Neu!, a gościnnie grali w nich muzycy Can. To kazało mi inaczej spojrzeć na debiutancki album „In The Garden” (1981) – zbiór niedoszlifowanych, ale bardzo pomysłowych kompozycji, nie tak błahych, jak się z pozoru wydaje. Do drugiej płyty „Sweet Dreams (Are Made Of This)” z 1983 roku z tytułowym, pierwszym w karierze wielkim hitem duetu nikogo już przekonywać nie trzeba. Linię elektronicznych przebojów pełnych
elegancji i precyzji Eurythmics kontynuowali też na klasycznym „Touch” (1983). To szczyt umiejętności Stewarta jako kreatora świetnych, niestarzejących się piosenek – takimi są przecież i „Here Comes The Rain Again”, i „Who’s That Girl”.
Z kolejnym albumem „Be Yourself Tonight” (1985) już trudniej – nie byłem przesadnie rozkochany w przeboju „There Must Be An Angel”, ale dziś widzę w tej płycie pomysł – to połączenie ambicji Lennox do zostania wielką soulową diwą z wciąż elektronicznymi fascynacjami Stewarta. A niezły „Revenge” (1986) to wyprawa w stronę bluesowo-rockowych sympatii Stewarta. „Savage” (1987) żadnego pomysłu już nie niósł, a i hitów zabrakło. „We Too Are One” (1989) to smutny znak czasu – pokazuje, jak plastikowe trąbki i pierwsze cyfrowe syntezatory o fatalnym brzmieniu zabiły to, co było świeże i wyraziste w latach 80. Na tym tle szlachetnie brzmi album „Peace” (1999), którym Eurythmics wrócili na scenę sześć lat temu. Lecz najlepszą płytą w dorobku duetu i tak pozostanie zestaw „Greatest Hits”, teraz przepakowany do nowej koperty i przy okazji całej serii reedycji Eurythmics sprzedawany z dwiema dodatkowymi piosenkami jako „Ultimate Collection”. Te dwa nowe utwory nie działają tu na korzyść. Z drugiej strony – trzeba by
dużo więcej, żeby zepsuć tak imponujący dorobek. To tak jak ze związkiem Annie i Dave’a i ich świetnym pomysłem na zmianę jego charakteru – jest w życiu ludzi taki moment, że nie można już nic zepsuć.
11.01.2006 | aktual.: 30.06.2010 02:33
Bartek Chaciński/ _Przekrój _
Eurythmics „In The Garden”,
„Sweet Dreams (Are Made Of This)”, de „Touch”
„Be Yourself Tonight”
„Revenge”
„Savage”
„We Too Are One”
„Peace”
„Ultimate Collection” RCA