Polecieli do Nowego Jorku w czasie szczytu zakażeń. "Mierząc się z rakiem, koronawirus jest mniej istotny"
Niemożliwe staje się możliwe w obliczu cierpienia dziecka. W czasie, gdy Nowy Jork stawał się epicentrum zakażeń koronawirusem, Filipek i jego rodzice pojechali tam do najlepszego lekarza na świecie. Okazało się, że wizyta uratowała 6-latkowi życie. Jak wyglądała przeprawa za ocean w czasie, kiedy granice są pozamykane, a Nowy Jork jest odcięty od świata?
"Na obecnym etapie rozwoju pandemii żadne miejsce na świecie nie jest wolne od ryzyka zakażenia się koronawirusem, a w niektórych regionach świata sytuacja zmienia się niezwykle dynamicznie, Ministerstwo Spraw Zagranicznych apeluje o unikanie wszelkich podróży zagranicznych, które nie są konieczne" – pisze na swoich stronach MSZ. Dla 6-letniego Filipa i jego rodziców szczególnie istotne było ostatnie zdanie. Ich podróż do Nowego Jorku była konieczna, aby ocalić życie chłopca.
Anna Podlaska, WP Kobieta: Wyjechaliście do Nowego Jorku w trakcie szczytu zakażeń koronawirusa, choć granice są zamknięte. Jak wam się to udało?
Adam Maciejewicz, tata Filipka: Nasz syn Filip ma nowotwór oka. Od wielu miesięcy leczymy się onkologicznie w szpitalu Memorial Sloan Kettering Cancer Center w Nowym Jorku. Mieliśmy wyznaczoną kontrolę na 31 marca. Była dla nas ważna, ponieważ w trakcie leczenia nieraz pojawiały się komplikacje. Mimo epidemii zdecydowaliśmy, że lecimy do USA. Dostaliśmy zielone światło ze szpitala. Były oczywiście obawy i wątpliwości, ale po diagnozie okazało się, że to była najlepsza decyzja. U Filipa nastąpiła wznowa, trzeba było wdrożyć leczenie i podać chemię dotętniczą.
Jak udało wam się zorganizować wylot?
Usłyszałem, że rodzice dzieci leczących się za granicą otrzymają pomoc. Idąc tym tropem, zacząłem szukać rozwiązań. Po nitce do kłębka, dotarłem do Departamentu Ameryki w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie udzielono nam profesjonalnego wsparcia. Śmiało mogę powiedzieć, że pomoc wykraczała poza nasze oczekiwania.
Pracownicy departamentu zaczęli koordynować cały nasz wylot. Musieliśmy również wystąpić po list polecający. To jest dokument, który w sytuacji specjalnych restrykcji, kiedy są zamknięte granice Stanów Zjednoczonych, umożliwia wjazd do kraju. Po ten list wystąpiliśmy do Ambasady Amerykańskiej. Aby go otrzymać, musieliśmy przedstawić zaproszenie na wizytę ze szpitala.
Lecieliście w ramach programu programu "LOT do domu"?
Tak, LOT leciał do USA po Polaków, zabraliśmy się tym rejsem. Aby wsiąść do samolotu, potrzebny był wspomniany list polecający. Samolot był w połowie wypełniony, wracali nim m.in. Amerykanie.
Wylądowaliście. I co dalej?
Zaznaczę, że lądowaliśmy w Chicago, ponieważ w Nowym Jorku lotniska międzynarodowe były zamknięte przez rozprzestrzeniającego się koronawirusa. W Chicago otrzymaliśmy wsparcie od konsula generalnego. Odebrał nas i pomógł w formalnościach.
Po kilku godzinach przesiedliśmy się do samolotu do Nowego Jorku, tam też mogliśmy liczyć na wsparcie i pomoc konsula. Odebrał nas z lotniska i zawiózł do miejsca docelowego. Jego pomoc była niezastąpiona, nie wiem nawet, jak to ująć w słowa.
Gdzie się zatrzymaliście?
Mieszkaliśmy w polskiej parafii w New Jersey. Zazwyczaj zatrzymywaliśmy się w hotelu Ronald McDonald House (miejsce prowadzone przez Fundację Ronalda McDonalda, które ma umożliwić rodzicom chorych dzieci przebywanie razem z nimi podczas leczenia – przyp. red.), ale z uwagi na to, że stwierdzono tam koronawirusa, cały hotel był objęty kwarantanną.
Wylądowaliście 29 marca, 30-go mieliście już pierwsze badanie.
Tak. Przed główną wizytą kontrolną Filip miał badanie na koronawirusa. Wynik był negatywny. 31 marca przyjechaliśmy do szpitala na sprawdzenie oka. Usłyszeliśmy to, czego nikt nie chce usłyszeć – że jest wznowa i trzeba wdrożyć aktywne leczenie, czyli podanie chemii tętnicą udową do oka. Podróż, która miała trwać kilka dni, nagle wydłużyła się do miesiąca. Kolejny raz nasz świat został wywrócony do góry nogami, wróciliśmy do aktywnego leczenia. To nie tylko dłuższy pobyt, ale również ryzykowne operacje.
Jak zorganizowane było leczenie onkologiczne?
Wszystkie formalności załatwialiśmy online. Z dzieckiem na oddziale może przebywać jeden opiekun, każda wizyta była umawiana na konkretną godzinę. Nie różniło się to bardzo od tego, co jest zazwyczaj, oczywiście poza maseczkami, rękawiczkami, koniecznością dezynfekcji. Na wejściu do szpitala jest np. ustawiona specjalna bramka, mierzona jest temperatura i jest przeprowadzany wywiad. Trzeba m.in. powiedzieć, z kim się spotykało, skąd przyjechało itp.
Nie baliście się spędzenia całego miesiąca w Nowy Jorku, epicentrum pandemii?
Z tyłu głowy był strach, ale cały czas mieliśmy na uwadze ten nadrzędny cel: leczenie raka. Zachowywaliśmy wszelkie środki ostrożności, nie chodziliśmy nigdzie poza szpitalem i sklepem. W mieście widać strach, ludzi nie ma. Manhattan robi mocne wrażenie, tym razem przypominał sceny z filmu "Jestem legendą". Jadąc samochodem, widziałem te puste ulice, nikogo praktycznie nie widać.
Mierząc się jednak z takim prawdziwym i niebezpiecznym przeciwnikiem, jakim jest rak, wiadomo, że ten koronawirus gdzieś był mniej istotny. Dokładał się do stresu, ale mieliśmy groźniejszego przeciwnika.
Co dalej z leczeniem?
Po czterech tygodniach od podania chemii dotętniczej kolejny raz pojechaliśmy na kontrolę. Guzy zniknęły i dostaliśmy zielone światło na lot do domu. Musimy wrócić na kolejną kontrolę pod koniec maja.
Jak wyglądał wasz powrót do Polski?
Ponownie wracaliśmy przez Chicago, Nowy Jork dalej jest odcięty. Po dobrych wynikach kontroli, po chemiach, byliśmy w dobrej formie. Pomocne okazało się znów MSZ, organizujące loty dla Polaków. Z Nowego Jorku do Chicago lecieliśmy samolotem krajowym. Na lotnisku było pusto, bezpieczniej niż w sklepie, gdzie jest sporo ludzi.
Z Chicago lecieliśmy bezpośrednio do Warszawy. Tutaj znów pomógł nam konsul, np. w kwestii transportu. Był dla nas wsparciem po diagnozie, w najtrudniejszych chwilach.
Jak wyglądał pobyt w samolocie?
To są loty specjalne, z ograniczeniami np. gastronomicznymi. Posiłek był wydawany na początku i na końcu rejsu. Stewardesy były mniej aktywne podczas podróży. Na wejściu i przy wyjściu jest badana temperatura, przeprowadzana jest również ankieta dotycząca samopoczucia. Procedury działają. Oczywiście personel porusza się w maskach i rękawiczkach. Ten lot był niestandardowy, więc każdy, kto leciał, cieszył się, że dostał taką możliwość.
Przed wami kolejne wyzwania. Macie wokół ludzi, którzy was wspierają?
Podróż i cały pobyt nie były łatwe. Wiele razy było nam bardzo ciężko i mamy świadomość, że już za chwilę będziemy musieli się z tym znowu zmierzyć. Ale wiemy też, że nie jesteśmy sami. Mamy wielu wspaniałych ludzi wokół, którzy nam pomagają i wspierają nas w najtrudniejszych chwilach. Jesteśmy im za to ogromnie wdzięczni. Wierzymy, że po ludzku musimy robić wszystko, co możliwe, jednocześnie jednak zawierzając wszystko dobremu Bogu, bo ostatnie zdanie w każdej sytuacji zawsze należy do Niego.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl