GwiazdyPotrzebuję płodozmianu

Potrzebuję płodozmianu

Anna Szałapak zwana Białym Aniołem Piwnicy pod Baranami, specjalnie dla Wirtualnej Polski opowiada o swoich studiach, zainteresowaniach pozamuzycznych, pracy w krakowskim Muzeum Etnograficznym, Piwnicy pod Baranami i swojej tęsknocie za przyjaciółmi Piotrem Skrzyneckim i Agnieszką Osiecką.

14.03.2006 | aktual.: 28.09.2006 09:06

Anna Szałapak zwana Białym Aniołem Piwnicy pod Baranami, specjalnie dla Wirtualnej Polski opowiada o swoich studiach, zainteresowaniach pozamuzycznych, pracy w krakowskim Muzeum Etnograficznym, Piwnicy pod Baranami i swojej tęsknocie za przyjaciółmi Piotrem Skrzyneckim i Agnieszką Osiecką.

Wirtualna Polska: Skończyła Pani etnografię na Uniwersytecie Jagiellońskim, skąd ten wybór?
Anna Szałapak: Zawsze fascynowały mnie podróże, i to niekoniecznie takie w świat. Odkąd pamiętam ciekawiło mnie to, co jest za górą za rzeczką, no i odmienność ludzka, bo wszyscy się tak od siebie różnimy.

Kultura ludowa zawsze szalenie mnie fascynowała. Bardzo lubiłam podróżować po Polsce. Poza tym etnografię uważam za taki najbardziej humanistyczny kierunek. Nie jest to na pewno taka jednokierunkowa specjalizacja. W czasie studiów uczyłam się i rysunku odręcznego, i rysunku technicznego, i fotografowania, to jest potrzebne do prowadzenia dokumentacji. Miałam też zajęcia z muzyki. Nie mówiąc już o historii sztuki, o socjologii, o kulturach plemiennych...

To był fascynujący czas. Jednocześnie byłam tancerką w Zespole Pieśni Tańca Słowianki i musiałam być bardzo dobrze zorganizowana żeby to wszystko pogodzić. Na przykład egzaminy często musiałam zdawać wcześniej, bo dużo podróżowaliśmy z zespołem. Lektury bardzo mnie wciągały. Zdarzało się, że myślałam "Boże, że też ja tego wcześniej nie czytałam" albo "Że nie mam czasu wszystkiego przeczytać, bo już nie zdążę".

Bardzo miło wspominam też studia z innego względu. Było nas na roku dziesięć osób, panowała bardzo rodzinna atmosfera. Poza tym wykładowcy i profesorowie wyróżniali się ogromną tolerancją. Wydaje mi się, że dzięki tym studiom, widząc taką różnorodność, człowiek uczy się tolerancji i zrozumienia dla rozmaitości obyczajów i ludzi. I to jest fantastyczne.

Widzę, że etnografia zafascynowała Panią na całe życie, bo pracuje Pani cały czas jako kustosz Muzeum Historycznego w Krakowie. Jak to Pani godzi?
Z trudem. Mam ogromnie mało wolnego czasu, czasem jestem zmęczona. Ale myślę, że ta praca bardzo mi się przydaje do tego, co przedstawiam na scenie. Myślę, że w tym, co robię jest taki element etnograficzny. Na przykład piosenka o żywej wodzie jest taką trochę balladą ludową. Poza tym nie chciałabym żyć tylko na scenie, wieść typowo koncertowego życia. Każdy występ musi być dla mnie przeżyciem. Nie mogłabym występować siedem dni w tygodniu bo to stałoby się rutyną. A na to sztuka nie pozwala. Jeżeli nie miałabym w sobie emocji, nie mogłabym przekazać ich ludziom i od nich też nic bym nie otrzymywała. Występ to wzajemna relacja.

Także rutyna mnie nie interesuje. Jeżeli nie byłoby napięcia, jeżeli nie byłabym przejęta i za każdym razem nie przeżywałabym występu od nowa, znudziłoby mi się to, nie chciałabym tego robić. Dlatego nie mogę często występować. Zdarzają się oczywiście różne kuszące propozycje, ale wybieram. Potrzebuję płodozmianu. Idę do muzeum, oczyszczam sobie wyobraźnię i wracam później do występów jako do czegoś świeżego. Bardzo mi to pomaga, choć może się to wydać dziwne. Czasami oczywiście jestem zmęczona. Ale nie chciałabym żeby stało się tak, że musiałabym zdecydować się na jedną z tych dwóch działalności. One mi dają dużo energii. Z jednej strony męczą mnie i wyczerpują, z drugiej - wzbogacają.

Czy wolno mi zażartować, że ludzie przychodzą do krakowskiego Muzeum Historycznego nie dla eksponatów a dla Anny Szałapak?
Czasem tak się zdarza, nie powiem. To bardzo miłe. Ale to na pewno nie jest tak, że okupują muzeum tak że nie można pracować. Przychodzą bardzo mili ludzie. Spotykam się z ogromną życzliwością i sympatią. Wtedy myślę, że mi się w życiu udało.

A jak to się stało, że znalazła się Pani w Piwnicy pod Baranami, która przyniosła Pani największy rozgłos?
Właściwie przez przypadek. Byłam tancerką i chciałam być tancerką. Tańczyłam w balecie. Jednocześnie zawsze, od dziecka, lubiłam śpiewać. Akompaniowałam sobie na gitarze. Mieliśmy takie spotkania przy ognisku. Uwielbiałam Bułata Okudżawę...

Koleżanka, która była w chórze, znała takiego jednego człowieka, który w Piwnicy pod Baranami chciał robić dyplom z reżyserii. Potrzebował osób, które śpiewają. Co prawda kochałam tańczyć ale traf chciał, że akurat złamałam sobie na nartach palec u ręki i miałam ją jakiś czas w gipsie. Dlatego zaczęłam tam śpiewać a nie tańczyć. Wtedy w 1979 roku wiekowe gwiazdy opuściły Piwnicę pod Baranami. Został Piotr (Skrzynecki - założyciel - przyp. A.U.) i problem. Stąd być może wzięłam się ja.

Podobno swój pseudonim artystyczny - Biały Anioł -zawdzięcza Pani Agnieszce Osieckiej?
Tak. Muszę powiedzieć, że to mnie trochę na początku peszyło.

Jak teraz wygląda sytuacja bez Piotra Skrzyneckiego i Agnieszki Osieckiej w Piwnicy?
Mogę mówić o sobie. Jest mi strasznie smutno. Agnieszka zmarła w marcu 1997 roku a Piotr zmarł w kwietniu. Według mnie istnieją osoby nie do zastąpienia, oni oboje tacy byli. Żeby przezwyciężyć smutek zabrałam się od razu za przedstawienie "Żywa woda".

Nie chcę się wypowiadać na temat Piwnicy. Spędziłam tam osiemnaście lat, szalenie intensywnych lat. Wygłupiałam się, gdy Piotr chciał żebym się wygłupiała. Ale dojrzałam, stałam się dorosłym człowiekiem i nie miałabym już siły połączyć pracy w muzeum, która jest dla mnie bardzo interesująca, moich koncertów i Piwnicy pod Baranami. Tam nie można tylko przyjść i wyjść. Formuła Piwnicy wymagała ogromnego zaangażowania i ogromnego poświęcenia a ja już po prostu teraz nie miałabym na to czasu.

Nic nie trwa wiecznie, w pewnym momencie człowiek dojrzewa, musi podjąć decyzję o odejściu. Wcale się nie obraziłam na nikogo i cieszę się, że to miejsce wciąż, bez Piotra i Agnieszki, istnieje, że nie ma tam na przykład Mc Donaldsa albo sklepu. Bo to byłoby straszne!

A czy pokusiłaby się Pani o porównanie tej nowej i starej Piwnicy?
Nie mogę ich porównać, bo ja tę nową po prostu teraz za mało znam. Ale dla mnie ta formuła, jednak chyba troszkę się wyczerpała. Według mnie trzeba by to wszystko zmienić, bo to jest już zupełnie inny czas. Piwnica była wymyślona na okres komunistyczny. To była forma walki, czegoś zakazanego. Ponieważ tego nie ma dzisiaj, nie wiem, jak to właściwie można by teraz kontynuować.

Jest Pani nazywana Białym Aniołem, Pani piosenki są bardzo uduchowione. Bardzo często wspomina Pani podczas koncertów i w wywiadach o opatrzności. Jaką funkcję w Pani życiu pełni wiara, jeśli można o tym mówić?
Łatwiej jest mi wierzyć w to, że Bóg jest niż w to, że Boga nie ma. Jestem w naturalny sposób deistką. Po prostu wierzę w Pana Boga. Natomiast z racji tego, że jestem wykształconym etnografem i miałam również takie zajęcia jak religioznastwo, nie wdawałabym się w żadne dyskusje na ten temat. Pochodzę z rodziny katolickiej. Wydaje mi się, że jestem tolerancyjną osobą. Imponuje mi papież. To jeden z największych autorytetów. W moich pieśniach często występuje Bóg, to jest jakiś absolut, jakaś siła i tajemnica. Wierzę w Pana Boga i śpiewam o tym, bo musi być coś ponad nami, musi być coś ponad człowiekiem. Mam takie wewnętrzne przekonanie.

(Anna Urbańczyk)

Źródło artykułu:WP Kobieta
Komentarze (0)