Pracownicy branży gastronomicznej pozostawieni sami sobie? "Nie robię świąt, bo nie mam za co"
– Mam zaległości w czynszu i u przedstawicieli. Jestem na ostatnim zakręcie – mówi Marika z Gdyni, właścicielka niewielkiej restauracji. Kucharze Bartłomiej i Dawid, również z Trójmiasta, dodają, że pracy szukają od listopada. Póki co nie mają kwalifikacji, aby znaleźć zatrudnienie, chociażby w sklepie.
Otuchy pracownikom gastronomii nie dodaje ostatnia wypowiedź właściciela znanej sieci hoteli, Tadeusza Gołębiewskiego. Przedsiębiorca w programie "Money. To Się Liczy" powiedział wprost, że jego biznes jest na granicy bankructwa.
"Nas po prostu nie chcą"
– Aktualnie jestem bezrobotny i żyję na pożyczkach. Nie mam pojęcia co ze sobą zrobić. Mam doświadczenie jako piekarz, cukiernik, tapicer, stolarz, więc taki fach mam w ręku. Jednak z tego, co widzę po ogłoszeniach, pracy nie ma, bądź jest wielu kandydatów. Złożyłem CV do Lidla, Kauflandu, Biedronki i dostałem odmowę. Biorą ludzi z doświadczeniem w pracy przy kasie czy w branży spożywczej. Tacy ludzie mają pierwszeństwo – mówi w rozmowie z naszą redakcją Dawid Gałązka, kucharz.
Dodaje, że od listopada dzień zaczyna od przeglądania ogłoszeń w serwisach internetowych. – Zaglądam tam około 20 razy dziennie. Na początek przeglądam oferty pracy w gastronomii, bo takie mam doświadczenie i tam mnie ciągnie. Później oglądam inne propozycje – kontynuuje Dawid.
30-latkowi ciężko jest tak po prostu porzucić wyuczony zawód. Gastronomia dla niego to nie tylko praca, ale i styl życia. – Zastanawiam się, czy się nie przebranżowić na 2-3 miesiące, a później, jak sytuacja się unormuje, wrócić do kuchni. Lubię tę pracę, dla mnie to sztuka na talerzu – tłumaczy.
W listopadzie na największych portalach pracy w Polsce opublikowano tylko 198,3 tys. ofert zatrudnienia – podaje "Rzeczpospolita". To oznacza, że było ich prawie o jedną piątą (ponad 45,5 tys.) mniej niż w październiku tego roku i o jedną trzecią mniej niż rok wcześniej.
– Dostanie się do Lidla czy Biedronki nie jest prostą sprawą – mówi Bartłomiej, który aktualnie jest bez pracy, wcześniej obejmował stanowisko kucharza. Irytuje się, bo dziś musi żyć z żoną z jednej pensji.
– Nas po prostu nie chcą. Pracuje w gastronomi od 6 lat. Uwielbiam tę pracę, wciągnęła mnie i teraz trudno jest mi zmienić. Próbowałem pracować w drukarni przy laminowaniu, ale jak ktoś stoi tyle lat przy garach, to okazuje się, że tu jestem nieprzydatny. Nie jeżdżę też na wózku widłowym, więc nie sprawdzę się za bardzo na magazynie. Mimo to robię wszystko, co mogę, szukam pracy, gdzie się da – twierdzi 48-latek. Dodaje, że te święta będą dla niego bardzo smutne. Nie urządza kolacji, bo nie ma za co.
Mężczyzna nie kryje żalu do rządu. – "Olewają nas" i nie pozwalają nic robić. Teraz funkcjonują tylko pizzerie i kebabownie. Uważam, że rząd powinien rozmawiać z branżą o restrykcjach. Nie do pomyślenia dla mnie są jednak pomysły, aby pracować w 40 stopniach w masce czy w plastiku na twarzy – dodaje Bartłomiej.
"Jak pracy nie ma, to szkolenia tego nie zmienią"
W równie trudnej sytuacji znalazła się Marika Paździorny. W gastronomii pracuje od 15 lat, głównie za barem. W pewnym momencie dojrzała do tego, aby otworzyć własną działalność. W grudniu 2019 roku spełniło się jej marzenie. Przejęła lokal w centrum Gdyni, w którym zaczęła prowadzić restaurację.
– Zrealizować ten plan pomógł mi brat. Zaciągnął w tym celu kredyt. 13 marca odebrałam z Urzędu Miasta koncesję, tego dnia też rząd zamroził naszą branżę. Przyznam, że nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. To był okres czekania i stagnacji. Później zmobilizowałam się i zaczęłam przygotowywać posiłki dla seniorów. To był dla mnie moment, w którym się podniosłam i poczułam potrzebna – opowiada Marika.
– Na 31. urodziny dostałam kafelki i tapetę. Odświeżyłam lokal na sezon. Od 18 maja zniesiono ograniczenia, ja od czerwca zaczęłam zapraszać gości do swojej restauracji. Zatrudniłam pracowników, sama stałam za barem. Wszystko zaczęło się układać. Wprowadziliśmy nową kartę menu, poczułam, że to ma sens – kontynuuje.
Drżącym głosem dodaje, że w listopadzie z dnia na dzień czar o zarobkach i wyjściu na prostą prysł. – Jesienią weszły kolejne obostrzenia - i to w momencie, w którym zaczęłam zarabiać, mieć rezerwacje, imprezy zamknięte. Tym razem z tarczy nie przysługuje mi nic, bo mam firmę za krótko. Mam zaległości w czynszu i u przedstawicieli. Jestem na ostatnim zakręcie – mówi kobieta.
Tłumaczy, że teraz ratuje się garmażem świątecznym, ale to kropla w morzu. – Wynosy to też jest nic, ludzie poza tym nie chcą jeść z plastiku. Propozycje rządu to również żart. Mnie w tej chwili już nawet zwolnienie z ZUS nie przysługuje – wyznaje.
– Sytuacja branży gastronomicznej i hotelarskiej jest bardzo trudna. Szczególnie w kontekście zapowiedzi dalszych obostrzeń i ferii w tym samym terminie. Branża turystyczna i gastronomiczna są powiązane ze sobą, chętniej stołujemy się w restauracji, będąc poza miejscem zamieszkania. Do tego problemem jest to, że zmieniły się nawyki konsumenckie – ludzie boją się zakażenia, oszczędzają – mówi Monika Fedorczuk, ekspert Konfederacji Lewiatan.
Na pytanie, jak można pracownikom i pracodawcom pomóc, odpowiada, że sens widzi w dialogu i ustalaniu ram, w których branża mogłaby funkcjonować. – My jako Konfederacja apelujemy o dialog ze środowiskiem. Branża jest gotowa, aby pracować na rzecz wypracowania restrykcji, które po wprowadzeniu mogłyby sprawić, że zacznie na nowo działać – twierdzi Fedorczuk. Dodaje, że jeżeli chodzi o zapowiedzi rządowe, to ma informację, że rząd myśli o tym, aby ułatwić pracownikom i przedsiębiorcom z branż, które ucierpiały, przekwalifikowanie się.
– Część osób już zmieniła pracę. Zatrudnili się, jak donoszą nam przedsiębiorcy, m.in. w budownictwie oraz w szeroko rozumianej logistyce i magazynowaniu. Jednak nie dla wszystkich to przejście będzie możliwe. Poza tym trudniej będzie znaleźć pracę pracownikom wysoko wykwalifikowanym za podobną stawkę, za jaką pracowali w restauracji, mówię tu np. o szefach kuchni – ocenia.
Na sugestię, że szkolenia miałyby ułatwić znalezienie pracy w innych sektorach sceptycznie zareagował ekonomista Andrzej Sadowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha.
– Nawet po odmrożeniu gospodarki nie będzie więcej pracy, a wręcz przeciwnie. Wezwanie do przekwalifikowania się wskazuje na głębokie niezrozumienie tego, co dzieje się z przedsiębiorstwami. Tak jak nieskuteczne były apele o znajdywanie nowej pracy 20 lat temu przy 20 proc. poziomie bezrobocia, tak będzie i dziś – uważa.
– Jak pracy nie ma, to dodatkowe szkolenia tego nie zmienią. Praca pojawi się wtedy gdy rząd uwolni przedsiębiorców od biurokratycznego poddaństwa - tak jak w 1988 r. Nie zrobiła tego wbrew zapowiedziom tzw. Konstytucja biznesu, dlatego należy przywrócić ustawę Wilczka z zasadą "co nie jest zakazane, jest dozwolone" i "pozwólcie działać" (przyp. red.) – mówi Sadowski.
– W polskim państwie wydano dziesiątki miliardów złotych na tzw. programy ułatwiające przekwalifikowanie się różnych grup społecznych. Ale niewiele z tego wynikało. Osoba nawet z kilkoma dyplomami i ukończonymi kursami nie znajdzie pracy, jak jej nie będzie – kwituje specjalista.