Rusin: Robię to, co chcę
Zwycięstwo w „Tańcu z gwiazdami” dało jej szansę. Skorzystała z niej. Kinga Rusin rozwija firmę PR,prowadzi program w TVN i na razie nie myśli o nowym związku.
09.07.2007 | aktual.: 07.08.2007 11:52
ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE
Robię to, co chcę
Zwycięstwo w „Tańcu z gwiazdami” dało jej szansę. Skorzystała z niej. Kinga Rusin rozwija firmę PR,prowadzi program w TVN i na razie nie myśli o nowym związku.
Czy jest pani perfekcjonistką?
Sama nie wiem… Ale lubię, kiedy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Tak, jak sobie zaplanowałam. Nie potrafię nic robić na pół gwizdka. Moje życie będzie pewnie z tego powodu krótsze, bo strasznie się spalam. Od dwóch lat żyję w nieustannym pośpiechu. Cały czas nowe wyzwania, nowe pomysły, nowe stresy… Ale nie narzekam.
Ucieka pani w pracę?
Z radością przyjmuję to, co daje mi los. Wykorzystuję dobrą passę. Bo jeśli nie teraz, to kiedy? Kiedy mam realizować wizje, marzenia, które jeszcze rok, dwa lata temu były nie do zrealizowania? Życie właśnie teraz daje mi szansę. Mogę podjąć wyzwanie albo nie. Zazwyczaj się nie waham.
Jakie marzenia, nierealne dwa lata temu, spełnia pani dzisiaj?
Mogę tylko powiedzieć, że nie ma to nic wspólnego ani z telewizją, ani z moją agencją PR. Pomysł jest może trochę ryzykowny, ale mam nadzieję, że będzie się dobrze rozwijał. Nie od razu znalazłam dla niego sprzymierzeńców. Na pewno pomogło zwycięstwo w „Tańcu z gwiazdami”. Wiele osób wtedy we mnie uwierzyło. Łatwiej mi było je przekonać.
Działanie mnie buduje, daje mi dobrą energię. Jeśli jedna rzecz się nie udaje, to staram się zebrać siły i robić coś innego. Moja mama mówi, że teraz widzi we mnie kawałek mojego szalonego ojca. Rzeczywiście, dopiero po jego śmierci zaczęłam doceniać jego pasję do interesów, które często nie przynosiły wielkich zysków. To był prawdziwy wizjoner. Swoimi pomysłami wyprzedzał rzeczywistość co najmniej o dekadę. Wymyślił na przykład hodowle bażantów i dzikich zwierząt w Mazurskiej Wolnej Strefie Ekonomicznej. Wszyscy stukali się w czoło, nikt mu nie chciał zaufać. A dzisiaj jadę na wschód Polski i widzę te hodowle.
Kiedyś przyszedł i powiedział: „Będę się zajmował śmieciami”. Nie zdziwiłam się jakoś szczególnie, chociaż w tamtych czasach rzadko kto wiedział o recyklingu. Znalazł wtedy człowieka, który wymyślił prototyp maszyny do przerabiania odpadków plastikowych na olej napędowy. Poświęcił blisko 10 lat, żeby ten projekt wypromować. I wypromował, choć nie on czerpał z niego korzyści.
Dziś go pani docenia. A co pani myślała o nim kiedyś?
Obie z mamą uważałyśmy, że ojca nie można brać poważnie, trzeba przymknąć oko na te jego pomysły. Zresztą on o wiele więcej mówił, niż robił. Albo coś zrobił i zostawiał, szedł dalej realizować następną swoją szaloną ideę.
Co dał pani jako ojciec?
Absolutną akceptację, całkowicie bezkrytyczne podejście do mojej osoby. Zawsze mi powtarzał, i nigdy nie miałam co do tego wątpliwości, że jestem najważniejszą osobą w jego życiu. Nieważne, gdzie był, co robił, w jakim żył układzie, mogłam na niego liczyć. Kiedy go potrzebowałam, rzucał wszystko i spotykał się ze mną, rozmawiał, doradzał. Nikt poza rodzicami nie daje nam stuprocentowej gwarancji lojalności i prawdziwości uczuć. Tylko miłość między rodzicami i dziećmi może być bezwarunkowa. Każda inna jest jakoś uwarunkowana, tego nikt nie zmieni, tak po prostu jest.
W ogóle o tym teraz nie myślę. Bardzo dobrze czuję się we własnym towarzystwie. Mój mikroświat to moje dzieci, moja mama i ja. Może to źle, bo z drugiej strony jestem zwolennikiem teorii, że człowiek to zwierzę stadne, że potrzebuje drugiego człowieka dla pewnej równowagi. Wiem, sama sobie zaprzeczam, ale co ma być, to będzie.
Może związek kojarzy się pani z byciem w cieniu drugiej osoby?
Kiedy jest się w cieniu z własnego wyboru, nie ma się świadomości, że to jakaś drugorzędna rola. Gdy byłam w związku małżeńskim, nigdy nie myślałam, że to, co robię, jest mniej wartościowe niż to, co robi mój mąż. Przeciwnie, czerpałam radość z bycia z dziećmi, zajmowałam się budową domu. Dziś, jak sobie w nim siedzę, to patrzę dookoła z nieukrywaną dumą – to „moja krew, pot i łzy”. Miałam satysfakcję, że działam na zapleczu rodziny, że współtworzę pewien układ, w którym odgrywam istotną rolę. To, że kogoś nie widać w mediach, nie znaczy, że siedzi i odpoczywa. Nie wszystko w życiu robi się dla poklasku.
Dla wielu kobiet rozwód wiąże się z utratą poczucia wartości. Pani mówi w wywiadach, że odzyskała poczucie swojej siły i wartości. Dlaczego?
O rozwodzie i sprawach z nim związanych nie chcę już rozmawiać. Udało mi się odbudować moją wartość marketingową na rynku medialnym. A to dzięki temu, że wcześniej, przez wiele trudnych lat, nie spaliłam mostów, zachowałam dobre relacje z ludźmi, których cenię. Oczywiście potrzebne jest szczęście, dar losu, pewien układ sił. Ale równie istotne jest zdać sobie sprawę, że nic w naszym życiu nie dzieje się bez przyczyny, że wszystko ma swój sens. Ważne jest, żebyśmy umieli wykorzystać pewne zdarzenia, które na pierwszy rzut oka wydają się negatywne, jako bodziec do tego, żeby zrobić coś pozytywnego.
Taka postawa życiowa to wynik wychowania czy własnych odkryć?
Chyba mam to po tacie. Taki przekaz, żeby nie przejmować się tym, co ludzie gadają. Robić swoje i czerpać z tego radość. Otaczać się szczęśliwymi ludźmi i nie dać się wysysać wampirom energetycznym.
Nie, chyba nie potrafię. Może to błąd, może taki moment jeszcze przyjdzie w moim życiu. Ciężko jest mi się przyznać, że nie daję sobie rady, co wcale nie świadczy o sile. Bardzo szanuję ludzi, którzy potrafią poprosić o pomoc. Ale to nie leży w mojej naturze. Bardzo szybko stałam się niezależna finansowo. Już jako szesnastolatka udzielałam korepetycji z angielskiego. Miałam żelazną zasadę: nie prosić rodziców o pomoc finansową. Lubiłam dostać wędkę zamiast ryby. Pracowałam na przykład w firmie ojca jako tłumacz. Jestem trochę taką Zosią Samosią. Nie wiem do końca, czy jest mi z tym dobrze. Pewnie łatwiej byłoby mi poradzić sobie z niektórymi emocjami, gdybym umiała dzielić się nimi z drugą osobą. Ale niektóre cechy trudno zmienić.
Skąd aż tak wielka potrzeba samodzielnego radzenia sobie w życiu?
Po prostu taki charakter. Zawsze taka byłam. Nie sądzę, żeby wychowanie i to, co przytrafia nam się w dzieciństwie i młodości, miało aż tak wielkie znaczenie. Jak patrzę na swoje dzieci, to mam taką refleksję, że człowiek rodzi się jako jednostka już ukształtowana i od początku ma swoje wady i zalety. I świat zewnętrzny nie jest w stanie zrobić z niego kogoś innego.
Ma pani jakieś marzenia niezwiązane z pracą?
Owszem. Pójść na bardzo, bardzo długi spacer do lasu. Iść i iść wolnym, leniwym krokiem. Nie myśleć o tym, że zaraz muszę wracać i coś załatwiać. Mam coraz mniej czasu na relaks. Kiedyś odpoczywałam, uprawiając sport. Wystarczyło mi oderwanie się od wysiłku intelektualnego. Teraz potrzebuję odpocząć również od sportu. Celebruję te rzadkie chwile, kiedy nic nie muszę robić. Po prostu siadam i oddycham. Moje córki są zdziwione, bo dotąd nie znały takiej mamy, która siedzi w fotelu. Ostatnio miałyśmy chwilę przerwy pomiędzy jednym a drugim spotkaniem i one się spytały, co będziemy robić. Jak usłyszały, że posiedzimy, to powiedziały: „No co ty, mamo, może chociaż z psem wyjdziemy albo pobiegamy”. Boże, pomyślałam, sama sobie ten bicz ukręciłam.
Mama perfekcjonistka?
Może nawet za bardzo, czasem myślę, że trzeba odpuścić.
Myślałam, że to pani potrafi. Przeczytałam w jednym z wywiadów, że nie ingeruje pani w to, co robią dzieci, „do pierwszej krwi”.
Inaczej nie dałabym rady. Zresztą na wspólnych wyjazdach ze znajomymi zawsze zapowiadam innym rodzicom: „Ja nie ingeruję, nie będę nikogo godzić, niech sobie sami układają swoje relacje w tym dziecięcym społeczeństwie”. Moim zdaniem w ten sposób wyrabiają sobie najcenniejszą z inteligencji, czyli inteligencję emocjonalną. W tym właściwie jest cały sens naszego życia: umieć sobie ułożyć relacje z innymi ludźmi tak, żeby czerpać z nich radość i żeby te relacje wszystkim dużo dawały.
To w czym im pani nie odpuszcza?
Na przykład w nauce tenisa, za którą nie przepadają. A ja wiem, że kiedyś docenią tę umiejętność. W końcu po to są rodzice, żeby podejmowali decyzje dobre dla dzieci. Inna sprawa, że akurat po ich stosunku do tenisa widać, jak dzieci doskonale wyczuwają dorosłych. Ja sama też uczyłam się gry w tenisa bez wielkiego zaangażowania. Natomiast moją wielką pasją są narty i konie. I dziewczynki też uwielbiają te sporty. Pola już nie może doczekać się zimy, a mnie serce rośnie, jak widzę, jak moje dziewczynki pięknie jeżdżą.
Dla pani jazda konna to rodzaj terapii?
Żeby to była terapia, trzeba mieć z czego się leczyć. To jest przede wszystkim moja wielka pasja. Możliwość przebywania z żywym, niczego nieudającym stworzeniem. Kiedy przebywa się ze zwierzęciem, trzeba przestawić swoje myślenie na inne tory i postarać się zrozumieć jego naturalne zachowania i reakcje, niekiedy nieobliczalne. Żeby obcowanie z koniem miało sens, potrzebne jest zupełne oderwanie się od rzeczywistości, od swoich problemów. Należy przestać myśleć o sobie, a zacząć o tym zwierzaku, o tym, jak się z nim porozumieć, o tym, gdzie kończy się moja władza, a zaczyna jego przewaga fizyczna. To fenomenalny sport, który przywraca człowiekowi emocjonalną równowagę. Gdybym tylko mogła, to porzuciłabym życie biurowo-telewizyjno-towarzyskie i nie wychodziła ze stajni.
Tęsknota za naturą?
Nie jestem w tym oryginalna. Ten powrót do natury jest teraz tak powszechnym trendem, że nawet istnieją perfumy o zapachu siana, stworzone przez Karla Lagerfelda. Uważam, że po prostu potrzebujemy kontaktu z czystą, prawdziwą naturą. Staram się o to na tyle, na ile mogę. Nie używam w domu detergentów, tylko środków naturalnych. Moja starsza córka bardzo mnie motywuje proekologicznie. Chodzi po domu i gasi niepotrzebne światła. Pomaga selekcjonować śmieci. A ostatnio miałyśmy poważną dyskusję na temat psich kup, bo wyrzucamy je w plastikowych torebkach. Pola mówi: „Mamo, one się rozkładają 300 lat, musimy je zmienić na papierowe”.
Do ekologicznych zachowań trudniej przekonać dzieci, gdy pojawia się cola, chipsy i słodycze. Jak pani sobie wtedy radzi?
Sama tego nie jem i nie piję. Nie ma tych produktów u nas w domu i moje córki ich się nie domagają. Ja osobiście chętnie bym wyeliminowała z jadłospisu również soki z kartonu, ze względu na dużą zawartość cukru. Starsza córka pije chętnie wodę, bo tego ją nauczyli w szkole. Zamiast zajmować się Teletubisiami, pomyślmy, jak uchronić nasze dzieci od chorób wywołanych jedzeniem tak wielkich ilości cukru i innych szkodliwych produktów.
Ma pani poczucie, że teraz wychowuje córki sama?
Nie. Chociaż „niedzielny” ojciec nie ma czasu na wychowywanie. Jego spotkania z dziećmi są czasem spełniania kaprysów, rozpieszczania, obdarowywania swoją uwagą i zaangażowaniem. Takie emocje są równie cenne, jak dyscyplina. To bardzo dowartościowuje dzieci. Z tego punktu widzenia można powiedzieć, że jestem od czarnej roboty.
Jest pani osobą aktywną, twórczą i pełną życia. Ale z pewnością, jak każdego, dopadają panią trudne uczucia: smutek, żal, złość? Jak pani sobie z nimi radzi?
Jak każdy miewam gorsze dni wtedy, kiedy jestem zmęczona, kiedy jest szaro za oknem, kiedy coś nie idzie po mojej myśli. Ale mam żelazną zasadę: nie karmię się swoimi smutkami, nie nakręcam się, nie rozpamiętuję, nie popadam w melancholię. Pomaga mi w tym na pewno mój intensywny tryb życia, moja praca, którą lubię, moje pasje, nowe wyzwania, które bardzo mnie motywują. Największą pozytywną siłę dają mi jednak moje dzieci. Kiedy je obserwuję, patrzę, jak rosną, jak się rozwijają, jak się śmieją, wtedy wiem, że życie ma sens, że mój trud się opłaca. Jedno „kocham cię, mamo” jest najlepszą terapią na wszystko!
Wydanie Internetowe