ModaSchizofrenia kontrolowana

Schizofrenia kontrolowana

Schizofrenia kontrolowana
Źródło zdjęć: © Fashion Magazine
20.07.2009 09:33, aktualizacja: 21.06.2010 13:12

Zawód: aktor. Wiek: 43. Stan cywilny: żonaty +dwóch synów. Rozpoznanie: Stan ogólny bardzo dobry. Nie stwierdzono chorób środowiskowych: gwiazdorstwa, podejrzliwości, zawiści. Zaburzenia nastroju typu depresja – brak. Pacjent doskonale odróżnia rzeczywistość od fikcji. Na kozetce Fashion zdolny do wykonywania zawodu – Rafał Królikowski.

Zawód: aktor. Wiek: 43. Stan cywilny: żonaty +dwóch synów. Rozpoznanie: Stan ogólny bardzo dobry. Nie stwierdzono chorób środowiskowych: gwiazdorstwa, podejrzliwości, zawiści. Zaburzenia nastroju typu depresja – brak. Pacjent doskonale odróżnia rzeczywistość od fikcji. Na kozetce Fashion zdolny do wykonywania zawodu – Rafał Królikowski.

Fashion Magazine: Niezwykle trudno umówić się z Panem na wywiad. To oznacza dwie rzeczy – świetny czas w życiu zawodowym i pracoholizm.

Rafał Królikowski: Nie jest tak źle (śmiech). Rzeczywiście mam teraz trochę pracy związanej z kręceniem kolejnej części serialu „Teraz albo nigdy”. Do tego dochodzą próby teatralne i robi się zamieszanie.

Co to za spektakl?

Sztuka nosi tytuł „Hipnoza”. Tragikomedia, którą znalazła Beata Ścibakówna, a reżyseruje Wojtek Malajkat. Zabawny, trochę sentymentalny tekst o Polakach emigrantach. Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie. Premierę planujemy w czerwcu w teatrze „Bajka”.

Prasa kolorowa przykleiła Panu etykietę amanta. Rozumiem, że przed wojną była to najwyższa forma uznania dla urody i talentu aktora, ale...

Głównie dla urody (śmiech).

Właśnie. Dzisiaj to trochę pobrzmiewa efekciarstwem. Powiedziałabym, że ambitnemu aktorowi może nawet przeszkadzać.

Rzeczywiście, na początku ta etykieta mi ciążyła. Przede wszystkim ograniczała propozycje zawodowe, jakie dostawałem. Ale szczęśliwie przyszedł taki moment, że zagrałem też inne, dziwne i skomplikowane postaci. Zaczęło się od przedstawienia teatralnego Agnieszki Glińskiej i Władysława Kowalskiego „Kaleka z Inishmann”. Grałem opóźnionego w rozwoju chłopca, który żyje w krainie żelków-melków. To było dla mnie o tyle ważne przedsięwzięcie, że krytycy, a przede wszystkim reżyserzy zobaczyli, że mogę zagrać kogoś innego niż ślicznego chłopca. Parę dni po premierze pojawił się Andrzej Saramonowicz, który robił wtedy projekt takiego magazynu filmowego „Pół serio” i zaprosił do niego mnie i Edytę Olszówkę. Mogliśmy tam pochulać i pobawić się różnymi konwencjami. Potem była rola dziwnego, trochę pokręconego dziennikarza u Juliusza Machulskiego w „Superprodukcji”. Ten Wacław w „Zemście” Wajdy też nie był już taki gładki i ulizany jak we wcześniejszych inscenizacjach. Z lepszym lub gorszym rezultatem wypadłem więc z
szuflady: amant. Nie ukrywam, że z uczuciem ulgi.

Ale temat wrócił, bo porwał Pana „Lewiatan”, czyli superserial TVN.

Teraz mam już do tego dystans. Gdybym był w innym momencie swojej zawodowej drogi, pewnie bym się poważnie zastanowił, czy przyjąć taką propozycję.

Wie Pan, jaka rola naprawdę pomogłaby Panu zerwać z tym wizerunkiem? Taka, jaką dostał Sean Penn w „Obywatelu Milk”.

Każdy aktor czeka na taką propozycję. Niestety, w polskim kinie brak takich scenariuszy. Nie ma metod opracowywania świetnych fabuł. Amerykanie mają całe sztaby ludzi, którzy świetnie piszą, bo z całego świata odsysają talenty. Jak tylko pojawi się ktoś zdolny, wcześniej czy później upomni się o niego Hollywood. Martin McDonogh, Irlandczyk, który napisał „Kalekę z Inishmann” po paru przedstawieniach, które okazały się światowymi sukcesami, też pracuje już dla Amerykanów. No cóż, my mamy małą i skromną kinematografię. Oczywiście, u nas też zdarzają się wybitne scenariusze i niektórzy mają szczęście w tych filmach zagrać. Ja na swój ciągle czekam.

Zazdrościł Pan kiedyś roli koledze?

Nie, ja nie zazdroszczę. Po prostu żałuję, że pewnych zawodowych marzeń już nie zrealizuję.

Na przykład?

Nie zagram u Krzysztofa Kieślowskiego. Nie będę częścią takiego kina, jakie on realizował. Żałuję też, że nie zagrałem w „Długu” czy w „Placu Zbawiciela” Krzysztofa Krauzego. To ważne filmy, które dużo o nas Polakach mówią. Ale z drugiej strony Pan swoją karierę zaczął z wysokiego C. W końcu debiut u Andrzeja Wajdy to wielka sprawa. Jak czuł się chłopak, który zaraz po szkole teatralnej dostaje główną rolę w filmie legendy polskiego kina?

Przyznam się, że to był duży stres. Odpowiedzialność i stres. Tym bardziej, że Andrzej Wajda raczej pracował z doświadczonymi aktorami. Ja byłem świeżo upieczonym kurczakiem. Powiem tak: w „Pierścionku z orłem w koronie” robiłem, co mogłem, żeby sprostać zadaniu. Nie mnie oceniać efekt. Na pewno nie mam do siebie pretensji, że coś zawaliłem. Film to praca zespołowa. Sukces jest wypadkową wielu talentów. No i trzeba mieć troszeczkę szczęścia.

Ja Pana w tym filmie pensjonarsko uwielbiam. Jakoś podchorąży Marcin szczególnie utrwalił się w mojej pamięci. Może dlatego, że widziałam „Pierścionek” dzień przed maturą. A skoro jesteśmy przy szkole, to czy aktorstwa można się nauczyć? A może da się grać samą „iskrą bożą”?

Nie ma jednej recepty. Na nic w sztuce nie ma przepisu. Jeśli mówimy o aktorstwie teatralnym z prawdziwego zdarzenia, to przygotowanie merytoryczne, wiedza o tym wszystkim wydaje się mi niezbędna. To pomoże odnaleźć się w konwencji. Natomiast w filmie czy telewizji jest już troszeczkę inaczej. Na pewno bez opanowania rzemiosła trudno jest aktorowi grać postacie, które „nie przekładają się”, tzn. nie są takie jak on w rzeczywistości, nie są do niego w jakimś sensie podobne. Z drugiej strony, człowiek inteligentny przy dobrych reżyserach może się tego nauczyć. Niektórzy mają intuicję i to wystarczy. Szkoła daje możliwość eksperymentów. Bezkarnego próbowania i mylenia się.

Szybko orientuje się Pan, czy partneruje dobremu czy słabemu aktorowi?

Oczywiście, że tak. To jest kwestia porozumienia. Obydwoje albo wiemy o czym mówimy, albo nie.

I tak jak w meczu tenisowym dwoje dobrych graczy tworzy spektakl, a jeden słaby psuje mecz?

Absolutnie tak.

Ci najlepsi, wielcy aktorzy grają bez wysiłku. To wydaje się takie lekkie i naturalne. Jakby aktorstwo było po prostu chodzeniem i mówieniem. Ale na tak trywialną definicję grania pewnie Pan się nie zgodzi ?

Tak, to trochę zbyt trywialne. Aktorstwo polega na wprowadzaniu widza w inną rzeczywistość. To rodzaj umiejętnego oszukiwania. Im lepiej oszukamy, im jesteśmy bardziej wiarygodni, tym lepiej zagraliśmy. Widz musi nam uwierzyć, bo tylko wtedy może coś razem z bohaterami przeżyć.

Ma Pan czasem pokusę, żeby grać w życiu?

Może kiedyś, w młodości. Z biegiem lat coraz bardziej chcę w momentach prywatności być autentyczny. Wręcz poszukuję siebie, własnej oceny danej sytuacji i własnego sposobu zachowania w danej sytuacji. Staram się odrzucać zawodowe natręctwa i zachowywać prawdziwie. Oddzielić siebie od fikcji.

To chyba nie jest proste. Pamiętam, jak Marek Kondrat mówił w wywiadzie o trudnych miesiącach, jakie przeżywał on i jego rodzina, kiedy grał w „Dniu świra” Marka Koterskiego?

Tak, to wszystko się w człowieku odkłada. Przychodzi do domu cały rozwibrowany, nabuzowany, rozkręcony, a tam rzeczywistość, normalne życie, zwykłe obowiązki wynikające z bycia mężem, ojcem, synem. Rodzina może być wyrozumiała, ale nie może podążać ciągle za naszymi myślami, nastrojami.

Za uniesieniami i upadkami artysty?

I dobrze. Oni nas mają sprowadzać na ziemię, żebyśmy mogli normalnie funkcjonować, żebyśmy z tego transu wyszli. Mój profesor w szkole teatralnej mówił, że aktorstwo to jest kontrolowana schizofrenia. Coś w tym jest. Ludzie słabsi, wrażliwsi mogą się w tych dziwnych światach pogubić i zatracić. Ale czasem trzeba zwariować?

Dla dobra sztuki (śmiech). Są oczywiście różne szkoły. Jedne bardziej rzemieślnicze, techniczne i te, które mówią, że powinniśmy się tymi postaciami faktycznie stać. Ale żeby się udać w taką podróż, trzeba mieć do niej materiał, a taki nie zawsze się trafia. To wszystko wydaje się jednak wielką tajemnicą. Andrzej Żuławski uważa, że aktorzy czasami posiłkując się sztampą czy konwencją, udają, że tę podróż odbyli, ale to nie jest to. Nigdy z Andrzejem Żuławskim nie pracowałem. Kiedyś przy okazji „Szamanki” miałem jakąś propozycję, ale się jej wystraszyłem. Chociaż wiedziałem, że on świetnie pracuje z aktorem. Te jego wczesne filmy są rzeczywiście przedziwne i niesamowite. Aktorzy w nich grają lepiej niż kiedykolwiek mogli przypuszczać, że mogą. Tylko, że on osiągając taki fantastyczny efekt, przekroczył granicę odpowiedzialności za człowieka. W całym tym szaleństwie, wariactwie musimy pamiętać, że to jest tylko sztuka. W pewnym momencie trzeba z tego wyjść.

I przyjąć kolejną rolę?

Tak, bo to jest nasz zawód. Na tym polega aktorstwo. Nie gramy ról, żeby spłonąć.

Ale czasami można grać rzeczy tak słabe, że można spłonąć ze wstydu. Zdarzyły się Panu takie straszne artystyczne kompromisy?

Chyba nie. Przyjęcie każdej z propozycji to jest wypadkowa wielu czynników. Zanim zdecyduję, czy coś zrobię, zadaję sobie wiele pytań. Jeśli przeważają odpowiedzi na tak, to ją przyjmuję. Nigdy nie zrobiłem czegoś tylko dla pieniędzy. Musi w tym być coś dla mnie jako aktora czy człowieka interesującego. Muszę mieć zaufanie do obsady i kapitana, czyli reżysera. W ogóle podstawą rozpoczęcia rozmowy jest pytanie – Kto to robi? Kto będzie dowodził tym statkiem? Gdzie wcześniej dopłynął? Jeśli to były tylko mielizny, to lepiej w to nie wchodzić.

„Teraz albo nigdy” to sukces. Ludziom się podoba, a twórcy kręcą kolejne części. Zapytam jednak przewrotnie. Czym serial amerykański różni się od polskiego?

Scenariuszem. My nie mamy wypracowanego modelu pisania scenariusza. Nie wystarczy świetny pomysł i pierwszy układ fabuły. Sztab ludzi powinien to później analizować, zmieniać, udoskonalać. Drugą rzeczą są pieniądze.

Ale realizatorzy z TVN-u mają zabawki…

Mają i starają się rzeczywiście robić to na wysokim poziomie. Myślę, że w Polsce pod względem realizacyjnym jest to najwyższa półka. Starają się dać twórcom jak największy komfort. Ale brakuje pieniędzy, czasami właściwych ludzi i rozmachu.

Amerykańskiego rozmachu. Jakoś pobrzmiewa w tej rozmowie tęsknota za Hollywood. Ale tam rządzą krwiożerczy producenci.

Do tego arogancja, standardowość i plastik (śmiech).

I te nieznośne happy endy.

Tak, Europejczycy mają inny sposób opowiadania. Bardziej dogłębny, podszyty stanami depresyjnymi. Tam wszystko jest afirmowane. To wynika z ich kultury, z doświadczenia. Oni tak byli chowani. Im się po prostu dobrze żyje.

To się zmienia as we speak. Czyli kończymy po europejsku, bez happy endu, z chmurą kryzysu nad głowami. Życzę Panu i sobie, by polska kinematografia i scena jak najmniej przez niego ucierpiały.

[

]( http://fashionmagazine.pl )

Źródło artykułu:WP Kobieta