GwiazdySeksowny umysł Mołek

Seksowny umysł Mołek

Seksowny umysł Mołek
Źródło zdjęć: © Adam Wlazły
28.11.2008 11:21, aktualizacja: 31.08.2011 12:41

Mówią o niej­ „królowa śniegu”, „kobieta arogancka i z dystansem”. Mimo to Polacy uznali ją za najseksowniejszą dziennikarkę.

Mówią o niej­ „królowa śniegu”, „kobieta arogancka i z dystansem”. Mimo to Polacy uznali ją za najseksowniejszą dziennikarkę. Jednak Magda Mołek od idealnych wymiarów seksbomby bardziej ceni zainteresowanie drugim człowiekiem. Zaś pokory wobec siebie samej uczy się dzięki jodze.

SUK­CES: W sondażu Pentora Polacy uznali panią za naj­sek­sow­niej­szą dzien­ni­kar­kę. Ucieszyła się pani z takiego wyróżnienia?

MM: To oczywiście miłe, dzi­wi mnie jednak ten wer­dyk­t, bo uwa­żam się za za­prze­cze­nie ide­ału seks­bom­by. Nie te kształ­ty, nie ten styl. De­kol­ty, mi­ni, wy­zy­wa­ją­cy spo­sób by­cia – to nie ja! Przy­znam, że współ­cze­sny wzo­rzec ko­bie­ty sek­sow­nej jest dla mnie dość po­wierz­chow­ny. Li­czy się tyl­ko to, co wi­dać na pierw­szy rzut oka. Mam nadzieję, że wciąż sek­sow­ny mo­że być też umysł, głos, em­pa­tia, za­in­te­re­so­wa­nie dru­gim czło­wie­kiem, któ­­re – my­ślę – najlepiej mnie okre­śla. Ale obawiam się, że świat już za bardzo się zmienił.

W tej kwe­stii ani tro­chę. Ko­bie­ta sek­sow­na musi być nie­zmien­nie uro­dzi­wa, po­cią­ga­ją­ca, efek­tow­na. Ten wer­dykt pa­da z mę­skich ust. Resz­ta to do­date­k.

Ja na­praw­dę nie ro­zu­miem, jak bez pa­ra­me­trów seks­bom­by za­słu­ży­łam na to mia­no. Zwłasz­cza że mam bar­dzo sprzecz­ne sy­gna­ły o tym, jak się mnie po­strzega. Czy kró­lo­wa śnie­gu – jak wie­lu mnie na­zy­wa – mo­że być sek­sow­na?

Mo­gę się jedynie do­my­ślać. O tej kró­lo­wej śnie­gu to sa­ma kie­dyś pal­nę­łam w ja­kimś wy­wia­dzie, chy­ba w kon­tek­ście okre­su doj­rze­wa­nia, ja­ka to by­łam wte­dy zdy­stan­so­wa­na do świa­ta. Tę in­for­ma­cję po „prze­tra­wie­niu” przez mo­je­go roz­mów­cę, a póź­niej przez in­ter­nau­tów, zin­ter­pre­to­wa­no ja­ko aro­gan­cję i wy­nio­słość. My­ślę, że wszy­scy, któ­rzy zna­ją mnie bli­żej, też się z tym nie zgo­dzą, ale trud­no być ad­wo­ka­tem we wła­snej spra­wie. Już przy­zwy­cza­iłam się do te­go, że lu­dzie, któ­rzy mnie do­pie­ro po­zna­ją, mó­wią mi, że są mi­le za­sko­cze­ni. Bo spo­dzie­wa­li się wła­śnie lo­do­wej gó­ry.

Mo­że to przez ten pani dy­stan­s?

Ale on w mo­im za­wo­dzie jest nie­zbęd­ny. Mam ta­ką na­tu­rę. Trzy­mam przez pierw­szą chwi­lę dy­stans, bo on da­je mi czas na oswo­je­nie się z roz­mów­cą i sy­tu­acją, w ja­kiej się znaj­du­ję. W peł­nym mi­ło­ści do­mu ro­dzin­nym ja­ko dziec­ko by­łam bar­dzo ko­cha­na i roz­piesz­cza­na. Mam dwóch bra­ci, więc by­łam uko­cha­ną có­recz­ką. Kie­dy przez kil­ka­na­ście lat ży­je się w ta­kim do­mo­wym cie­peł­ku, w prze­ko­na­niu, że jest się kimś wy­jąt­ko­wym, i na­gle tra­fia się do wy­ści­gu szczu­rów, to czło­wiek czu­je się jak w kom­plet­nie in­nym wy­mia­rze. I wła­śnie dy­stans do tej rze­czy­wi­sto­ści jest czymś w ro­dza­ju me­cha­ni­zmu obron­ne­go, któ­ry się wy­ko­rzy­stu­je, by nie zgi­nąć.

Do­kład­nie tak. Lu­dzie czę­sto my­lą tę umie­jęt­ność z chę­cią izo­lo­wa­nia się od świa­ta. A to, że po­tra­fię się zdy­stan­so­wać wo­bec spraw i lu­dzi, z któ­ry­mi się sty­kam, nie zna­czy, że od nich ucie­kam, że ota­czam się mu­rem i je­stem nie­do­stęp­na. Ta­kie rze­czy na swój te­mat też już czy­ta­łam. Ale w rze­czy­wi­sto­ści jest zu­peł­nie od­wrot­nie. Ja nie umiem żyć bez lu­dzi. Cza­sem by­wam wręcz uciąż­li­wa. Kie­dy na przy­kład ca­łą pacz­ką je­ste­śmy na nar­tach, a gdzieś na sto­ku do­łą­cza­ją do nas ob­ce oso­by, ja już po 20 se­kun­dach mu­szę wie­dzieć, skąd są, jak im się tam po­do­ba itd. Nie­waż­ne, że wi­dzę ich pierw­szy i mo­że ostat­ni raz w ży­ciu, mu­szę z so­bą wal­czyć, by nie uzna­li mnie za wścib­ską. Al­bo: bo­ję się la­tać sa­ma. Wte­dy na­wet ob­ca oso­ba, któ­ra sie­dzi ko­ło mnie, jest wręcz ska­za­na na mo­je za­ga­dy­wa­nie. Bo tyl­ko roz­mo­wa ni­we­lu­je mój ogrom­ny strach. Ta cie­ka­wość in­nych lu­dzi za­pro­wa­dzi­ła mnie pew­nie do mo­je­go za­wo­du, bo
prze­cież ja ży­ję z za­da­wa­nia py­tań. I wła­śnie to, co ro­bię, jest mo­ją pa­sją. Cza­sem sobie my­ślę, że mo­że teraz pró­bu­ję nad­ro­bić za­le­gło­ści z dzie­ciń­stwa, bo ja­ko dziec­ko by­łam ta­ką sa­mot­ną wy­spą.

Jak to? Przy ta­kiej daw­ce mi­ło­ści i tro­ski?

No tak. Mo­że rów­nież dla­te­go, że ży­łam wśród chłop­ców, więc wy­my­śla­łam so­bie swój in­dy­wi­du­al­ny świat, któ­ry uwiel­bia­łam. By­ło mi w nim tak do­brze, że trzy­ma­łam się nie­co z bo­ku mo­ich ró­wie­śni­ków. Pa­mię­tam, że cza­sem nu­dzi­ły mnie ich gry i za­ba­wy, wo­la­łam świat swo­jej wy­obraź­ni, swo­je książ­ki i mu­zy­kę, ży­cie w swo­im po­ko­ju. Jed­no to­wa­rzy­szy­ło mi jed­nak od za­wsze – bę­dąc dłu­go w jed­nym miej­scu, szyb­ko za­czy­na­łam się czuć nie­wy­god­nie. Za­wsze cią­gnę­ło mnie da­lej. Do miejsc ko­ja­rzo­nych z wiel­ką prze­strze­nią. Fa­scy­no­wa­ła mnie np. po­stać Ro­bin Ho­oda, bo żył w ogrom­nym le­sie, po­śród wiel­kiej prze­strze­ni. Kie­dy czy­ta­łam przy­go­dy Ro­bin­so­na Cru­soe, do­słow­nie by­łam tam na tej bez­lud­nej wy­spie. W wy­obraź­ni prze­no­si­łam się wciąż do in­nych, ta­kich wła­śnie miejsc. Pew­nie dla­te­go tak szyb­ko wy­fru­nę­łam z do­mu, choć by­ło tam tak sie­lan­ko­wo.

Wie­lo­po­ko­le­nio­wa, du­ża, zży­ta z so­bą. I ma­ma, i ta­ta po­cho­dzą z bar­dzo licz­nych ro­dzin. Dzię­ki te­mu mia­łam ca­łe mnó­stwo cio­tecz­nych bra­ci i sióstr, ku­zy­nów, stryj­ków, cioć. Du­żo też by­ło wspól­ne­go bie­sia­do­wa­nia. Ależ ja to uwiel­bia­łam. Pa­mię­tam te wie­lo­go­dzin­ne ko­la­cje i sto­ły ugi­na­ją­ce się pod cię­ża­­rem tra­dy­cyj­nych pol­skich po­traw. Mi­mo że spró­­bo­wa­łam już chy­ba wszyst­kich fry­ka­sów świa­ta, do tych, któ­re pa­mię­tam jesz­cze z dzie­ciń­stwa, wciąż wra­cam. No i oczy­wi­ś­cie nie­koń­czą­ce się dys­ku­sje, naj­czę­ściej o po­li­ty­ce i hi­sto­rii. I choć wte­dy nie­wie­le z nich ro­zu­mia­łam, naj­więk­szą ka­rą by­ło od­sy­ła­nie mnie do łóż­ka, gdy z pło­ną­cy­mi usza­mi chło­nę­łam dys­ku­sje do­ro­słych. Ale i tak nie da­wa­łam za wy­gra­ną: pod­kra­da­łam się pod drzwi i pod­słu­chi­wa­łam. Pod­czas tych spo­tkań rej wo­dził nasz cu­dow­ny dzia­dek Jó­zef. Był le­śni­kiem z za­wo­du. I to wła­śnie on spra­wił, po­ka­zu­jąc mi świat, że
prag­nie­nie po­zna­wa­nia no­wych miejsc i no­wych lu­dzi ro­sło we mnie w przy­śpie­szo­nym tem­pie. My­ślę też, że to wła­śnie mój dom ro­dzin­ny za­szcze­pił we mnie tę fa­scy­na­cję świa­tem in­for­ma­cji i ludz­kich hi­sto­rii. Na­uczy­łam się żyć w at­mos­fe­rze lu­dzi cie­ka­wych sie­bie na­wza­jem i umie­ją­cych słu­chać in­nych. I wła­śnie te­raz, opo­wia­da­jąc o tym, uświa­da­miam so­bie, jak dłu­gą dro­gę prze­by­łam z do­mu w mo­jej ro­dzin­nej Le­gni­cy do miej­sca, w któ­rym dziś je­stem. Mi­ja już 13 lat mo­jej za­wo­do­wej pra­cy, a mam 32 la­ta, więc pra­wie pół ży­cia prze­pra­co­wa­łam w me­diach. Za­czy­na­łam ja­ko 19-lat­ka od pa­rze­nia ka­wy i przy­go­to­wy­wa­nia ser­wi­sów new­so­wych w lo­kal­nej roz­gło­śni ra­dio­wej. Jed­nak po ja­kimś cza­sie za­czę­łam je czy­tać na an­te­nie, a po trzech mie­sią­cach tra­fi­łam do te­le­wi­zji.

Uda­ło się pa­ni za­ist­nieć w każ­dej sta­cji, do ja­kiej pani tra­fia­ła. Wła­ści­wie to od­by­ła pa­ni owoc­ną po­dróż po te­le­wi­zjach. A „po­dróż” to sło­wo­ wy­trych w pa­ni przy­pad­ku. W prze­no­śni i do­słow­nie.

To do­bre sło­wo na okre­śle­nie mo­je­go po­strze­ga­nia ży­cia. No i ta po­trze­ba, by gnać wciąż da­lej i znów da­lej, o ja­kiej wspo­mnia­łam. Te po­dró­że ro­zu­mia­ne w sen­sie do­słow­nym tak­że ko­cham. Jednak nie je­stem w sta­nie dłu­go prze­by­wać w jed­nym miej­scu. Na przy­kład le­że­nie na pla­ży jest dla mnie dra­ma­tem i mar­no­tra­wie­niem cza­su. My bie­rze­my prze­wod­nik i je­dzie­my sa­mo­cho­dem do wy­ma­rzo­ne­go miej­sca. Je­śli nam się po­do­ba, zo­sta­je­my. Je­śli nie, pę­dzi­my da­lej. Po­zna­je­my fan­ta­stycz­nych lu­dzi, czę­sto ich nie­sa­mo­wi­te hi­sto­rie, bo ja oczy­wi­ście na­tych­miast za­czy­nam o wszyst­ko wy­py­ty­wać. Tak prze­mie­rzy­li­śmy Wło­chy, Au­strię, Hisz­pa­nię, te­raz my­śli­my o Por­tu­ga­lii. Od­kąd po Unii moż­na się swo­bod­nie po­ru­szać, nie od­czu­wa­jąc prze­kra­cza­nia ko­lej­nych gra­nic, po­dró­żu­je­my, gdy tyl­ko to jest moż­li­we.

We Wło­szech czy Hisz­pa­nii naj­bar­dziej fa­scy­nu­je mnie wi­dok tych peł­nych wie­czo­ra­mi knaj­pek, w któ­rych prze­sia­du­ją wie­lo­po­ko­le­nio­we ro­dzi­ny. Uwiel­biam je ob­ser­wo­wać z da­le­ka. Śmie­ją się, dys­ku­tu­ją, kłó­cą. A naj­bardziej uj­mu­je mnie, jak nie­sa­mo­wi­cie ho­no­ru­je się tam se­nio­ra ro­du. Naj­lep­sze miej­sce przy sto­le jest dla nie­go. Kie­dy mó­wi – wszy­scy milk­ną. Ci lu­dzie, czę­sto bar­dzo wie­ko­wi, nie ma­ją zgorzk­nie­nia na twa­rzach, ema­nu­je z nich ra­dość, po­go­da du­cha. Wło­si i Hisz­pa­nie do sza­leń­stwa ko­cha­ją też swo­je dzie­ci. Tam się czu­je, że dla nich ży­cie to ro­dzi­na.

Jak lei­tmo­ti­v po­ja­wia się wciąż to za­uro­cze­nie pa­ni wiel­ką ro­dzi­ną. No, a pa­ni sa­ma?

Chce pa­ni po­wie­dzieć, że opo­wia­dam tu­taj o wie­lo­po­ko­le­nio­wych ro­dzi­nach, a sa­ma nie zro­bi­łam nic w tym kie­run­ku, by ta­ką mieć. (śmiech)

À pro­pos licz­by mno­giej, ja­kiej pa­ni uży­wa. Może to „my” ozna­cza to, co nie­daw­no prze­czy­ta­łam, że wy­szła pa­ni po kry­jo­mu za mąż?

Na szczęście ma­my dziś wol­ny kraj i wol­ne me­dia. Pa­pier jest cier­pli­wy, więc teoretycznie moż­na pi­sać, co się chce, bo ni­by wol­no. Ale dla mnie wol­ność bez żad­nych ogra­ni­czeń za­wsze bę­dzie anar­chią. Wiem, że już daw­no wszyst­kie gra­ni­ce zo­sta­ły w tej kwe­stii prze­kro­czo­ne, ale mimo to nie umiem się z tym po­go­dzić. Mało tego: nie za­mie­rzam się z tym go­dzić. W mo­im pro­gra­mie „W ro­li głów­nej” w TVN Sty­le za­da­ję często trud­ne i pry­wat­ne py­ta­nia. Ale zawsze się­gam do źró­dła – py­tam oso­bi­ście oso­bę, któ­rej spra­wa do­ty­czy. Nigdy nie opi­su­ję jej za jej ple­ca­mi, nie prze­ina­czam wydarzeń, zawsze kon­fron­tu­ję z mo­im bo­ha­te­rem fak­ty w szcze­rej roz­mo­wie. Cza­sem z ża­lu czy wzru­sze­nia le­ją się łzy, in­nym ra­zem śmie­je­my się do łez. To jest praw­dzi­wa roz­mo­wa. Każ­dy z nas ma swój wła­sny od­ręb­ny świat, do któ­re­go do­pusz­cza je­dy­nie tych, któ­rych sam chce w nim wi­dzieć. I na­wet bli­scy przy­ja­cie­le, je­śli na­praw­dę ni­mi są,
wie­dzą, gdzie koń­czy się gra­ni­ca, któ­rej nie po­win­ni prze­kra­czać.

A co się dzieje, je­śli ją prze­kro­czą? Je­śli za­wio­dą, a na­wet zdra­dzą? Czy wtedy skre­śla ich pa­ni już na za­wsze?

Ja umiem wy­ba­czać. Kie­dyś Agniesz­ka Hol­land w roz­mo­­wie ze mną po­wie­dzia­ła, że jest oso­bą wiel­ko­dusz­ną. Ja my­ślę o so­bie po­dob­nie. Wo­lę lu­dzi uspra­wie­dli­wiać, niż oskar­żać. Nie cho­wam w so­bie ura­zy. Je­śli ktoś bli­ski za­wie­dzie, nie za­czy­nam od po­tę­pia­nia go, ale prze­ciw­nie – pró­bu­ję zro­zu­mieć, czy nie ma w tym mo­jej wi­ny. I ana­li­zu­ję, dla­cze­go to zro­bił. Mo­że ktoś mu do­piekł i miał po­trze­bę od­re­ago­wa­nia? Mo­że nie ra­dzi so­bie z ja­kimś pro­ble­mem? Jak wiel­ką po­trze­bę od­re­ago­wy­wa­nia tych ne­ga­tyw­nych emo­cji ma­ją co­dzien­nie ota­cza­jący nas lu­dzie, z roz­ba­wie­niem ob­ser­wu­ję, sto­jąc w kor­kach. Pa­trzę na ota­cza­ją­ce mnie twa­rze, na te mi­ny i spoj­rze­nia po­sy­ła­ne zza szyb sa­mo­cho­dów. Jak­bym czy­ta­ła w my­ślach osób, któ­re ob­rzu­ca­ją się tymi spoj­rze­nia­mi, choć pew­nie gdy­by mo­gli, rzu­ca­li­by czymś wię­cej. (śmiech) Je­stem wręcz na­mięt­nym „pod­glą­da­czem” po­dob­nych sy­tu­acji. We mnie sa­mej zaś
zu­peł­nie nie wy­wo­łu­ją one złych emo­cji.

Czy w re­la­cjach mę­sko­-dam­skich jest pa­ni rów­nie to­le­ran­cyj­na, jak w przyjacielskich?

Nie mnie to mó­wić, ale je­stem chy­ba part­ne­rem ela­stycz­nym. Ży­cie ze mną jest cał­kiem zno­śne. Za­ry­zy­ko­wa­ła­bym na­wet, że jest wręcz przy­jem­ne. (śmiech) Mam za­sa­dę, któ­rą sto­su­ję od daw­na: trak­tu­ję lu­dzi tak, jak sa­ma chcia­ła­bym, by mnie trak­to­wa­no. Te­go na­uczy­ła mnie ma­ma. To dzia­ła w obie stro­ny: mu­sisz mieć świa­do­mość, że je­śli uczu­ciem, ja­kie do­mi­nu­je w re­la­cjach z in­ny­mi, jest złość, nie licz na to, że oni od­po­wie­dzą ci w in­ny spo­sób. Ale je­śli ty­mi uczu­cia­mi są em­pa­tia i życz­li­wość, mo­żesz być pe­wien, że te do­­bre emo­cje do cie­bie wró­cą. Pa­rę lat te­mu za­in­te­re­so­wa­łam się fi­lo­zo­fią i kul­tu­rą Wscho­du. Wie­le re­cept na uda­ne ży­cie z naj­daw­niej­szych cza­sów spraw­dza się w mo­im ży­ciu.

Po­dob­no kiedyś za­czy­ty­wa­ła się pa­ni w wy­kła­dach Osho, medytuje pani w tradycji Zen?

Do te­go eta­pu w ogó­le nie do­tar­łam, to nie mo­ja baj­ka. Ale ćwi­czę jo­gę. Ona da­je znacz­nie wię­cej niż naj­lep­sze ga­bi­ne­ty te­ra­peu­tycz­ne. Nie każ­de­mu ta for­ma wy­sił­ku od­po­wia­da. Ja też dłu­go przy­glą­da­łam się jej z bo­ku. Naj­pierw za­czę­łam czy­tać o jej do­bro­czyn­nym wpły­wie, aż w koń­cu za­czę­łam ją ćwi­czyć. Je­śli to „dzia­ła” od ty­lu wie­ków i ty­lu lu­dziom po­ma­ga, to chy­ba o czymś świad­czy. Zresz­tą do­świad­czam te­go na so­bie.

No, ale co da­je pani jo­ga?

Przede wszyst­kim uczy po­ko­ry wo­bec wła­sne­go cia­ła i wła­s­nych moż­li­wo­ści. Nie­któ­rzy mó­wią, że jo­ga to re­li­gia. Ja tak nie uwa­żam, jed­nak na pew­no sta­re po­wie­dze­nie: „W zdro­wym cie­le zdro­wy duch”, tu­taj re­ali­zu­je się w peł­ny spo­sób. Ta umie­jęt­ność prze­kra­cza­nia moż­li­wo­ści wła­sne­go cia­ła, ja­kiej uczy, to tyl­ko wstęp do te­go, co ­da­je na­praw­dę. Bo to oczy­wiście po­tem prze­no­si się na sfe­rę psy­chi­ki. Gdy wy­ko­nu­jesz ja­kieś ćwi­cze­nie i my­ślisz, że nie dasz już wię­cej z sie­bie, a ktoś, kto z to­bą pra­cu­je, za­pew­nia, że dasz ra­dę, mu­sisz tyl­ko bar­dziej się wy­si­lić. Sko­ro wiesz, że mo­żesz po­ko­nać mięśnie, po­ko­nać tę, wy­da­wa­ło się, nie­prze­kra­czal­ną gra­ni­cę wy­trzy­ma­ło­ści, to z cza­sem na­uczysz się prze­kra­czać gra­ni­ce rów­nież w swo­im umy­śle. Dzię­ki te­mu znie­siesz znacz­nie wię­cej, niżby ci się wy­da­wa­ło. No i wła­śnie te­go uczy jo­ga.

Ja­ko naj­bar­dziej bo­le­sne do­świad­cze­nie i ży­cio­wą po­raż­kę wy­mie­nia pa­ni swój roz­wód. W no­wy zwią­zek we­szła pa­ni uwol­nio­na od te­go ba­ga­żu?

Mój pro­blem po­le­ga na tym, że gdy do­ty­ka mnie coś złe­go, mó­wię so­bie: „Do­bra, mle­ko się roz­la­ło, mu­szę iść da­lej”. I od­su­wam od sie­bie tę „ża­ło­bę” po złym do­świad­cze­niu, za­miast na­tych­miast do koń­ca to prze­tra­wić, prze­żyć. I ona, nie­ste­ty, do­pa­da mnie po­tem po la­tach. Dla­te­go tak dłu­go bo­la­ło mnie to, co po­win­nam daw­no za­mknąć za so­bą. Dziś już na­uczy­łam się, że każ­de nie­szczę­ście trze­ba prze­żyć od razu, bo ono po­tem i tak nas do­rwie. I to w naj­mniej ocze­ki­wa­nym mo­men­cie. A wracając do mojego rozwodu. W tej sytuacji naj­trudniejsze były dla mnie emo­cje zwią­za­ne z ludź­mi, któ­rzy nas ota­cza­li. Z te­ścia­mi, ro­dzeń­stwem tej dru­giej stro­ny, te prze­cież bliskie, wzajemne re­la­cje, któ­re na­gle trze­ba by­ło uciąć jak no­życz­ka­mi. Ja nie roz­sta­łam się w po­czu­ciu krzyw­dy. Ra­czej sie­bie obar­cza­łam tą po­raż­ką. Jak to ja – ana­li­zo­wa­łam ty­sią­ce ra­zy, co po­win­nam zro­bić, by do niej nie do­pu­ścić. I doszłam do wniosku, że
powinnam pew­nie po­cze­kać z mał­żeń­stwem, wy­ka­zać się zdrowym roz­sąd­kiem.

Dziś spra­wia pa­ni wra­że­nie spo­koj­nej, szczę­śli­wej, za­ra­ża­ją­cej ra­do­ścią ży­cia. Zwią­zek, w któ­rym jest pa­ni teraz, to też by­ła sza­lo­na mi­łość, któ­ra do­pa­dła was na­gle?

Nie. Tym ra­zem od­by­wa­ło się to, na­zwij­my, „stop­nio­wo”. Bu­do­wa­nie za­ufa­nia, wza­jem­ne zro­zu­mie­nie, przy­jaźń. Mam ta­ką teo­rię, że do­bry zwią­zek to ta­ki, gdzie lu­dzie, po­za ko­cha­niem, bar­dzo się lu­bią. I wbrew po­zo­rom to wcale nie jest ła­twa sztu­ka. Umie­jęt­ność by­cia ze so­bą tak po pro­stu, zwy­czaj­nie, bez tych słyn­nych „mo­ty­li w brzu­chu” i jed­no­cze­śnie bez po­czu­­cia, że coś się skoń­czy­ło, wy­pa­li­ło, że jest nud­no. Kie­dy wi­dzę na uli­cy pa­rę sta­rusz­ków trzy­ma­ją­cych się za rę­ce – a wca­le nie jest to rzad­ki ob­ra­zek – to ma­rzę, by da­ne mi by­ło żyć tak dłu­go i tak „nud­no”.

Jaki ma pani obraz siebie za 10, 20 lat? Widać gdzieś tę wy­ma­rzo­ną wie­lo­po­ko­le­nio­wą ro­dzi­nę?

Na tę wiel­ką ro­dzi­nę to chy­ba już za póź­no, na­wet gdy­bym na­tych­miast za­czę­ła dzia­łać w tym kie­run­ku. (śmiech) Ale na pew­no nie wi­dzę sie­bie sa­mej. Wi­dzę się w gro­ma­dzie, w ta­kiej so­li­dar­nej, roz­krzy­cza­nej, licz­nej gro­ma­dzie Ro­bin Ho­oda. Na­wet nie mu­si być w le­sie. (śmiech).

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces