Seksowny umysł Mołek
Mówią o niej „królowa śniegu”, „kobieta arogancka i z dystansem”. Mimo to Polacy uznali ją za najseksowniejszą dziennikarkę.
28.11.2008 | aktual.: 31.08.2011 12:41
Mówią o niej „królowa śniegu”, „kobieta arogancka i z dystansem”. Mimo to Polacy uznali ją za najseksowniejszą dziennikarkę. Jednak Magda Mołek od idealnych wymiarów seksbomby bardziej ceni zainteresowanie drugim człowiekiem. Zaś pokory wobec siebie samej uczy się dzięki jodze.
SUKCES: W sondażu Pentora Polacy uznali panią za najseksowniejszą dziennikarkę. Ucieszyła się pani z takiego wyróżnienia?
MM: To oczywiście miłe, dziwi mnie jednak ten werdykt, bo uważam się za zaprzeczenie ideału seksbomby. Nie te kształty, nie ten styl. Dekolty, mini, wyzywający sposób bycia – to nie ja! Przyznam, że współczesny wzorzec kobiety seksownej jest dla mnie dość powierzchowny. Liczy się tylko to, co widać na pierwszy rzut oka. Mam nadzieję, że wciąż seksowny może być też umysł, głos, empatia, zainteresowanie drugim człowiekiem, które – myślę – najlepiej mnie określa. Ale obawiam się, że świat już za bardzo się zmienił.
W tej kwestii ani trochę. Kobieta seksowna musi być niezmiennie urodziwa, pociągająca, efektowna. Ten werdykt pada z męskich ust. Reszta to dodatek.
Ja naprawdę nie rozumiem, jak bez parametrów seksbomby zasłużyłam na to miano. Zwłaszcza że mam bardzo sprzeczne sygnały o tym, jak się mnie postrzega. Czy królowa śniegu – jak wielu mnie nazywa – może być seksowna?
Mogę się jedynie domyślać. O tej królowej śniegu to sama kiedyś palnęłam w jakimś wywiadzie, chyba w kontekście okresu dojrzewania, jaka to byłam wtedy zdystansowana do świata. Tę informację po „przetrawieniu” przez mojego rozmówcę, a później przez internautów, zinterpretowano jako arogancję i wyniosłość. Myślę, że wszyscy, którzy znają mnie bliżej, też się z tym nie zgodzą, ale trudno być adwokatem we własnej sprawie. Już przyzwyczaiłam się do tego, że ludzie, którzy mnie dopiero poznają, mówią mi, że są mile zaskoczeni. Bo spodziewali się właśnie lodowej góry.
Może to przez ten pani dystans?
Ale on w moim zawodzie jest niezbędny. Mam taką naturę. Trzymam przez pierwszą chwilę dystans, bo on daje mi czas na oswojenie się z rozmówcą i sytuacją, w jakiej się znajduję. W pełnym miłości domu rodzinnym jako dziecko byłam bardzo kochana i rozpieszczana. Mam dwóch braci, więc byłam ukochaną córeczką. Kiedy przez kilkanaście lat żyje się w takim domowym ciepełku, w przekonaniu, że jest się kimś wyjątkowym, i nagle trafia się do wyścigu szczurów, to człowiek czuje się jak w kompletnie innym wymiarze. I właśnie dystans do tej rzeczywistości jest czymś w rodzaju mechanizmu obronnego, który się wykorzystuje, by nie zginąć.
Dokładnie tak. Ludzie często mylą tę umiejętność z chęcią izolowania się od świata. A to, że potrafię się zdystansować wobec spraw i ludzi, z którymi się stykam, nie znaczy, że od nich uciekam, że otaczam się murem i jestem niedostępna. Takie rzeczy na swój temat też już czytałam. Ale w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie. Ja nie umiem żyć bez ludzi. Czasem bywam wręcz uciążliwa. Kiedy na przykład całą paczką jesteśmy na nartach, a gdzieś na stoku dołączają do nas obce osoby, ja już po 20 sekundach muszę wiedzieć, skąd są, jak im się tam podoba itd. Nieważne, że widzę ich pierwszy i może ostatni raz w życiu, muszę z sobą walczyć, by nie uznali mnie za wścibską. Albo: boję się latać sama. Wtedy nawet obca osoba, która siedzi koło mnie, jest wręcz skazana na moje zagadywanie. Bo tylko rozmowa niweluje mój ogromny strach. Ta ciekawość innych ludzi zaprowadziła mnie pewnie do mojego zawodu, bo
przecież ja żyję z zadawania pytań. I właśnie to, co robię, jest moją pasją. Czasem sobie myślę, że może teraz próbuję nadrobić zaległości z dzieciństwa, bo jako dziecko byłam taką samotną wyspą.
Jak to? Przy takiej dawce miłości i troski?
No tak. Może również dlatego, że żyłam wśród chłopców, więc wymyślałam sobie swój indywidualny świat, który uwielbiałam. Było mi w nim tak dobrze, że trzymałam się nieco z boku moich rówieśników. Pamiętam, że czasem nudziły mnie ich gry i zabawy, wolałam świat swojej wyobraźni, swoje książki i muzykę, życie w swoim pokoju. Jedno towarzyszyło mi jednak od zawsze – będąc długo w jednym miejscu, szybko zaczynałam się czuć niewygodnie. Zawsze ciągnęło mnie dalej. Do miejsc kojarzonych z wielką przestrzenią. Fascynowała mnie np. postać Robin Hooda, bo żył w ogromnym lesie, pośród wielkiej przestrzeni. Kiedy czytałam przygody Robinsona Crusoe, dosłownie byłam tam na tej bezludnej wyspie. W wyobraźni przenosiłam się wciąż do innych, takich właśnie miejsc. Pewnie dlatego tak szybko wyfrunęłam z domu, choć było tam tak sielankowo.
Wielopokoleniowa, duża, zżyta z sobą. I mama, i tata pochodzą z bardzo licznych rodzin. Dzięki temu miałam całe mnóstwo ciotecznych braci i sióstr, kuzynów, stryjków, cioć. Dużo też było wspólnego biesiadowania. Ależ ja to uwielbiałam. Pamiętam te wielogodzinne kolacje i stoły uginające się pod ciężarem tradycyjnych polskich potraw. Mimo że spróbowałam już chyba wszystkich frykasów świata, do tych, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa, wciąż wracam. No i oczywiście niekończące się dyskusje, najczęściej o polityce i historii. I choć wtedy niewiele z nich rozumiałam, największą karą było odsyłanie mnie do łóżka, gdy z płonącymi uszami chłonęłam dyskusje dorosłych. Ale i tak nie dawałam za wygraną: podkradałam się pod drzwi i podsłuchiwałam. Podczas tych spotkań rej wodził nasz cudowny dziadek Józef. Był leśnikiem z zawodu. I to właśnie on sprawił, pokazując mi świat, że
pragnienie poznawania nowych miejsc i nowych ludzi rosło we mnie w przyśpieszonym tempie. Myślę też, że to właśnie mój dom rodzinny zaszczepił we mnie tę fascynację światem informacji i ludzkich historii. Nauczyłam się żyć w atmosferze ludzi ciekawych siebie nawzajem i umiejących słuchać innych. I właśnie teraz, opowiadając o tym, uświadamiam sobie, jak długą drogę przebyłam z domu w mojej rodzinnej Legnicy do miejsca, w którym dziś jestem. Mija już 13 lat mojej zawodowej pracy, a mam 32 lata, więc prawie pół życia przepracowałam w mediach. Zaczynałam jako 19-latka od parzenia kawy i przygotowywania serwisów newsowych w lokalnej rozgłośni radiowej. Jednak po jakimś czasie zaczęłam je czytać na antenie, a po trzech miesiącach trafiłam do telewizji.
Udało się pani zaistnieć w każdej stacji, do jakiej pani trafiała. Właściwie to odbyła pani owocną podróż po telewizjach. A „podróż” to słowo wytrych w pani przypadku. W przenośni i dosłownie.
To dobre słowo na określenie mojego postrzegania życia. No i ta potrzeba, by gnać wciąż dalej i znów dalej, o jakiej wspomniałam. Te podróże rozumiane w sensie dosłownym także kocham. Jednak nie jestem w stanie długo przebywać w jednym miejscu. Na przykład leżenie na plaży jest dla mnie dramatem i marnotrawieniem czasu. My bierzemy przewodnik i jedziemy samochodem do wymarzonego miejsca. Jeśli nam się podoba, zostajemy. Jeśli nie, pędzimy dalej. Poznajemy fantastycznych ludzi, często ich niesamowite historie, bo ja oczywiście natychmiast zaczynam o wszystko wypytywać. Tak przemierzyliśmy Włochy, Austrię, Hiszpanię, teraz myślimy o Portugalii. Odkąd po Unii można się swobodnie poruszać, nie odczuwając przekraczania kolejnych granic, podróżujemy, gdy tylko to jest możliwe.
We Włoszech czy Hiszpanii najbardziej fascynuje mnie widok tych pełnych wieczorami knajpek, w których przesiadują wielopokoleniowe rodziny. Uwielbiam je obserwować z daleka. Śmieją się, dyskutują, kłócą. A najbardziej ujmuje mnie, jak niesamowicie honoruje się tam seniora rodu. Najlepsze miejsce przy stole jest dla niego. Kiedy mówi – wszyscy milkną. Ci ludzie, często bardzo wiekowi, nie mają zgorzknienia na twarzach, emanuje z nich radość, pogoda ducha. Włosi i Hiszpanie do szaleństwa kochają też swoje dzieci. Tam się czuje, że dla nich życie to rodzina.
Jak leitmotiv pojawia się wciąż to zauroczenie pani wielką rodziną. No, a pani sama?
Chce pani powiedzieć, że opowiadam tutaj o wielopokoleniowych rodzinach, a sama nie zrobiłam nic w tym kierunku, by taką mieć. (śmiech)
À propos liczby mnogiej, jakiej pani używa. Może to „my” oznacza to, co niedawno przeczytałam, że wyszła pani po kryjomu za mąż?
Na szczęście mamy dziś wolny kraj i wolne media. Papier jest cierpliwy, więc teoretycznie można pisać, co się chce, bo niby wolno. Ale dla mnie wolność bez żadnych ograniczeń zawsze będzie anarchią. Wiem, że już dawno wszystkie granice zostały w tej kwestii przekroczone, ale mimo to nie umiem się z tym pogodzić. Mało tego: nie zamierzam się z tym godzić. W moim programie „W roli głównej” w TVN Style zadaję często trudne i prywatne pytania. Ale zawsze sięgam do źródła – pytam osobiście osobę, której sprawa dotyczy. Nigdy nie opisuję jej za jej plecami, nie przeinaczam wydarzeń, zawsze konfrontuję z moim bohaterem fakty w szczerej rozmowie. Czasem z żalu czy wzruszenia leją się łzy, innym razem śmiejemy się do łez. To jest prawdziwa rozmowa. Każdy z nas ma swój własny odrębny świat, do którego dopuszcza jedynie tych, których sam chce w nim widzieć. I nawet bliscy przyjaciele, jeśli naprawdę nimi są,
wiedzą, gdzie kończy się granica, której nie powinni przekraczać.
A co się dzieje, jeśli ją przekroczą? Jeśli zawiodą, a nawet zdradzą? Czy wtedy skreśla ich pani już na zawsze?
Ja umiem wybaczać. Kiedyś Agnieszka Holland w rozmowie ze mną powiedziała, że jest osobą wielkoduszną. Ja myślę o sobie podobnie. Wolę ludzi usprawiedliwiać, niż oskarżać. Nie chowam w sobie urazy. Jeśli ktoś bliski zawiedzie, nie zaczynam od potępiania go, ale przeciwnie – próbuję zrozumieć, czy nie ma w tym mojej winy. I analizuję, dlaczego to zrobił. Może ktoś mu dopiekł i miał potrzebę odreagowania? Może nie radzi sobie z jakimś problemem? Jak wielką potrzebę odreagowywania tych negatywnych emocji mają codziennie otaczający nas ludzie, z rozbawieniem obserwuję, stojąc w korkach. Patrzę na otaczające mnie twarze, na te miny i spojrzenia posyłane zza szyb samochodów. Jakbym czytała w myślach osób, które obrzucają się tymi spojrzeniami, choć pewnie gdyby mogli, rzucaliby czymś więcej. (śmiech) Jestem wręcz namiętnym „podglądaczem” podobnych sytuacji. We mnie samej zaś
zupełnie nie wywołują one złych emocji.
Czy w relacjach męsko-damskich jest pani równie tolerancyjna, jak w przyjacielskich?
Nie mnie to mówić, ale jestem chyba partnerem elastycznym. Życie ze mną jest całkiem znośne. Zaryzykowałabym nawet, że jest wręcz przyjemne. (śmiech) Mam zasadę, którą stosuję od dawna: traktuję ludzi tak, jak sama chciałabym, by mnie traktowano. Tego nauczyła mnie mama. To działa w obie strony: musisz mieć świadomość, że jeśli uczuciem, jakie dominuje w relacjach z innymi, jest złość, nie licz na to, że oni odpowiedzą ci w inny sposób. Ale jeśli tymi uczuciami są empatia i życzliwość, możesz być pewien, że te dobre emocje do ciebie wrócą. Parę lat temu zainteresowałam się filozofią i kulturą Wschodu. Wiele recept na udane życie z najdawniejszych czasów sprawdza się w moim życiu.
Podobno kiedyś zaczytywała się pani w wykładach Osho, medytuje pani w tradycji Zen?
Do tego etapu w ogóle nie dotarłam, to nie moja bajka. Ale ćwiczę jogę. Ona daje znacznie więcej niż najlepsze gabinety terapeutyczne. Nie każdemu ta forma wysiłku odpowiada. Ja też długo przyglądałam się jej z boku. Najpierw zaczęłam czytać o jej dobroczynnym wpływie, aż w końcu zaczęłam ją ćwiczyć. Jeśli to „działa” od tylu wieków i tylu ludziom pomaga, to chyba o czymś świadczy. Zresztą doświadczam tego na sobie.
No, ale co daje pani joga?
Przede wszystkim uczy pokory wobec własnego ciała i własnych możliwości. Niektórzy mówią, że joga to religia. Ja tak nie uważam, jednak na pewno stare powiedzenie: „W zdrowym ciele zdrowy duch”, tutaj realizuje się w pełny sposób. Ta umiejętność przekraczania możliwości własnego ciała, jakiej uczy, to tylko wstęp do tego, co daje naprawdę. Bo to oczywiście potem przenosi się na sferę psychiki. Gdy wykonujesz jakieś ćwiczenie i myślisz, że nie dasz już więcej z siebie, a ktoś, kto z tobą pracuje, zapewnia, że dasz radę, musisz tylko bardziej się wysilić. Skoro wiesz, że możesz pokonać mięśnie, pokonać tę, wydawało się, nieprzekraczalną granicę wytrzymałości, to z czasem nauczysz się przekraczać granice również w swoim umyśle. Dzięki temu zniesiesz znacznie więcej, niżby ci się wydawało. No i właśnie tego uczy joga.
Jako najbardziej bolesne doświadczenie i życiową porażkę wymienia pani swój rozwód. W nowy związek weszła pani uwolniona od tego bagażu?
Mój problem polega na tym, że gdy dotyka mnie coś złego, mówię sobie: „Dobra, mleko się rozlało, muszę iść dalej”. I odsuwam od siebie tę „żałobę” po złym doświadczeniu, zamiast natychmiast do końca to przetrawić, przeżyć. I ona, niestety, dopada mnie potem po latach. Dlatego tak długo bolało mnie to, co powinnam dawno zamknąć za sobą. Dziś już nauczyłam się, że każde nieszczęście trzeba przeżyć od razu, bo ono potem i tak nas dorwie. I to w najmniej oczekiwanym momencie. A wracając do mojego rozwodu. W tej sytuacji najtrudniejsze były dla mnie emocje związane z ludźmi, którzy nas otaczali. Z teściami, rodzeństwem tej drugiej strony, te przecież bliskie, wzajemne relacje, które nagle trzeba było uciąć jak nożyczkami. Ja nie rozstałam się w poczuciu krzywdy. Raczej siebie obarczałam tą porażką. Jak to ja – analizowałam tysiące razy, co powinnam zrobić, by do niej nie dopuścić. I doszłam do wniosku, że
powinnam pewnie poczekać z małżeństwem, wykazać się zdrowym rozsądkiem.
Dziś sprawia pani wrażenie spokojnej, szczęśliwej, zarażającej radością życia. Związek, w którym jest pani teraz, to też była szalona miłość, która dopadła was nagle?
Nie. Tym razem odbywało się to, nazwijmy, „stopniowo”. Budowanie zaufania, wzajemne zrozumienie, przyjaźń. Mam taką teorię, że dobry związek to taki, gdzie ludzie, poza kochaniem, bardzo się lubią. I wbrew pozorom to wcale nie jest łatwa sztuka. Umiejętność bycia ze sobą tak po prostu, zwyczajnie, bez tych słynnych „motyli w brzuchu” i jednocześnie bez poczucia, że coś się skończyło, wypaliło, że jest nudno. Kiedy widzę na ulicy parę staruszków trzymających się za ręce – a wcale nie jest to rzadki obrazek – to marzę, by dane mi było żyć tak długo i tak „nudno”.
Jaki ma pani obraz siebie za 10, 20 lat? Widać gdzieś tę wymarzoną wielopokoleniową rodzinę?
Na tę wielką rodzinę to chyba już za późno, nawet gdybym natychmiast zaczęła działać w tym kierunku. (śmiech) Ale na pewno nie widzę siebie samej. Widzę się w gromadzie, w takiej solidarnej, rozkrzyczanej, licznej gromadzie Robin Hooda. Nawet nie musi być w lesie. (śmiech).
Wydanie Internetowe