ModaStrusie pióra dla księżnej

Strusie pióra dla księżnej

Strusie pióra dla księżnej
Źródło zdjęć: © Piotrr Małecki/National Geographic Polska/Forum, Anna Wielopolska
24.07.2007 12:09, aktualizacja: 29.05.2010 23:01

Premiera u Ritza, wpadka
u Rotschildów i czek
od księżnej Diany. To trzy punkty kariery sióstr
Dany i Liliany Kruszyńskich
w świecie mody.

POLKI W ŚWIECIE

Strusie pióra dla księżnej

Premiera u Ritza, wpadka u Rotschildów i czek od księżnej Diany. To trzy punkty kariery sióstr Dany i Liliany Kruszyńskich w świecie mody.

Wśród ich klientek są modelka i aktorka Rachel Hunter, prezenterka telewizji BBC Natasha Kaplinsky, skrzypaczka Sarah Chung, była żona Lloyda Webbera, wokalistka Sarah Brightman i gwiazda brytyjskiej opery Katherine Jenkins. Firma „Kruszynska” ma równie imponujący adres: Beauchamp Place, koło Harrodsa. To okolica zarezerwowana wyłącznie dla najbardziej eleganckich firm i butików mody w Londynie. Skąd się tam wzięły siostry Dana i Liliana Kruszyńskie, dwie dziewczyny z Torunia?

Zawsze projektowały dla siebie stroje, które budziły ciekawość. „Gdzie można dostać coś takiego?” – pytały znajome i nieznajome, nie mogąc uwierzyć, że dziewczyny zrobiły to same. Ale moda nie była wówczas ich marzeniem. Lila skończyła szkołę muzyczną, potem studiowała polonistykę i teatrologię, a Dana biologię. Jednak marzyły wciąż tylko o jednym: o Londynie.

Przypłynęły do Anglii we wczesnych latach 70. – Miałyśmy takie pojęcie o Wielkiej Brytanii, że jechałyśmy tam jak na angielski dwór – śmieją się dziś. Ciągnęły ze sobą walizy eleganckich ciuchów. Złudzenia prysły, gdy otulone w wymyślnie uszyte futra zstąpiły ze statku w sam środek strajku angielskich śmieciarzy. Po tygodniu pobytu w mizernym hoteliku zaczęły szukać pracy. Szybko zrozumiały, że o życie na poziomie, do którego przyzwyczaiły się w Polsce, będzie trudno.

Miały jednak szczęście. W klinice położniczej, w której starały się o pracę (jedynej legalnie dostępnej wówczas dla imigrantek), ich przełożony, Mr Williams, okazał się miłośnikiem muzyki. Spontaniczny koncert, jaki dała Lila na stojącym w holu fortepianie, uwiódł go tak, że dał dziewczynom godziwy wikt i opierunek: własne pokoje, fortepian, wyżywienie i porządną pensję. To były początki. – Potem przyszły małżeństwa, dzieci. Pasja do projektowania jednak nie wygasła. – Ciągle szyłyśmy sobie fajne ciuchy. Kiedy byłyśmy w ciąży (wtedy nawet w Londynie nie było specjalistycznych sklepów z taką odzieżą) mnóstwo kobiet zaczepiało nas, pytając, skąd to mamy. – Ja zakochałam się w sklepach z materiałami, których bogactwo mnie oszołomiło – wspomina Lila. – Szłam między półkami z zamkniętymi oczami, dotykając satyn, jedwabi. To było cudowne uczucie.

Lila wyjechała na cztery lata do Nigerii. Kiedy wróciła zauroczona odmiennością i kolorystyką afrykańskiej kultury, z walizkami przepięknych rzeczy, podczas jednej z rozmów pojawiła się iskra, która zmieniła sposób myślenia sióstr. Powiedziały sobie: „Może warto spróbować?”. Podeszły do tego pomysłu niezwykle serio. – Uznałam, że trzeba mieć fachowe przygotowanie i poszłam na trzyletnie studia do London College of Fashion – wspomina Dana. Lila dodaje, że siostra zrobiła je w 2 lata i z wyróżnieniem: – To nas jeszcze bardziej ośmieliło.

Pierwszy pokaz ich własnej kolekcji odbył się w hotelu Ritz w Londynie, podczas jednego z najważniejszych dorocznych spotkań anglosaskiego świata mody, British Couture. Zrobiły furorę. O kolekcję 99 sukien wieczorowych i koktajlowych sióstr Kruszyńskich biły się londyńskie magazyny Simpson, Fortnum and Mason oraz amerykańskie Bloomingdale i Kleinfeld.

Sukcesem było samo dostanie się na tak elitarną imprezę, jaką jest British Couture. Nie przyszło to łatwo. Ale one postanowiły, że sobie poradzą. Pierwsze sito stanowiła komisja British Fashion Council. Pokazały sześć sukien i kostiumów, lecz komisja patrzyła tylko na nazwiska. A nazwisko Kruszyńskie nie mówiło Brytyjczykom nic, poza tym, że zapewne muszą pochodzić gdzieś zza Uralu. Miały jednak szczęście.

Jak często bywa, o nagłym zwrocie w historii zdecydował przypadek. Tym razem był to nieduży damski żakiecik. – Znalazłyśmy hinduski strój ślubny pana młodego. Przepiękna tkanina, mieniąca się złotem i beżem jak szampan. Piękno samo w sobie – wspomina Lila. Nie wahała się go jednak pociąć na kawałki i uszyć z nich piękny europejski damski żakiecik. Nie było wówczas w modzie niczego tak mieniącego się i tak barokowego, jak ów żakiecik. Nic więc dziwnego, że podczas pokazu kwalifikacyjnego mieniące się cacko wpadło w oko fotografowi z „Sunday Timesa”. – Zdjęcie żakietu znalazło się na rozkładówce gazety! I to podpisane naszym nazwiskiem! – jeszcze dziś ekscytują się siostry.

Zdjęcie zauważono także w British Fashion Council. Tym razem wysoka komisja sama pofatygowała się do sióstr, by jeszcze raz obejrzeć ich projekty: mierzyli, drobiazgowo sprawdzali szwy, wykończenia, jakość. Ostatecznie dziewczyny dostały zaproszenie do udziału w pokazie British Couture w hotelu Ritz. Wielka radość, ale i początek problemów. Trzeba było przygotować nie kilka, a kilkadziesiąt strojów! Do imprezy było zaledwie kilka tygodni, a dziewczyny nie miały pieniędzy… – Nic nie wiedziałyśmy o pożyczkach z banku, nigdy wcześniej żadnej nie brałyśmy – wspominają. A jednak udało im się przekonać młodego przystojnego bankiera, że suknie z satyn, jedwabi i koronek w hotelu Ritz to świetny i pewny interes. Musiały porządnie zakręcić mu w głowie, bo osobiście przygotował dla nich business plan i udzielił pożyczki… na najwyższy procent. Z pięcioma tysiącami funtów na koncie poczuły, że mogą zawojować British Couture. Kolekcję uszył Ashi, młody, utalentowany Hindus, który zainstalował się w kuchni Kruszyńskich i
szył.

Gdyby jednak tylko o szycie chodziło! – Całe pięć tysięcy funtów poszło na przygotowanie kolekcji – mówi Dana – a dwa dni przed otwarciem dowiedziałyśmy się, że trzeba zapłacić za pokój, w którym prezentuje się kolekcję i ubija interesy. A pokój u Ritza nie jest tani… Przystojny menedżer banku zbladł, ale nie miał wyjścia, bo pięć tysięcy, które pożyczył już siostrom, poszłyby na marne, gdyby teraz kolekcji nie można było pokazać. Dostały jeszcze dwa tysiące. – Ale to nie był koniec kłopotów – wspomina Dana. – Zapytali nas: „A order book macie?”. Oczywiście nie miałyśmy! W dodatku, w drodze na pokaz zepsuło się auto (jak w filmie, rozkraczyło się w tunelu), a najpiękniejsza suknia kolekcji z pomarańczowymi strusimi piórami wpadła przed wejściem do Ritza w kałużę. – Rozpłakałam się, wyciągając ją z brudnej wody – wzdycha Lila. Zdobyły jednak sympatię dwójki amerykańskich projektantów, którzy wyprali im tę suknię piorunem (jak uprać i wysuszyć satynę i strusie pióra w godzinę, może wiedzieć tylko projektant
mody z naprawdę dużym doświadczeniem). Kolekcja okazała się hitem. Drzwi ich pokoju nie zamykały się, a order booki bardzo szybko się skończyły.

Sukces był oszałamiający. Ale z sukcesem bywa tak, że zaraz potem jest klapa… Wyścig o wyłączność na ich kolekcję wygrał dom towarowy Simpson, który podpisał umowę o jej dostarczenie przed Bożym Narodzeniem. Dziewczyny wywiązały się co do minuty. Simpson niestety nie. – Nie zapłacili, zerwali umowę, a my nie byłyśmy ubezpieczone! Nie miałyśmy pojęcia o depozytach, przedpłatach, kruczkach prawnych… – wspominają. Ostatecznie wygrały przeprosiny od Simpsona zamieszczone w „Sunday Timesie”, co dobrze zrobiło ich sławie. A kolekcję wyprzedały, suknia po sukni… sekretarkom z Simpsona.

To doświadczenie zniechęciło siostry do wielkich firm, a zachęciło do poszukania miejsca, gdzie mogłyby swoje sukienki same sprzedawać. Tak znalazły Beauchamp Place, które zdobywały dosłownie metr po metrze. – Zaczęłyśmy od wynajmowania pomieszczenia na spółkę z innymi, a gdy przyszła krótkotrwała recesja i czynsze w tym luksusowym miejscu staniały, zdołałyśmy się usamodzielnić – wspominają. Zaczęły się lata walki o rynek i klientki. Jak zawsze pomogła im determinacja. Postanowiły poznać znaną w Londynie francuską projektantkę mody Lucienne Philips. To w jej salonie księżna Diana kupiła ich beżowy kostium i kapelusz zdobiony strusimi piórami, płacąc czekiem podpisanym jej imieniem.

Lucienne dodała nam odwagi. Zwłaszcza gdy ją okradli – śmieją się siostry. Rzecz w tym, że złodzieje zabrali z salonu Lucienne wszystkie suknie Kruszyńskich i nic poza tym. Lucienne stwierdziła, że to najlepszy wyraz uznania dla projektanta. – Wpadki też się zdarzały. Głównie techniczne – śmieją się. Jedna była szczególnie dotkliwa. Klientka wybrała u sióstr suknię, w której miała wystąpić na weselu w rodzinie Rotschildów. Goście takiego wesela to śmietanka śmietanki towarzyskiej. Suknia była olśniewająca. Uszyta z metalicznej organzy. Niestety, podczas ceremonii padał lekki deszcz. Organza natychmiast wykazała swoje właściwości i olśniewająca, długa do samej ziemi suknia w ciągu kilku minut stała się koktajlową sukienką przed kolano. Było niemal widać, jak podjeżdżała na swej właścicielce do góry…

Pomimo wpadek – nielicznych w gruncie rzeczy – butik sióstr rósł w sławę. Ale prowadzenie biznesu, nawet tak fantazyjnego, jak suknie z tiulu i koronek, to twarde liczenie pieniędzy. I nie zawsze, nawet na Beauchamp Place, jest słońce. Pewnego dnia siostrom trafiła się fantastyczna okazja: mogły zamienić swój butik na lepszy i… tańszy, po drugiej stronie ulicy. Remont nowego lokalu zabrał jednak więcej czasu i pieniędzy, niż kalkulowały dziewczyny. W pewnym momencie zabrakło im funduszy. – Wtedy przyjechał do nas szejk, który już wcześniej kilka razy przywoził swoje żony na zakupy – opowiadają siostry. – Posłuchał o naszych kłopotach i kupił suknie za prawie 50 tysięcy funtów. Byłyśmy uratowane!

W lutym tego roku siostry Kruszyńskie zostały uhonorowane nagrodą Złotego Wieszaka, przyznaną przez telewizję w Lublinie. – Jesteśmy bardzo dumne z tej nagrody – mówią. Cieszymy się, że ktoś nas zauważył także w Polsce. To duży sukces. Po chwili jednak Lila zastanawia się: – Myślę jednak, że na sukces trzeba patrzeć inaczej. Powiedziałabym, że największym naszym osiągnięciem jest to, że mamy pracę, którą lubimy i do której wciąż mamy pasję.

Źródło artykułu:Magazyn Sukces