Tańczę na rurze - ktoś ma z tym problem?
Natalia to oplata ciałem metalowy drążek, to rozprostowuje się. Prężąc się niczym struna, na kilka sekund zastyga, trzymając go jedynie dłońmi. Za moment zawisa głową w dół kilka metrów nad ziemią i przechodzi do szpagatu, już na podłodze.
28.06.2012 | aktual.: 29.06.2012 09:14
Natalia to oplata ciałem metalowy drążek, to rozprostowuje się. Prężąc się niczym struna, na kilka sekund zastyga, trzymając go jedynie dłońmi. Za moment zawisa głową w dół kilka metrów nad ziemią i przechodzi do szpagatu, już na podłodze. To jeszcze nie koniec, bo wraca na drążek i robi drugi szpagat, w powietrzu, i trzeci, wyciągając jedną nogę w górę, drugą w dół. W niebieskiej poświacie i migocących stroboskopach połyskuje jej czarny kostium z cekinami. Tak, Natalia Wojciechowska tańczy na rurze. Nie, nie jest striptizerką. Czy to możliwe?
Natalia tańczyła od maleńkości. A właściwie jeszcze wcześniej, bo wywijała już pod sercem mamy i urodziła się w dziwnej pozycji, jakby prezentowała jakąś figurę baletową.
Gdy miała dwa lata, podobno (bo sama nie pamięta) stanęła na wersalce, krzyknęła: mamo, patrz! I skoczyła, lądując na podłodze w pozycji sznurka. Mama szok, panika, Jezus Maria i tak dalej. A Natalia swoje. Szybko stało się jasnym, że jest gibka, zwinna, sprawna, ma poczucie rytmu i dużą wrażliwość - wypisz wymaluj tancerka. I tę pięcioletnią tancerkę mama posadziła sobie na kolanach na fotelu w gabinecie, zrobiła jeden ruch ręką i powiedziała: „można zrobić tak i to będzie bardzo poprawne, bardzo techniczne”. I dalej: „ale można zrobić też tak, połączyć technikę z emocjami, z miłością”. Pokazała niby ten sam ruch ręki, ale zupełnie inaczej. - To jest coś niezwykłego. Powiem szczerze, to jest moją stałą inspiracją - wyznaje Natalia.
10 cm w górę i 10 kilo w dół
Mimo iż miała wtedy dopiero pięć lat, doskonale zrozumiała, co chciała przekazać jej mama. Już jako czterolatka miała refleksje egzystencjalne, rozmyślała na temat życia i przemijania. Łącznie z tym, że przyśniła jej się własna śmierć. - Nie twierdzę, że ten sen wpłynął na całe moje życie, ale był objawem tego, że mam skomplikowaną psychikę, że jestem, jak to mówią, starą duszą - śmieje się Natalia.
Dziś niesłychanie otwarta, bezpośrednia, mówi o sobie: byłam introwertykiem. Tata prawnik i wykładowca na wyższych uczelniach, mama wybitna fotoedytorka, wieloletnia redaktor naczelna Redakcji Fotograficznej PAP, siostra, która „od małego potrafiła słowami tkać przeróżne opowieści”, a w tym wszystkim Natalia - z natłokiem myśli w głowie i nie lada problemem - jak wydusić je z siebie?
- Bardzo szybko taniec stał się moim głównym językiem. Nie potrafiłam ubrać w słowa tego, co działo się wokół mnie, więc wyrażałam to chodząc na paluszkach, tańcząc, kręcąc się, wirując - wspomina.
Najpierw kilkuletnia Natalia trafia do Fasolinek, a później starszych Fasolek, dziecięcego zespołu wokalno-tanecznego. Bez problemu dostaje się też do studia baletowego przy Ogólnopolskiej Szkole Baletowej w Warszawie. Tam zostaje wypatrzona przez swoją ówczesną nauczycielkę, a dzisiejszą przyjaciółkę, Marię Zajdler. To ona zaczyna bardzo intensywnie namawiać rodziców Natalii, by ta zdawała egzamin do szkoły baletowej. Wtóruje jej szkolna wychowawczyni dziewczynki, Renata Bonisławska. - Musi, musi, musi! Ona cały czas tańczy. Nawet na lekcjach nie odpowiada, ale tańczy, całym ciałem - wspomina słowa ukochanej nauczycielki Natalia.
Skoro musi, niech zdaje egzamin. Więc zdaje. I wtedy szok.
- Nie dostałam się, bo nie jestem wiotka, jak większość baletnic. Mimo iż miałam delikatny szkielet, byłam zbyt atletycznie umięśniona. Ja przecież od trzeciego roku życia głęboko w sercu i w głowie byłam białym i czarnym łabędziem! To było straszne - wspomina Natalia.
Dziewięciolatka nie poddaje się, a jej rodzice wiedzą, że nie mogą pozwolić, by zmarnowała swoje zdolności. - Czasami talent, nawet największy, musi być wsparty jakimś zewnętrznym czynnikiem. W Polsce to się brzydko nazywa, że ktoś ma plecy - mówi Natalia.
Dzięki znajomej, której córka uczęszcza do szkoły baletowej, a która udziela się w komitecie rodzicielskim, półtora roku później Natalia zostaje dopuszczona do egzaminu zaocznego. Zdaje, ale jej rówieśnicy mają już za sobą trzy semestry podstawowej, najważniejszej, nauki, więc Natalia jest półtora roku „do tyłu”. To nie jedyny problem.
- Osoba, która dopiero później została dyrektorką artystyczną szkoły, stwierdziła, że niby wszystko w porządku, tylko jest jedno „ale” - opowiada Natalia. - Powiedziała, że zaokrąglają mi się biodra jak u kobiety! Miałam jedenaście lat i tak naprawdę nie byłam nawet okrągła, miałam silną strukturę mięśni i nie miałam za sobą intensywnych treningów. Jednak te słowa o zaokrąglaniu jak ziarno padły na podatny grunt - wspomina.
Jedenastolatka narzuca sobie bardzo ostry reżim: pieczywo tylko chrupie i właściwie głównie to, ewentualnie jakaś sałatka. - Nie miałam jadłowstrętu. Wiedziałam w pewnym momencie, że jestem już za chuda, ale dla mnie to, żeby wyglądać jak balerina, żeby być najchudszą w klasie, żeby być profesjonalistką, stało się tak ważne, że zjedzenie lodów czy chipsów nie sprawiało mi żadnej przyjemności. Ja czerpałam satysfakcję z pracy nad moim ciałem, z tego, jak się ono zmienia - opowiada Natalia.
Do końca drugiej klasy, w zaledwie pół roku, rośnie dziesięć centymetrów, chudnie dziesięć kilogramów, nadgania półtora roku nauki, a nawet więcej. - Byłam najlepsza w klasie. To było dla mnie najważniejsze. Nawet nie to, że dostałam najwyższą ocenę na egzaminie końcowym, ale to, jak dobra byłam - wyjaśnia.
Lew albinos zostaje kotką Wiktorią
Dalej wszystko toczy się lawinowo: trzecie miejsce w grupie juniorów na ogólnopolskim konkursie tanecznym w Gdańsku w 1997 roku, a dwa lata później pierwsze miejsce w kategorii seniorów, finał konkursu tanecznego w Lozannie i pierwsze propozycje z wielkiego świata: Nowy Jork, Anglia, Kanada, Niemcy. Ostatecznie wybiera szkołę baletową Johna Neumeiera w Hamburgu. Decydują prestiż i profesjonalizm, ale też odległość.
Mimo sukcesów (jeszcze w czasie nauki tańczy główną rolę w „Dziadku do orzechów”, a później, gdy dostaje angaż w zespole Neumeiera, także w „Giselle”, „Iluzji jako Jezioro Łabędzie”, „Niżyńskim” i wielu innych) przeżywa tam pierwsze załamanie. - Myślałam: kim ja właściwie jestem? Należałam do świata tańca, ale nigdy do świata baletu. Nie potrafiłam się podporządkować, nie potrafiłam być integralną częścią zespołu i wspólnie ze wszystkimi udawać, że w życiu chodzi tylko o balet. Mnie interesowała istota tańca, złożoność, psychologia, filozofia tańca, oddziaływanie na osoby na zewnątrz, wyrywanie emocji - opowiada.
Zdaje sobie sprawę, że mimo wszystko dała się wciągnąć w ten świat czystej techniki i reżyserowanych emocji. Pojawia się pytanie: „Co się ze mną dzieje? Dlaczego jestem wyreżyserowana, od A do Zet?”. Do tego dochodzi kontuzja - starte chrząstki pomiędzy czwartym a piątym i piątym a szóstym kręgiem lędźwiowym. - To była loteria: jednego dnia mogłam ruszać nogami, drugiego już nie bardzo - wspomina.
Co robić? Natalia podejmuje poważną decyzję: wraca do Polski, kończy z baletem, zaczyna nowe życie w akademii teatralnej. I choć chce zapomnieć o tańcu, taniec się o nią dopomina. Przyjaciel, który przygotowuje ją do egzaminów wstępnych, rzuca hasło: w Teatrze Roma jest casting do „Kotów”. Ona mówi: nie, nie, nie będę tańczyć, idę do szkoły aktorskiej. On na to: jak ty nie pójdziesz, to i ja nie pójdę, a bardzo chcę, więc złamiesz mi karierę.
Szantaż rodem z amerykańskich filmów działa - Natalia zjawia się na castingu. Jako ostatnia, pół godziny przed końcem. Do choreografa rzuca: przepraszam, czy pan tu puszcza muzykę? - W ogóle byłam nie z tego świata. Poszłam dla niego (przyjaciela - red.), bo dla mnie to była tylko myśl: a co mi tam, pobawię się - opowiada ze śmiechem.
Natalia tańczy - dla przyjemności, jak sama stwierdza - jury patrzy to na nią, to na jej życiorys. - I co? Kopary w dół - śmieje się Natalia. Wtedy jednak do śmiechu nikomu nie jest - genialną tancerkę trzeba obsadzić w musicalu. Natalia dostaje więc rolę, i to główną rolę taneczną. Przez kolejne dwa i pół roku tańczy partię białej kotki Wiktorii. Tańczy, to mało powiedziane - całe swoje serce wkłada w tę postać. Pozostali tancerze też tańczą dobrze, ale bez tego „dzikiego zaangażowania”. Może dlatego patrzą na Natalię jak na dziwoląga?
Dochodzi już do absurdów: podczas ostatniego spektaklu w sezonie cały zespół zmawia się, że zostawi ją w jednym miejscu samą na scenie, a w drugim wszyscy zatańczą tyłem do widowni. Tak dla żartu, żeby wyraźnie i dobitnie pokazać, że Natalia nie jest częścią grupy. - Wiedziałam, co się święci i w trakcie spektaklu mogłam zachować się tak samo jak oni - zejść ze sceny lub tańczyć tyłem do widowni. Tylko po co? Żeby udowodnić, że mam jaja? To nie te jaja, o które chodzi. Ja jestem profesjonalistką, a profesjonalista nawet jeśli robi żarty podczas ostatniego spektaklu w sezonie, to tak, by osoby na scenie o tym wiedziały. Ale widownia ma „dostać” taki sam spektakl, jak zawsze - wykonany najlepiej, jak to tylko możliwe. I tyle - mówi.
Ale talent Natalia ma nie tylko do tańca. Biegła obsługa komputera i znajomość trzech języków sprawiają, że zauważa ją dyrektor finansowy teatru i proponuje jej dodatkową rolę - specjalisty do spraw kontaktów międzynarodowych. Gwiazda na scenie i za kulisami? To nie może się udać. - Pojawiłam się niby znikąd, nie byłam znana w środowisku i od razu zostałam solistką, a do tego specjalistą od międzynarodowego PR-u. Zaczęło się gadanie, że załatwiłam sobie rolę sypiając z dyrektorem - opowiada Natalia.
Zapewnia jednak, że nie ma do nikogo żalu. - Grupa rządzi się swoimi prawami, również prawami natury, a ja najwyraźniej jestem swojego rodzaju odmieńcem, jak albinos - może nietypowe, nawet nierzadko podziwiane zjawisko, jednakże jednocześnie będące pewnego rodzaju niewytłumaczalnym czynnikiem zagrażającym dobru grupy. Tak, jestem odmieńcem - śmieje się Natalia.
Rozumiem to zjawisko psychologiczne. To zupełnie jak w jednym filmie na Discovery Channel. Gdy pojawia się lew albinos, choć bardzo silny, zostaje automatycznie zaatakowany przez stado i niedopuszczony do niego. Mimo iż jest potencjalnie najsilniejszy - wyjaśnia.
Jej przygoda z Teatrem Roma trwa prawie trzy lata - aż do pracy nad „Tańcem Wampirów”, kiedy to asystuje Romanowi Polańskiemu i pisze książkę o kulisach powstawania spektaklu. W końcu jednak odchodzi. - Po Romie nie wiadomo co, trochę występuję w operetce mazowieckiej, trochę przyjmuję zlecenia, występuję w „Giovannim” w Teatrze Rozmaitości. Ale generalnie znowu nie wiem, co zrobić - wspomina.
Wtedy przychodzi olśnienie: „Jezioro Łabędzie”! Natalia zawsze chciała wystąpić w balecie Czajkowskiego, wraca więc do Opery Narodowej. - A tam znowu szepty, z tym że to środowisko mnie już zna. „Co ona tu robi”, „po co ona wróciła” i takie tam - opowiada. Nie jest łatwo, bo po czteroletniej przerwie, zjawiając się w środku sezonu, z marszu dostaje role Czarnego i Białego Łabędzia. - Umówmy się, lekko nie miałam - kwituje.
Przychodzi jednak kolejna główna rola, Anny Kareniny, i recenzja w „Dance Europe”, jako pierwszej Polki. Sala zalewa Natalię falą oklasków, a za kulisami niemal cały zespół zalewa się łzami ze wzruszenia. - Dla takich chwil się żyje - mówi z refleksyjnym uśmiechem.
Niedługo jednak musi pożegnać się z polskim baletem narodowym i wielką karierą baletową.
Ze sceny na rurę
Jeszcze jako solistka Polskiego Baletu Narodowego zaczyna trenować pole dance - nieznaną wtedy jeszcze nikomu dyscyplinę sportu, połączenie gimnastyki artystycznej z baletem i gimnastyką sportową na drążku, tylko poziomym, nie pionowym. Lub znany wszystkim taniec na rurze - tylko w wersji, która ze striptizem i wywoływaniem podniecenia ma niewiele wspólnego.
- Nie kryję się z tym, mówię o tym jawnie, widać siniaki na nogach. Co więcej, czasem przyjmuję zlecenia na występy na imprezach zamkniętych. Właśnie z jednej z takich imprez dostaje się do gazety zdjęcie, podpisane: pole dance się zmienia, z tańca na rurze staje się artystyczną formą, Natalia Wojciechowska, solistka Polskiego Baletu Narodowego. Zostaję wezwana do gabinetu dyrektora, gazeta jest rzucona na stół i pada pytanie: co to jest?! Ja, jak to ja, mówię: o, jakie piękne cambre, czyli przegięcie! Nie wiedziałam, że w zespole macie takie wyćwiczone tancerki. Uwielbiam takie sarkastyczne komentarze i dlatego komunikacja ze mną jest raczej specyficzna, niekiedy wręcz trudna - śmieje się.
Natalia rozumie postawę dyrektora. - Nie miał nic przeciwko, ale dyrekcja naczelna miała. Szkoda tylko, że ludzie tak silnie patrzą przez stereotypowe pryzmaty, nie chcą odkrywać czegoś, co jest im nieznane i wolą osądzić negatywnie, zamiast poznać i dopiero wtedy się wypowiadać na pewne tematy - wyjaśnia. Jednocześnie podkreśla, że silne poczucie własnej wartości i sprzeciw wobec mówienia jej, co ma, a czego nie ma robić, sprawiały, że aż się w niej gotowało. - Ja nikomu do łóżka i do apteczki nie zaglądam. Czy ja nie wykonuję swoich obowiązków? Wykonuję! A co po godzinach, to po godzinach - mówi.
Natalia wykonuje swoje obowiązki, nawet gdy umiera jej mama - następnego dnia jest w teatrze, bo tydzień później gra główną rolę w „Kopciuszku”. Ale trzy miesiące później jej organizm się buntuje. Ląduje w łóżku z 39 stopniami gorączki i bólem szczęki. Okazuje się, że to ósemka, totalnie czarna, zepsuta, do wyrwania. „Tak się dzieje z powodu dużego stresu”, mówi jej dentystka. Choruje tydzień, stara się wrócić, ale ciało totalnie odmawia posłuszeństwa. Gdy wreszcie odzyskuje siły i wraca, zamiast „ojej, tak tęskniliśmy”, jak za pierwszym powrotem, słyszy: „twoją partię zatańczy ktoś inny, a po próbie zapraszam do gabinetu”.
- Nagle okazuje się, że jestem bezużyteczna, od miesięcy! I że może powinnam się zastanowić, co chcę wybrać. Chodziło o pole dance. Dyrektor musiał nasłuchać się, że jestem striptizerką. Ludzie mówili za moimi plecami różne, niezbyt pochlebne rzeczy. Nie rozumieli, że nie miałam wtedy swojego studio z odpowiednim sprzętem, więc ćwiczyłam w klubie Nowy Orlean, dodatkowo pomagając dziewczynom i układając im choreografię na specjalne show taneczne - wspomina.
Natalia dostaje propozycję nie do odrzucenia - zachowa zaszczytny tytuł solistki Polskiego Baletu Narodowego i pójdzie na urlop bezpłatny, by przemyśleć sobie wszystko. Dodatkowo słyszy, że jeśli będzie robiła w tym czasie coś innego, raczej nie ma po co wracać do baletu teatru. - Gdybym miała dyktafon i nagrała tę rozmowę, to sprawy potoczyłyby się inaczej, ale nie zależało mi już wtedy na operze, na dyrektorze, na większości członków zespołu. Jakiekolwiek działanie mające na celu udowodnienie czegokolwiek byłoby z mojego punktu widzenia niedorzeczne. Ja po prostu miałam dość takiego stosunku do ludzi, takiego braku emocji, takiego traktowania - deklaruje.
Tylko na tańcu jej zależy i to miłość do niego sprawia, że zaciska zęby, przełyka dumę i zza kulis obserwuje, jak inna tancerka wykonuje jej rolę. Aż w końcu miarka się przebiera.
Chce wziąć dwa dni wolnego, by udać się na terapię dla ludzi w żałobie. Przestaje rozumieć, co się z nią dzieje, nie potrafi wpisać siebie w żaden z siedmiu etapów żałoby, o których dużo czyta. - Nie dostałam wolnego, bo ta nieużyteczna tancerka została wyznaczona do kolejnej premiery, do głównej roli, w pierwszej obsadzie, do dwóch spektakli. Dostałam wytłumaczenie na papierze, podziękowałam, wróciłam na salę, schowałam papierek, policzyłam od dziesięciu do zera, weszłam z powrotem do gabinetu i powiedziałam, że jutro składam wypowiedzenie - opowiada.
Wtedy zamienia ugruntowaną pozycję solistki Polskiego Baletu Narodowego na propagatorkę nikomu nieznanej - ale bardzo kontrowersyjnej - dyscypliny sportu.
Przełomowe wakacje
Z pole dance Natalia zetknęła się pięć lat temu.
- Gdy jeszcze byłam w teatrze, latem panował sezon ogórkowy. Nie należę do osób, które będą leżały brzuchem do góry i nic nie robiły. Myślę sobie: inni jeżdżą na wakacyjne prace, to i ja pojadę - wspomina.
Znajduje dwie oferty pracy wakacyjnej dla tancerzy - pierwsza, na Malcie, jest pewna, druga, w Portugalii, kusząca. Wybiera opcję drugą i wyjeżdża do Porto jako „tancerka klasyczna”. Na miejscu okazuje się, że taniec i owszem, ale go-go, nie klasyczny. Razem z koleżanką ewakuują się więc na Maltę. W hotelu prowadzą wieczorne animacje przez pięć wieczorów w tygodniu, przez dwa zwiedzają, odpoczywają i bawią się. Właśnie podczas jednego z wypadów na miasto Natalia poznaje Wiki - rosyjską studentkę, która zarabia na czesne tańcem erotycznym.
- Zobaczyłam tę dziewczynę, 185 centymetrów wzrostu, blondynka, wysportowana, na tej rurze robi cuda! I jeszcze ma tak pięknie wszystko podociągane. Mówię: cholera, balet na rurce - śmieje się Natalia. Co nieco już wtedy o pole dance wie, ale dopiero rozmowa z Wiki, a jeszcze bardziej wspólne ćwiczenia następnego dnia sprawiają, że stawia pierwszy nieśmiały krok w stronę tego, co już wkrótce stanie się jej kolejna pasją.
Wtedy jednak wraca do Polski i z początku nic nie robi w kierunku pole dance. Prowadzi warsztaty baletowe naprzeciwko Nowego Orleanu, pierwszego w Polsce klubu dla dżentelmenów, wzorowanego na brytyjskich gentlemen’s club, z siedmioma setkami rodzajów alkoholi, homarami, cygarami i striptizem. - Przed nami była lekcja sexy dance i moja grupa zaczęła się śmiać, że dziewczyny pewnie się rozgrzewają, żeby później do pracy pójść. Ja mówię: o co wam w ogóle chodzi? A one: naprzeciwko jest klub nocny. Pytam, jaki klub nocny? „Nowy Orlean, rurki i tak dalej”, mówią. Rurki? Oho, coś dla mnie - śmieje się Natalia.
Następnego dnia już dogaduje się z szefem klubu, że będzie mogła trenować na drążkach w ciągu dnia. Później zaczyna też szkolić dziewczyny, układa im choreografię, wreszcie zostaje menedżerem Nowego Orleanu. „A po godzinach, to po godzinach” - zdobywa informacje, ogląda filmy, poszerza znajomości, zaprzyjaźnia się z prezeskami międzynarodowych stowarzyszeń, jeździ na zawody, także jako sędzia, kreuje program nauczania, powołuje Polskie Stowarzyszenie Pole Dance Sport Polska i we współpracy z Ryszardem Nowogórskim, prezesem Polskiego Związku Tańca Sportowego, sprawia, że taniec przy drążku dostaje status dyscypliny sportu. - To jest ewenement na skalę światową, poza Polską tylko w Rosji, Czechach i Anglii pole dance jest oficjalnie uznawane za formę sportu - wyjaśnia Natalia.
Dzięki temu może ruszyć z organizacją I Międzynarodowych Mistrzostw Pole Dance Cup i I Międzynarodowych Mistrzostw Pole Dance. W międzyczasie występuje w programach telewizyjnych: „Mam Talent” i „Got to Dance 2” oraz teledysku do piosenki „Ekstra szaleństwo” Natalii Arnal. Zostaje też ambasadorką akcji charytatywnej Pink Pole Power (http://www.poledancesport.pl/index.php/akcje-charytatywne/pink-pole-power), która zbiera fundusze na rzecz „The Weekend to End Women's Cancer” - organizacji zajmującej się walką z rakiem piersi.
Po drodze realizuje też swoje największe marzenie - zakłada agencję Pole Dance Project, która wkrótce staje się także studiem tańca. „Miłość, pasja, szacunek, profesjonalizm”, to motto PDProject. - To cztery wartości, którymi kieruję się w życiu. Miłość jest bardzo szerokim uczuciem i pojęciem. Pasja również, między innymi jest to ujście dla miłości. Wszystko to powinno się odbywać w szacunku, a dodatkowo profesjonalnie - wyjaśnia.
Zanim powiesz, pomyśl; zanim pomyślisz…
Drugie motto PDProject brzmi: „zanim powiesz, pomyśl; zanim pomyślisz - zobacz, jak tańczymy”. Poświęcając się tak kontrowersyjnej dyscyplinie sportu, Natalia zdecydowała się też walczyć ze stereotypami. Bo gdy w grę wchodzą skąpe kostiumy i zmysłowy taniec na rurze, o niedwuznaczne skojarzenia nietrudno. - Załóżmy, że mamy jednostkę, która bardzo silnie mówi: erotyka, wulgarność i tak dalej. Okej, wszystko może być wulgarne. Powiedzenie dziękuję może być bardzo wulgarne i aroganckie. Tak samo ruch baletowy można wykonać na tyle różnych sposobów, aż znajdzie się taki, który będzie erotyczny - przekonuje Natalia.
Promowanie pole dance w Polsce i zmienianie jego oblicza traktuje jak swoją misję. - Jest on na tyle kontrowersyjny, że jest jedną z dziedzin życia, dzięki którym można otwierać ludziom oczy na wiele rzeczy, które dzieją się dookoła: większą tolerancję czy akceptowanie innych - wyjaśnia. I podkreśla: jednak nic na siłę.
- Jeśli ktoś ma bardzo silne przekonanie, że pole dance to tylko wulgarny taniec na rurze, to trzeba mu nie na siłę, tylko delikatnie pokazywać różne filmiki, występy, mówić: najpierw zobacz, spróbuj, potem oceń. Taki ktoś po spróbowaniu, dotknięciu rurki, zobaczeniu, jakiej siły i wysiłku wymaga ten taniec, nigdy więcej nie powie nic złego o nim, choć Natalia nie sugeruje, że ktoś od razu musi stać się jego pasjonatem. Co więcej, całe jego życie się zmieni - uświadomi sobie, że mógł tak samo, w ten sam radykalny sposób, zamykać się na innych ludzi, na inne dziedziny życia, nie pozwalał sobie na mądry osąd, czyli spróbowanie, zobaczenie, a dopiero później ocenienie - mówi Natalia.
Dlatego Natalia nie przejmuje się negatywnymi opiniami, jakie nierzadko pojawiają się na temat pole dance. Pod artykułem „Rura dla zuchwałych”, opublikowanym w październiku 2011 roku w „Polityce”, pojawiło się kilka komentarzy. „Kobiety same z siebie tańczące na rurce w ramach zajęć fitness są dowodem na to, że wojna płci się skończyła... i mężczyźni wygrali”, stwierdził Realista. Z kolei socjolog prof. Tomasz Szlendak z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu mówił w rozmowie z tygodnikiem, że „pornografia, a za nią jej pochodne, takie jak chociażby pole dance, zaczynają być traktowane w społeczeństwach zachodnich jako jeszcze jedna, niezobowiązująca forma rozrywki. Dlaczego nie miałaby być sposobem na zrzucenie nadwagi? (…) Seksowne pozy, wypinanie pośladków i rozkładanie nóg na rurze stało się dzisiaj zdrową i polecaną rozrywką”.
Natalia krótko odpowiada na obie opinie: - Jak można wypowiadać się na jakiś temat, nie mając o nim zielonego pojęcia? I dodaje, że bardzo dużą część społeczności pole dance na świecie stanowią heteroseksualni mężczyźni. - Co ci, którzy uważają, że to uprzedmiotowienie kobiety, na to? - mówi.
Jej zdaniem, obojętne, czy jest się osobą pewną siebie i odważną, czy niepewną, zakompleksioną - pole dance jest dobry dla każdego, bo pozwala budować pewność siebie i poczucie własnej wartości. - Tak, tańczę na rurze - ktoś ma z tym problem? - śmieje się Natalia.
(aw/sr)