Uroda schodzi do podziemia. Głupota czy desperacja?
Z dnia na dzień zamknięto 130 tys. salonów fryzjerskich i kosmetycznych. 300 tysięcy pracowników sektora urodowego jest bez pracy. Część z nich zeszła do podziemia. Klientów nie brakuje. Stylistów, którym głód zajrzał w oczy - również.
Zamknięcie salonów fryzjerskich i kosmetycznych stało się faktem 1 kwietnia 2020 roku. Więc teoretycznie od trzech tygodni Polki i Polacy odcięci zostali od możliwości farbowania włosów, przedłużania paznokci czy zagęszczania rzęs. Ale to bardzo teoretyczny scenariusz. Wystarczy spojrzeć na oblicza celebrytek i influencerek, które wyglądają tak, jak zawsze.
Kara za farbowanie włosów?
Obserwuję, co dzieje się na facebookowych grupach łączących klientki w potrzebie z kosmetyczkami, fryzjerkami, manikiurzystkami. Postów jest wprawdzie nieco mniej, ale codziennie, na każdej grupie kilka, a nawet kilkanaście kobiet szuka “kogoś”, kto zrobi im rzęsy, paznokcie, wyreguluje brwi, pofarbuje odrosty. Pod każdym takim postem zawsze pojawiają się komentarze w stylu: “A masz 30 tys. zł na karę”? I zaczyna się rzucanie błotem we wszystkich kierunkach.
Skąd taka kwota? Zgodnie z ustawą o zmianie niektórych ustaw w zakresie systemu ochrony zdrowia związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19 (Dz.U. 2020 poz. 567) za złamanie nakazów, zakazów i ograniczeń ustanowionych w czasie pandemii, obowiązują kary administracyjne i mandaty w wysokości do 30 000 zł. Taką kwotę mogą zapłacić styliści czy fryzjerzy, którzy mimo zakazu przyjmują klientów. Osoby chętne na “paznokcie spod lady” mogą dostać maksymalnie 500 zł mandatu. Mimo widma kar i łamania prawa, chętnych po obu stronach nie brakuje.
Odzywam się do Julii, jednej z manikiurzystek, która mimo zakazu, nadal pracuje. Odpowiada na ogłoszenia na Facebooku, zaprasza na wizytę u siebie. Najbliższy wolny termin ma za dwa dni. Klientki przyjmuje w dwugodzinnych odstępach. Robi hybrydę, przedłużanie paznokci, pedicure. Gdy pytam o kwestie sterylizacji narzędzi, rozmowa się urywa. Szukam dalej. Od znajomej dostaję numer telefonu do zaprzyjaźnionej kosmetyczki. Dzwonię.
W podziemiu, czyli w domu
Zdradzam, że jestem dziennikarką. Zgadza się ze mną porozmawiać, pod warunkiem, że nie ujawnię żadnych jej danych. Kosmetyczka ma 37 lat i dwójkę dzieci. Jest rozwiedziona. Spłaca kredyt mieszkaniowy. Wynajmuje lokal, w którym ma swój salon kosmetyczny. - Gdy zamknięto szkoły i przedszkola, byłam w kropce. Na tydzień zamknęłam salon, bo nie miałam co zrobić z dziećmi. Potem od 23 marca syn i córka byli u taty, więc mogłam wrócić do pracy. W najgorszych snach nie zakładałam, że lada moment rząd pozbawi mnie pracy - mówi.
1 kwietnia kobieta zamknęła salon. Jeszcze tego samego dnia zaczęły do niej dzwonić stałe klientki z pytaniem, czy może w drodze wyjątku zgodziłaby się je przyjąć. - Na początku odmawiałam. Rzęsy to przecież nie jest rzecz pierwszej potrzeby. Bałam się choroby i konsekwencji. Ale ilekroć odmawiałam, myślałam o rachunkach, jakie i tak będę musiała zapłacić. O kosztach utrzymania salonu. Wreszcie o tym, z czego wykarmię dzieci - wyjaśnia.
Klientki przyjmuje w domu. Do dużego pokoju wstawiła specjalną leżankę, którą w nocy przewiozła z salonu kosmetycznego, razem z niezbędnym sprzętem. - Teraz robię tylko rzęsy, bo to wymaga najmniejszej ilości sprzętu. Przyjmuję wyłącznie stałe klientki. Tylko te, które same do mnie dzwonią. Odkąd rozeszła się wieść, że przyjmuję w domu, mam po trzy - cztery telefony dziennie. Przyjmuję maksymalnie 3 osoby w ciągu dnia. Czyli dwa razy mniej, niż zazwyczaj. Inkasuję również mniej, no bo warunki są, jakie są. Ale dzięki temu nie będę musiała brać kredytu. Dziennie zarabiam ok. 400 zł - wyznaje szczerze.
Przez chwilę rozmawiamy o klientkach, którym w czasach zarazy zależy na ładnych rzęsach. - To są kobiety, które pracują w korporacjach, więc teraz pracują z domu. Codziennie mają wideokonferencje. Czują presję, żeby dobrze wyglądać nawet na Zoomie. Żeby od pasa w górę było korpo - koszula, makijaż, zrobione włosy. Spodni od dresu i bosych stóp z odrapanym pedicure nie widać, więc się nie przejmują - diagnozuje.
Wygląd to rzecz pierwszej potrzeby?
Tego samego dnia wieczorem rozmawiam z koleżanką na Skype. Pierwsze co zauważam, to jej piękny, świeżutki manicure. - Tylko mi nie mów, że sama zrobiłaś, bo i tak nie uwierzę - śmieję się.
- Nie wytrzymałam, wiesz - przyznaje moja znajoma, Klara (imię zmienione na jej prośbę). - Od 6 tygodni jestem zamknięta w domu z dzieciakami. Wszystko jest na mojej głowie, bo przecież mój mąż jest teraz bohaterem narodowym. Nieważne, że jeszcze rok temu, jak był protest rezydentów, to mu miłościwie rządzący pokazywali, wiadomo który, palec. I jak któregoś dnia dzieciaki znowu się tłukły, Marek znowu wziął dodatkowy dyżur w szpitalu, to się wściekłam, wyszłam z domu, zadzwoniłam do mojej pani od paznokci i zapytałam, czy mogę przyjść do niej “na kawę”. No a jak już przyszłam, to się okazało, że ma w domu wszystkie sprzęty, lakiery, etc.
Klara wie, że złamała prawo i że złamała je również manikiurzystka. Wie też, że większość ludzi zjadłaby ją żywcem, gdyby się do tego przyznała. - Ale to jest moja odrobina normalności niezbędna, żeby jakoś funkcjonować. Jest już tyle restrykcji, tyle ograniczeń, tyle stresu, że ten akt obywatelskiego nieposłuszeństwa był mi po prostu potrzebny. Żebym sobie przypomniała, że to jednak jest moje życie i ja decyduję, do jakich zasad będę się stosować - mówi twardo Klara.
Cena ryzyka jest zbyt duża
Kasia Borkowska, manikiurzystka i właścicielka salonu Lama Studio na warszawskim Grochowie jeszcze zanim pojawiły się odpowiednie przepisy, sama podjęła decyzję o zamknięciu lokalu. Gdy w Polsce zaczynał szaleć wirus, Kasia była na wakacjach w Indiach. - Wracałam do Polski 16 marca, ale już w Indiach podjęłam decyzję o tym, żeby moja pracownica Natalia zamknęła salon - wyjaśnia.
Dlaczego zdecydowała się na tak radykalne rozwiązanie? - Rozumiałam skalę zagrożenia. 10 lat pracowałam w najlepszych klinikach stomatologicznych w Warszawie, jako higienistka stomatologiczna. Mam większą wiedzę w zakresie epidemiologii, chorób zakaźnych, niż inne stylistki paznokci. Byłam świadoma, że mała odległość między mną a klientką, kontakt ze skórą, przebywanie w jednym niewielkim pomieszczeniu to ewidentne wskazania do zamknięcia salonu w obliczu pandemii koronawirusa - podkreśla.
Tym samym kierował się Bartosz Stelmaszyk, fryzjer i trener marki Davines z Poznania, właściciel salonu .MONOhair. - Zatrudniam pięciu fryzjerów i managera. Więc mój salon daje utrzymanie siedmiu gospodarstwom domowym, siedmiu rodzinom.
- Skutkiem zamknięcia salonu jest oczywiście utrata płynności finansowej mojej firmy. Ponoszone szkody finansowe dotyczą nie tylko wynagrodzenia dla pracowników oraz składek ZUS, ale także kosztów wynajmu lokalu, leasingów i wielu innych większych lub mniejszych zobowiązań. Mierzę się również, ale chyba przede wszystkim – z odpowiedzialnością za osoby, które zatrudniam, mając świadomość, że ich płynność finansowa również ulegnie destabilizacji. Moje działania służą temu, abym zarówno ja, jak i moi pracownicy po prostu mieli do czego wracać – czyli do miejsca, które tworzę już od 12 lat - podkreśla Bartosz Stelmaszyk.
Ile wynoszą straty kosmetyczek i fryzjerów?
Kasia Borkowska o stratach, jakie ponosi, mówi wprost. - W marcu wyszłam na “zero”. Opłaciłam ZUS, czynsz, prąd, wodę, księgowość, abonament za aplikację, która obsługuje zapisy przez internet, abonamenty telefoniczne. Kupiłam też sporo produktów, przygotowując się na sezon. Najwięcej pracy mamy od kwietnia do września. Wypłaciłam wynagrodzenie pracownicy. I to tyle. W marcu dla siebie nie zarobiłam nic. Ponieważ kwiecień jest najlepszym miesiącem w roku, na równi z sierpniem, swoje straty od momentu zamknięcia salonu szacuję na ok. 25 tys. zł - wylicza. I choć klientki piszą niemal codziennie, czy nie mogłaby im “chociaż zdjąć hybrydy”, Kasia twardo odmawia.
Borkowska już wie, że gdy zacznie się stopniowe odmrażanie gospodarki i będzie mogła otworzyć swój salon, będzie praktycznie zaczynała od zera. Inni pracownicy branży beauty nie mają tyle szczęścia. Jedni ratują się, pracując nielegalnie, inny oferują bony i vouchery na usługi, które można wykupić już teraz, a zrealizować, gdy prawo będzie na to pozwalało. Dzięki temu mają środki na wynagrodzenia dla pracowników, czynsze czy raty kredytu. Większość zgodnie twierdzi, że zapisy tarczy antykryzysowej nie chronią przed niczym. Bo zwolnienie z ZUSu, czy 2000 zł “przestojowego” nie wystarczy nawet na pokrycie stałych kosztów.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl