W sieci sekty
Dziewiętnastoletni Jurek na trzy miesiące opuścił dom, przez przypadek związał się z sektą, a właściwie grupą ludzi, którzy za sektę się uważali. Z perspektywy czasu ocenia te trzy miesiące jako koszmar, ale przyznaje szczerze, że wcześniej tak nie myślał.
04.08.2010 | aktual.: 05.08.2010 14:13
- To pan pisał ten artykuł o ucieczkach z domu? – pyta kobiecy głos w telefonicznej słuchawce – Jestem matką chłopca, który ma za sobą taką ucieczkę. Chcielibyśmy o tym opowiedzieć ku przestrodze innym.
Dziewiętnastoletni Jurek na trzy miesiące opuścił dom, przez przypadek związał się z sektą, a właściwie grupą ludzi, którzy za sektę się uważali. Z perspektywy czasu ocenia te trzy miesiące jako koszmar, ale przyznaje szczerze, że wcześniej tak nie myślał.
Mały domek z niewielkim ogródkiem na przedmieściu. Ze smakiem urządzone wnętrza. Gospodarze należą raczej do grona zamożnych. Matka Jurka – jak się później dowiedziałem kobieta 44-letnia – wygląda raczej na starszą siostrę chłopaka. Już po kilku minutach rozmowy widać, że łączy ich silna więź i dobrze się rozumieją. Skąd więc ucieczka z domu?
Głupia sprawa
- To była głupia sprawa – relacjonuje pani Marta – Mąż na stałe pracuje za granicą, ale stara się bywać w domu jak najczęściej. Wtedy właśnie był, szykował się do wyjazdu. Jurek wrócił do domu po północy, choć zgodnie z obowiązującymi zasadami miał wracać do godziny 22. Mąż coś na ten temat powiedział, chłopak coś odburknął, zrodziła się kłótnia. Tak jakoś wyszło, że mąż uderzył Jurka w twarz, a ten zamknął się w swoim pokoju. Gdy nazajutrz długo nie wracał ze szkoły, zaniepokoiłam się trochę, zajrzałam do jego pokoju i znalazłam kartkę. „Jestem pełnoletni i mam dość tego reżimu. Radźcie sobie beze mnie”
Najpierw pani Marta potraktowało to jako żart, ale gdy zrobił się późny wieczór i chłopaka nadal nie było, zaniepokoiła się na serio. Zaczęła obdzwaniać kolegów i okazało się, że Jurka nie było w szkole.
- To był taki głupi impuls – mówi Jurek – Było to rok temu, kilka dni wcześniej miałem osiemnaste urodziny, a ojciec cały czas traktował mnie jak gówniarza. Postanowiłem pokazać, że stać mnie na samodzielność. Był koniec maja, w szkole właściwie wszystkie oceny już były wystawione, więc nic nie zawalałem. Miałem sporo oszczędności, więc rano spakowałem się i autostopem pojechałem do znajomych w góry.
W górach Jurek posiedział kilka dni, wysłał matce kartę, że nic mu nie jest, a później postanowił ruszyć w Polskę, bez konkretnego celu, po prostu przed siebie. W pociągu do Krakowa poznał Kasię.
- Była strasznie miła, chyba starsza ode mnie, bo mówiła coś o studiach. Droga się dłużyła, więc gadaliśmy przez cały czas. Wydawało mi się, że jest bardzo inteligentna, że ma strasznie poukładane poglądy na świat i ludzi. Jej wypowiedzi dotyczyły prawdy, kłamstwa i miłości: mówiła, że zewsząd otacza nas kłamstwo i fałsz, że trzeba poszukiwać i łączyć się z ludźmi żyjącymi w prawdzie i miłości. Pachniało mi to jakimś ruchem oazowym…
Z dalszych opowieści Kasi wynikało, że ludzie wyznający bliskie jej zasady zrzeszyli się. Najpierw stworzyli coś w rodzaju grupy "parateatralnej", a później postanowili wspólnie zamieszkać na lato. W tym celu wynajęli duży, jeszcze niewykończony dom w jednej z mazurskich wiosek i dziewczyna właśnie tam jedzie, aby dołączyć do kolegów. Gdy z dalszej rozmowy dowiedziała się, że Jurek właściwie nigdzie konkretnie nie zmierza, zaproponowała, aby jej towarzyszył.
- A ja w tym czasie odchodziłam od zmysłów – opowiada pani Marta – Mąż wziął urlop, przyjechał i zastanawialiśmy się, co robić, gdzie chłopaka szukać. Na policji powiedzieli, że Jurek jest pełnoletni, że zgłoszenie przyjmą, ale nawet jak go znajdą, to do powrotu do domu nie mogą zmusić. Syna nie było już chyba pięć dni i wtedy postanowiliśmy zaangażować agencję detektywistyczną.
Jurek tymczasem trafił na Mazury, do wioski niedaleko Kisajn. Dom, w którym mieszkali znajomi Kasi był duży, dwupiętrowy, praktycznie jeszcze w stanie surowym, bo nawet nie wszędzie były okna. Mieszkało w nim 10 osób, z Jurkiem i Kasią 12.
Przyjęli mnie jak przyjaciela
- Przyjęli mnie jak dawno niewidzianego przyjaciela – mówi Jurek – Zaprosili, żebym został, jak długo chcę i żył z nimi. Przywódcą grupy był Wacław – wysoki, z wygoloną głową i długą siwą brodą. Miał dziwny wzrok, jakby oczami chciał przewiercić człowieka na wylot. Pierwszego wieczoru zasiedliśmy razem i Wacław zaczął opowiadać. Mówił mniej więcej to samo, co Kaśka w pociągu, ale był niesamowicie przekonujący. Mówił o wszechogarniającym kłamstwie, o ludziach, którzy gonią za zyskiem, tracąc z oczu Boga, o religii, która jest dla kleru, o potrzebie wspólnoty ludzi poszukujących prawdy i miłości.
Takie wykłady odbywały się dwa razy dziennie, a dodatkowo ktoś z grupy opowiadał o przemianach, jakie się w nim dokonują. To mnie brało, wydawało się takie inne od mojej codzienności. Wszyscy mnie akceptowali, kochali, rozumieli, a ja ich.
Z upływem czasu Jurek coraz bardziej wciągał się w ideologię grupy. Wacław dostarczył im kilka broszur i okazało się, że są członkami Rodziny Miłości – ruchu, który od lat siedemdziesiątych obecny jest w wielu krajach świata. Jednym z założeń było wyzbycie się prywatnej własności, toteż już po kilku dniach Jurek pozbył się wszystkich pieniędzy (kasę grupy trzymał Wacław, mówiąc, że wszystko co posiadają jest wspólne), opróżnił również założone mu przez rodziców konto bankowe.
- Żyliśmy skromnie, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Codziennie dyskusje, indywidualne wyznania wiary, różne wspólne działania, tańce, przedstawienia teatralne, których treścią były nasze uczucia – to wszystko zajmowało czas. Czasem też pomagaliśmy ludziom we wsi, w zamian za ziemniaki, kury, jajka, mleko…No i jeszcze seks, który był tam traktowany jako uzewnętrznienie uczuć. Nie było stałych par, robili to wszyscy ze wszystkimi, ale bez homoseksualizmu – Jurek trochę się rumieni relacjonując życie grupy –
Później Wacław wymyślił, że wspólnota to jedno, ale powinny też być stałe pary, które razem będą „działać” w terenie. Później okazało się, że chodziło o żebranie w miastach. W związku z tymi parami zaaranżował przedstawienie pod hasłem „ślub” i wszystkim przydzielił partnerów. Mnie – jako „żona” - przypadła w udziale Maria, miła kobieta koło czterdziestki, która była do szaleństwa zakochana w Wacławie. W ramach tego przedstawienia była jeszcze publiczna „noc poślubna” – Jurek, już poważnie zarumieniony, spuszcza wzrok.
Tymczasem poszukiwania chłopca kontynuowane przez rodziców Jerzego i zatrudnionych detektywów nie przynosiły żadnych rezultatów.
- Bałam się, że nie żyje, płakałam po nocach. Tyle się człowiek nasłucha i naczyta o różnych zabójstwach, że tylko takie myśli przychodzą mu do głowy – w oczach pani Marty błyszczą łzy – Byliśmy już przekonani, że straciliśmy syna, gdy pewnego wieczoru Jurek zadzwonił.
W czasie pobytu Jurka w grupie jej skład zmieniał się; jedni odchodzili, przychodzili inni, ale wszyscy zostawiali Wacławowi pieniądze, biżuterię i inne rzeczy „dzieląc się” w ten sposób z grupą.
Pieniędzy na utrzymanie jednak brakowało, żebranie w nieodległych miastach i miasteczkach niewiele przynosiło, we wsiach po żniwach też nie było zbyt wiele zajęć za wynagrodzenie w naturze. Wtedy Wacław przekonał Jurka, żeby zadzwonił do rodziców i wyciągnął od nich jakieś pieniądze. Jurek początkowo się wzbraniał, ale przekonano go, że to „dla grupy”… Z pobliskiego urzędu pocztowego zadzwonił do matki, powiedział że ma się dobrze, że może wróci, ale są kłopoty i potrzebuje, aby przelać na jego konto 2 tysiące zł.
- Powiedziałam, że zaraz to zrobię, ale niech obieca, że wróci do domu. Mówiłam, że nam strasznie źle bez niego, że tęsknimy, że ojciec się rozchorował – opowiada pani Marta – Wydawał mi się jakiś odległy, trochę zmieniony… Pieniędzy od razu nie przelałam, ale natychmiast skontaktowałam się z detektywami i powiedziałam o telefonie.
Stwierdzili wtedy, że teraz już wszystko będzie proste i za dwa dni będę miała syna w domu.
Powrót
Ludzie z agencji detektywistycznej szybko sprawdzili skąd był telefon, na drugi dzień byli już w wiejskim urzędzie pocztowym, gdzie od razu dowiedzieli się wszystkiego o tych „od teatru”. Poobserwowali dom, w którym mieszkał Jurek i dali znać rodzicom. Dzień później pani Marta z mężem byli już na miejscu.
- Gdy zobaczyłam w jakich warunkach żył Jurek przez prawie trzy miesiące, aż się rozpłakałam. Goły beton zamiast podłóg, jakieś materace i szmaty zamiast łóżek, smród od palonego wewnątrz domu ognia. Na początku nie chcieli nas do Jurka dopuścić, ale wystarczyła zdecydowana postawa detektywów. On sam był wychudzony, jakiś obcy… Nie chciał z nami wracać, mówił, że jest mu dobrze, wszyscy go kochają, że ma swoje miejsce. Kilka godzin trwało namawianie, żeby choć na kilka dni, że bardzo tęsknimy… Ten ich guru próbował się coś wtrącać, ale gdy detektywi chwilę z nim porozmawiali zmienił zdanie i powiedział Jurkowie, żeby jechał i wracał. Że będą na niego czekać.
Jurek wrócił z rodzicami. Przez pierwszych kilka dni osowiały siedział w domu i nigdzie się nie ruszał. Trochę się zmieniło, gdy pojawili się koledzy, później były rozmowy z psychologiem i chłopak przestał mówić o powrocie do grupy.
- Dopiero rozmowy z jednym zakonnikiem, dominikaninem z krakowskiego ośrodka zajmującego się sektami, do którego zawiozła mnie mama, otworzyły mi oczy – opowiada Jurek –
On uzmysłowił mi, w jaki sposób zostałem po prostu wykorzystany. Choć przecież nie znał Wacława, opowiedział mi dokładnie, jakich sformułowań i argumentów używał, jak odnosił się do mnie i do innych. Teraz wiem, że to była normalna psychologiczna manipulacja, że nie chodziło mu tylko o mnie, ale także o moje pieniądze i o to, do czego mogę być jeszcze przydatny. Grupa, hasła o miłości i prawdzie – to był tylko pretekst. Ale też wiem, że jest w tym i drugie dno, bo chyba utrafiono w jakąś potrzebę, potrącono jakąś czułą strunę. Przecież nie każdy dałby się tak zauroczyć…
To wydarzyło się rok temu. Jurek skończył szkołę, zdał maturę, 1 października rozpocznie studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wybrał religioznawstwo, choć jeszcze przed rokiem tego rodzaju zainteresowania były mu zdecydowanie obce.