#Wszechmocne. Patrycja Bereznowska potrafi przebiec ponad 400 km w dwa dni
Jest najbardziej utytułowaną polską biegaczką ultra. Kilkanaście dni temu wróciła ze złotym medalem z Mistrzostw Europy w biegach 24-godzinnych, gdzie pokonała dystans 256 kilometrów i 250 metrów. Podobnych sukcesów ma na swoim koncie o wiele więcej - wśród nich rekord świata kobiet w biegu 48-godzinnym i wygraną w piekielnym ultramaratonie Badwater w USA. W rozmowie z Wirtualną Polską opowiedziała o blaskach i cieniach sportu, któremu wiele poświęciła.
Iwona Wcisło, dziennikarka Wirtualnej Polski: Na jaką nagrodę może liczyć mistrzyni Europy w biegach 24-godzinnych?
Patrycja Bereznowska: Mogę się pochwalić... pudełkiem makaronu, a właściwie dwoma, bo w Weronie dwa razy stawałam na podium – w klasyfikacji indywidualnej i drużynowej. Jednym podzieliłam się z moją ekipą serwisową. Śmieję się, że powoli zjadam swoją nagrodę.
Nie dostałaś żadnej nagrody finansowej?
Żadnej. Jest to przykre, że w tej dyscyplinie nie ma nagród finansowych. Czasami zdarzają się symboliczne kwoty rzędu 500-1000 zł, ale to i tak rzadkość. A zwrot kosztów, na jaki mogę liczyć z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, to prawdopodobnie ok. 1000 zł, gdzie na same bilety lotnicze i noclegi wydałam ok. 6 tys. zł. Więc nawet, jeśli się ma sponsorów, trzeba sporo dokładać z własnej kieszeni, by biegać ultramaratony.
W jednym z postów na Facebooku napisałaś, że "nie jesteś normalna". Zdradzisz, czym to się przejawia?
Moja "nienormalność" polega na tym, że przeciętny człowiek unika dyskomfortu i zmęczenia, raczej szuka przyjemności i komfortu. Ja zaś odnajduję przyjemność w pokonywaniu kryzysów i swoich barier. Przygotowując się do biegu 24- czy 48-godzinnego, cieszę się na myśl o tym, co mnie czeka na trasie i z czym przyjdzie mi się zmierzyć.
Nie ukrywam, że moje życie kreci się wokół biegania i pracy, jest im podporządkowane. Często tak planuję urlopy, żeby przy okazji wziąć też udział w zawodach. Łączę wtedy czas prywatny, czyli wypoczynek czy zwiedzanie, ze startem. Nie są to zwykle te najtrudniejsze biegi, bo one są na tyle męczące, że zwiedzanie czy kontemplowanie danego miejsca byłoby trudne.
Skoro już rozmawiamy o dyskomforcie... Zaczęłam śledzić twoją karierę w 2019 r., gdy przeczytałam o Polce, która wygrała morderczy ultramaraton w Dolinie Śmierci. W miejscu, w którym ludzie mdleją zaraz po wyjściu z samochodu, przebiegłaś 217 km, pokonałaś łącznie 4000 m przewyższeń, a przy okazji pobiłaś rekord kobiet i wyprzedziłaś wszystkich mężczyzn, poza jednym. Jak to przetrwałaś?
Mówią, że Badwater to najtrudniejszy bieg świata, bo temperatura w ciągu dnia osiąga tam 50 st. C, a nocą spada jedynie do 40 st. C., ale ja wspominam go cudownie. Powiem więcej - był to bieg, podczas którego nie miałam żadnego kryzysu. Jedyny moment, w którym trochę marudziłam swojemu serwisowi, to ostatnie 21 km biegu pod górę, na wysokość 2548 m n.p.m, gdzie znajdowała się meta. Potem okazało się, że ten odcinek pokonałam najszybciej ze wszystkich.
Był to jeden z najcięższych biegów, w jakich startowałam, ale fizycznie czułam się naprawdę rewelacyjnie. Choć jako jedyna z czołówki biegłam bez wsparcia serwisu, czyli biegaczy, którzy biegną na zmianę i polewają zawodnika wodą. W moim serwisie nie było nikogo, kto byłby w stanie biec w takiej temperaturze i takim tempem, więc postanowiliśmy, że z picia, jedzenia i chłodzenia się będę korzystała w miejscach, w których zatrzymają się samochodem.
Po zwycięstwie miałam jednak nieodparte wrażenie, że organizator nie jest za bardzo zadowolony, że wygrała Polka, a nie Amerykanka. Jest to smutne, gdy pokonujesz tak ekstremalną trasę, a na mecie jedynie twoja ekipa cieszy się z twojego zwycięstwa. Moje odczucia potwierdziły się po roku, kiedy dowiedziałam się, że zwycięzcy Badwater zawsze dostają duże ciasto – takie typowe American pie. Ja go nie dostałam.
W trakcie kariery sportowej spotkałaś się z innymi przejawami dyskryminacji?
Bywa z tym różnie, wiele zależy od zawodów i organizatorów. Zdarzało mi się, że podczas ogłaszania wyników mężczyźni byli wymieniani jak pierwsi, mimo że to ja wygrałam kategorię open. Najbardziej przykra dla mnie sytuacja miała miejsce, gdy wygrałam Setkę Komandosa. W jednej z gazet pojawiła się informacja o maratonie – na początku podano, jakie czasy mieli mężczyźni, które zajęli miejsca itd. A dopiero na samym końcu można było przeczytać zdanie: "A w kategorii open wygrała Patrycja Bereznowska". Czasami organizatorzy robią wspólną dekorację i wtedy to ja staję pierwsza na podium, co jest bardzo miłe. Ale póki co najczęściej dekoracje są oddzielne dla każdej płci.
Jak reagują mężczyźni, gdy wyprzedzasz ich na trasie?
Kiedy podczas biegu doganiam jakiegoś mężczyznę, to często widzę, jak patrzy w bok i gdy tylko orientuje się, że jestem kobietą, to nagle nabiera sił i przyspiesza. A w biegach ultra takie zrywy najczęściej źle się kończą. Ja zawsze biegnę swoim tempem i nie rywalizuję z mężczyznami, ponieważ moja fizjologia mi na to nie pozwala. Ale nie ukrywam, że przyjemnie jest wygrać w kategorii open.
Podczas biegu na kopiec Powstania warszawskiego w Warszawie miała miejsce sytuacja, która mnie bardzo rozbawiła. Przed startem ustawiłam się w pierwszej linii, gdzie byli sami mężczyźni. Spojrzeli na mnie z dezaprobatą, jakby chcieli powiedzieć: "Gdzie ty, kobieto, się tu pchasz". Wygrałam wtedy cały bieg, pokonując ich wszystkich.
Masz 46 lat i bijesz rekordy na coraz dłuższych trasach. Czy wiek ci sprzyja?
Kiedyś przeanalizowałam wyniki kobiet i okazało się, że rekordy w biegach 24- i 48-godzinnych biją najczęściej te wieku 45-50 lat. To znaczy, że wciąż jestem w optymalnym wieku do tego, by dokonywać spektakularnych rzeczy. Szczególnie, że długości tras i czas trwania ultramaratonów praktycznie nie mają górnego limitu. Wiek sprzyja temu, co nazywamy "wydłużaniem się", czyli startowaniem na coraz dłuższych trasach. Mam na swoim koncie biegi 48- i 72-godzinne, ale liczę, że zdrowie pozwoli mi jeszcze na start w biegach sześcio- czy dziesięciodniowych.
Jak to jest biec dobę, dwie albo trzy?
Bieg 24-godzinny jesteśmy w stanie przebiec bez najmniejszego odpoczynku, tylko korzystając z toalety. Podczas ostatniego startu w Mistrzostwach Europy w Weronie udało mi się tylko trzy razy być w toalecie - przeznaczyłam na to niecałe cztery minuty, czyli praktycznie cały czas biegłam. Nie zmieniałam odzieży, tylko w biegu ściągnęłam kurtkę i zmieniłam czapeczkę.
Natomiast bieg 48-godzinny wymaga już dłuższych przerw. Co ok. 100 km robię przerwę na zmianę skarpetek, sprawdzenie stóp, posmarowanie ich i ewentualnie na przekłucie pęcherzy czy zmianę obuwia. To zajmuje ok. 10 minut, jeśli to sprawnie robimy. Wizyt w toalecie naturalnie jest więcej.
Biegi 72-godzinne i dłuższe wymagają dodatkowo drzemki. Mam na swoim koncie dopiero jeden taki bieg - Orlen Ultra Challenge w Suwałkach, gdzie w 2021 r. pobiłam rekord świata kobiet, przebiegając 457,190 km. Przerw miałam dużo więcej, co wynikało z problemów z mięśniem pośladka, który wymagał masowania. Zdarzało się, że przymykałam oczy i zapadałam w sen, ale w sumie było go niewiele, bo łącznie może jakieś 45 minut.
Rekord świata kobiet w biegu 48-godzinnym również należy do ciebie. Dokonałaś wtedy niemal niemożliwego.
To prawda. W maju tego roku planowałam pobić rekord w biegu 48-godzinnym w Pabianicach. Niestety drugiej nocy pojawiły się problemy z żołądkiem, który zaczął mnie bardzo boleć. Nic nie pomagało, więc postanowiłam się położyć i odpocząć. Zeszłam z trasy do zaparkowanego przy niej kampera. Była to dla mnie trudna decyzja, bo zdawałam sobie sprawę, że mogę zapomnieć o pobiciu rekordu świata. Udało mi się zdrzemnąć tylko na chwilę, ale odpoczywałam łącznie ok. trzech godzin. Po tym czasie stwierdziłam, że wrócę na trasę i zobaczę, jak zachowa się mój żołądek. Leżąc, nie umiałam sobie odpowiedzieć, czy jest już dobrze, czy wciąż źle (śmiech).
Po kilku rozgrzewkowych okrążeniach udało mi się wrócić do bardzo fajnego tempa. Moja ekipa serwisowa wyliczyła, że skoro zostało 11 godzin do końca biegu, to wystarczy, że utrzymam takie tempo, by pobić rekord świata. Było to trudne, bo kiedy potrzebowałam iść np. do toalety, to musiałam to nadrobić szybszym tempem, a po trzydziestu kilku godzinach biegu było to nie lada wyzwanie. Ale się udało.
Jak się motywujesz, kiedy dopada cię kryzys na trasie?
Kryzysy pojawiają się podczas niemal każdego biegu. Kwestią jest tylko, kiedy i na jak długo, a także, jak sobie z nimi poradzimy. Staram się zawsze dzielić trasę w głowie na etapy, bo ciężko jest patrzeć na zegar, który pokazuje, że zostało ci np. 18 godzin biegu. Biegi 24-godzinne dzielę sobie na "dniówki" - trzy raz po osiem godzin. Śmieję się wtedy, że wychodzę na trzy dni do pracy.
Są momenty, kiedy myślę o moich najbliższych i proszę ich o przekazanie mi energii. Przy biegach na pętli wymyśliłam sobie metodę intencji, czyli mówię sobie, że np. tę pętlę pobiegnę najlepiej jak potrafię, ponieważ chciałabym, żeby ktoś wyzdrowiał. Przy kolejnej pętli wymyślałam kolejną intencję, np. żeby spełniło się jakieś moje marzenie.
Czasami wystarczy obiecanie sobie, że po jakimś odcinku zrobię przerwę, przebiorę się, zjem na siedząco czy wypiję herbatę z kubka. Łatwiej się biegnie, mając taki cel przed sobą. Podczas biegu zdarza mi się też słuchać muzyki, mam przygotowane własne playlisty.
Kiedy czuję się gorzej fizycznie, staram się wyłączyć myślenie o swoim ciele. Skupiam się wtedy na rzeczach, które są we mnie mocne. Powtarzam sobie, że nie czuję bólu, tylko jestem robocikiem i moje nóżki mają zasuwać.
Zdarza mi się też marudzić serwisowi, że jestem zmęczona i nie mam siły. Jednym z zadań mojej ekipy jest podtrzymywanie mnie na duchu, co wychodzi im znakomicie. Często przygotowują dla mnie karteczki motywacyjne, które wręczają mi w kryzysowych momentach. Pomagają mi one oderwać myśli od bólu i zmęczenia.
Zaciekawiły mnie te karteczki. Co na nich znajdujesz?
Czasami są to najzwyklejsze życzenia dobrego biegu, czasami wspólne z daną osobą wspomnienie, a innym razem cytat motywacyjny. Zdarzają się też zagadki, co jest okropne, bo na takich biegach mózg nie pracuje. Trudno wtedy dodać dwa do dwóch, więc tym bardziej rozwiązać zagadkę (śmiech).
Czy zdarzyło ci się podczas biegu odpłynąć myślami i dopiero za jakiś czas zorientować się, że przebiegłaś jakiś dystans?
Jest wręcz przeciwnie. Często dopiero po biegu zdaję sobie sprawę, że nie myślałam o niczym innym, tylko skupiałam się na tu i teraz. Reszta myśli, które normalnie krążą w kobiecych głowach, na czas biegu zupełnie znika. Czasami za to pojawiają się chwile, w których nie myśli się o niczym. To taki stan flow, który porównałabym do medytacji. Wtedy po prostu jestem w ruchu i koniec kropka.
Może to jest jakieś rozwiązanie dla nas, kobiet, by zacząć biegać ultramaratony.
Może dlatego tak bardzo to lubię (śmiech).
Jesteś dla siebie surowa, wymagająca?
Niestety tak. Choć nie nazwałabym siebie perfekcjonistką, ale zdarza się, że ktoś tak o mnie mówi. Jeśli w coś się angażuję, to wkładam w to dużo energii i staram się dążyć do osiągnięcie najwyższego poziomu, na jaki mnie w danym momencie stać. Jeśli chodzi o bieganie, to jestem drobiazgowa i staram się dokładnie ułożyć puzzle biegania, czyli podnieść na najwyższy poziom wszystkie dziedziny, które go dotyczą. Umożliwiają mi to osoby, z którymi współpracuję. Im lepiej jestem dzięki nim przygotowana, tym jest mi łatwiej.
A dla siebie jako kobiety?
Kiedyś byłam bardzo krytyczna w stosunku do siebie, ale z wiekiem uczę się odpuszczania i akceptacji siebie, własnego ciała. Śmieję się, że w głowie jestem anorektyczką. Jak każda biegaczka, chciałabym być szczuplejsza, ale ponieważ uwielbiam jeść, to ta chęć zostaje tylko w głowie. Obserwuję jednak coś takiego, że gdy tylko schudnę, to jestem z siebie zadowolona, a jeśli chociaż kapkę przytyję, to moje poczucie pewności siebie maleje. Ale przy tym wszystkim mam świadomość, że nie mogę mieć cały czas wagi startowej, a krągłości ciała są potrzebne, żeby być zdrowym.
Ostatnio na Instagramie napisałam, że muszę się nauczyć świętować zwycięstwa. Zwykle wygląda to tak, że zamiast je celebrować, w znaczeniu - odpocząć, pozwolić sobie na odrobinę luzu, od razu przechodzę do trybu działania i wyznaczam sobie kolejny cel. Po biegu 24-godzinnym najchętniej następnego dnia poszłabym na trening. Na szczęście ze względu na podróż po zawodach na ogół nie jest to możliwe, dlatego na dwa, trzy dni muszę odpuścić. Ale zaraz potem wracam do swojej rutyny.
Czytaj także: Maria oswaja Siedlce z chorobą Alzheimera
Czy jesteś pracoholiczką?
Hmm... Pewnie jestem, skoro tak trudno mi się do tego przyznać. Na pewno mam skłonności do pracoholizmu, ale do samego pracoholizmu się nie przyznaję (śmiech).
Jaką cenę trzeba zapłacić, żeby biegać ultramaratony z takimi wynikami?
To sport, któremu trzeba poświęcić bardzo dużo czasu, ale też finansów. Gdybym nie wydawała tylu pieniędzy na wyjazdy zagraniczne, pewnie już pięć lat temu wymieniłabym samochód. Jeśli zaś chodzi o rodzinę, to różnie bywa. Wielu biegaczy się rozstaje i rozwodzi właśnie z powodu sportu. Sporo zależy od tego, jak bardzo tolerancyjną mamy rodzinę. Na ile dostrzega ona to, że poświęcamy sportowi czas, ale dzięki temu realizujemy się, jesteśmy szczęśliwi i możemy dać więcej swoim bliskim.
Twoi bliscy są tolerancyjni?
Po tym jak rozwiodłam się ze swoim mężem, to stali się tolerancyjni (śmiech). Oczywiście żartuję, bo nie był to jedyny powód naszego rozstania. Na szczęście reszta rodziny bardzo mnie wspiera, jest ze mną i mi kibicuje. Mam grupę przyjaciół, którzy poświęcają swój wolny czas, żeby mnie wspierać na zawodach. Powtarzają mi, że nawet, gdy zajmę dalsze miejsce, to dla nich i tak zawsze będę najlepsza.
Rozmawiała Iwona Wcisło, dziennikarka Wirtualnej Polski