Z trupem do celu

Z trupem do celu

Z trupem do celu
12.01.2006 11:44, aktualizacja: 30.06.2010 02:31

*Nagrodzone dwoma Złotymi Palmami (za scenariusz i dla najlepszego aktora Tommy’ego Lee Jonesa) „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady” są filmem ze wszech miar granicznym: bo ich akcja dzieje się właśnie gdzieś pomiędzy Meksykiem a stanem Teksas, bo opowiadają o granicznym ludzkim doświadczeniu, jakim jest śmierć, oraz o bezgranicznym oddaniu; bo przekraczają granice gatunków, bo wreszcie plasują się gdzieś na pograniczu mainstreamowego kina. *Poplątany, zbudowany jak układanka scenariusz (a w takich właśnie specjalizuje się Guillermo Arriaga) opowiada historię niezwykłej przyjaźni między teksaskim farmerem Petem (Tommy Lee Jones) a jego meksykańskim robotnikiem, tytułowym Melquiadesem (Julio Cedillo). Przez trzy czwarte opowieści ten drugi jest zresztą... martwy. Nie chcę się jednak zagłębiać w przyczyny zgonu, by nie zdradzić zbyt wielu wątków, które w filmie odkrywamy dopiero po jakimś czasie. Dość, że Pete postanawia godnie zaopiekować się szczątkami przyjaciela i pochować go w rodzinnym Meksyku, w
pięknym zakątku, pod bokiem znanej mu ze zdjęcia najdroższej rodziny. W ostatniej drodze przez zieloną granicę, która tu oznacza dziesiątki kilometrów pustyni, poza martwym druhem towarzyszy mu jeszcze młody pogranicznik (fantastyczny Barry Pepper). Ten ostatni zresztą całkowicie wbrew swojej woli.
Film Jonesa to dziwaczne kino drogi z wątkami egzystencjalnymi (powszechna choroba samotności), społecznymi (dramat nielegalnych imigrantów), a nawet westernowymi. Świat teksaskich kowbojów, którzy z trudem odróżniają bydło od Meksykanów, odmalowany został zresztą bardzo nieprzychylnie. To ludzie, którzy zapomnieli o honorze, kryształowej uczciwości i całej romantycznej otoczce towarzyszącej kowbojskiej legendzie.
Jednak to, co w „Trzech pogrzebach...” najbardziej zdumiewające i ujmujące zarazem, to sposób, w jaki Arriaga i Jones potraktowali śmierć. W końcu jednym z głównych bohaterów filmu jest trup, powoli rozkładające się, siniejące, robaczywiejące, cuchnące ciało, wleczone przez pustynię, a jednak traktowane z najwyższym szacunkiem.
Jones i Arriaga przekroczyli tym samym kolejną granicę – wszechobecne w popkulturze, a w kinie szczególnie, tabu śmierci. Wyciągnęli z szafy trupa i ukazali go naszym oczom w całej, hm..., okazałości. Martwy Melquiades z „Trzech pogrzebów...” czasem napawa grozą, czasem obrzydzeniem, czasem śmieszy, czasem budzi współczucie i żal. Ale jest i chcąc, nie chcąc, musimy z nim obcować.
Zdumiewające, że pieniądze na ten dziwny film wyłożył niejaki Luc Besson, od lat specjalizujący się w masowej produkcji najgorszej komerchy. Czyżby ruszyło go sumienie i uznał, że wszystkim zatłuczonym, zmiażdżonym, zastrzelonym, zadźganym, zagryzionym i przejechanym w jego filmach należy się wreszcie godny pochówek?

Małgorzata Sadowska/ _Przekrój _
„Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”, reż. Tommy Lee Jones, Francja, USA 2005, Monolith