GwiazdyŻmuda Trzebiatowska: Zwykła Marta jestem

Żmuda Trzebiatowska: Zwykła Marta jestem

Żmuda Trzebiatowska: Zwykła Marta jestem
Źródło zdjęć: © Piotr Kucia
19.09.2008 12:30, aktualizacja: 19.09.2008 15:24

Aktorka czuje się jak w bajce. Trener mówił o niej „mała sprytna”, ona o sobie „brzydkie kaczątko”. Dopiero w Warszawie poczuła, że ma powodzenie. Po sukcesie serialu „Teraz albo nigdy!” już nie boi się marzyć.

ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE

Trener mówił o niej „mała sprytna”, ona o sobie „brzydkie kaczątko”. Dopiero w Warszawie poczuła, że ma powodzenie. Po sukcesie serialu „Teraz albo nigdy!” już nie boi się marzyć. Marta Żmuda Trzebiatowska czuje się jak w bajce, bo spadają na nią same dobre rzeczy. Gwiazdą być nie chce. Zresztą jak? Jeżdżąc metrem z siatami i sprzątając dom po ekipie remontowej…

SUKCES: Kręcą się już wokół pani paparazzi?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie, na razie tylko raz sfotografowali mojego chłopaka, który czekał na mnie na ulicy. Bardziej uciążliwe są telefony. Był czas, że bałam się podnosić słuchawkę. Dzwoniła pani, podając się za kogoś innego, i wyciągała ode mnie informacje dla plotkarskiego portalu internetowego. Najbardziej boli mnie, kiedy w ten sposób traktuje się moich bliskich.

Za dużo szumu?

Zawsze byłam spontaniczną dziewczyną. Taką, która robi to, na co ma ochotę, i nie zastanawia się, czy coś wypada, czy nie. Teraz to się zmieniło. Dziś już nie wejdę ze znajomymi na dach, żeby przy butelce wina obejrzeć zachód słońca. Prędzej pomyślę niż powiem. Stałam się bardziej uważna. Prawdę mówiąc, nie jestem przygotowana na popularność. Chcę przede wszystkim grać.

Popularność to przecież samo szczęście dla aktorki, stawiającej pierwsze kroki w zawodzie.

Moim szczęściem jest to, że w jednym roku zagrałam w dwóch filmach i w serialu, który miał wysoką oglądalność. Dopiero co skończyłam studia. Gdyby ktoś nie dał mi szansy zagrania w „Magdzie M.”, na drugim roku studiów, to pewnie dzisiaj nie byłoby mnie tutaj. Pamiętam pierwszy dzień na planie zdjęciowym z Krzysztofem Stelmaszykiem i Kasią Herman. Byłam sparaliżowana i onieśmielona ich obecnością. Cały czas myślałam: „O Boże, przecież ja nic nie umiem”. Miałam za sobą cztery semestry szkoły teatralnej i 18 lat marzeń. Nic nie wskazywało na to, że uda mi się dostać rolę Jagody. Pamiętam, że spóźniłam się na casting, co mi się generalnie nie zdarza, i po drodze złapała mnie ulewa.

Mylił mi się tekst, bo kolega za plecami robił głupie miny. Wieczorem zadzwoniłam do agentki: „Nie, z tego to nic nie będzie. Jakiś koszmar”. Po tygodniu oddzwoniła do mnie, mówiąc, że dostałam tę rolę.

Czy bez agenta można dziś zaistnieć? Jak dużo pani mu zawdzięcza?

Dużo. Moje agentki, bo są to dwie dziewczyny prowadzące dużą agencję aktorską, mają nosa, gdzie w danym momencie mnie posłać. Na jakim castingu powinnam pojawić się, komu o mnie warto przypomnieć. Jestem zachłanna z natury i chciałabym zrobić kilka rzeczy naraz w obawie, że coś mi przepadnie. One myślą bardziej kompleksowo. Tłumaczą mi, że może lepiej z czegoś zrezygnować i skupić się na jednym. Nasze spotkanie to czysty przypadek.

Czy szczęście dopisuje pani wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewa?

Nie do końca, bo z rolą w filmie Krzysztofa Zanussiego było inaczej. Kiedy zaproszono mnie na casting do „Serca na dłoni”, byłam na Maderze, gdzie kręciliśmy zdjęcia do serialu „Teraz albo nigdy”. Poprosiłam jednak, aby pan Krzysztof Zanussi dał mi szansę i poczekał, aż wrócę, nawet jeśli już kogoś wcześniej wybierze. Zrobił to z grzeczności, a ja obiecałam sobie udowodnić, że nadaję się do roli. Tym bardziej że na dzień dobry powiedział: „To ma być dziewczyna przegrana, której w życiu nic nie wychodzi, a pani na kogoś takiego nie wygląda. Mam wątpliwości, czy pasuje pani do tej roli”. To podziałało na mnie jak wyzwanie, udowodniłam, że potrafię spełnić oczekiwania. Dałam z siebie wszystko.

Kiedy dotarło do pani, że jest gwiazdą tego sezonu?

Dla mnie prawdziwymi gwiazdami są ci aktorzy, których nikt tak nie musi tytułować. Kiedy kilka lat temu pojechałam na egzaminy wstępne do szkoły teatralnej, na widok Jana Englerta i Mai Komorowskiej dostawałam wypieków. To były osoby, które dla mnie wiele znaczyły. Ikony aktorstwa. Dziś o wiele łatwiej zostać gwiazdą. Dziennikarze chcą mieć informacje, które przykują uwagę. Przestałam być anonimowa po premierze filmu „Nie kłam, kochanie”. Ludzie zaczepiali mnie, gratulowali, ściskali mi ręce. To było budujące, ale przecież jeszcze nic wielkiego nie pokazałam. „Sukces”, który spadł na mnie w tym roku, traktuję z przymrużeniem oka. Zresztą, jaka ze mnie gwiazda, skoro jeżdżę z siatami metrem i sprzątam w domu po ekipie remontowej? Zwykła Marta jestem.

A nie druga Joanna Brodzik? Tak mówią o pani.

Rozumiem, że to się bierze stąd, że zagrałam w serialu, który wszedł na miejsce „Magdy M.”. Traktuję to jak komplement, bo Joanna Brodzik jest piękną kobietą. Ale myślę, że jesteśmy zupełnie inne.

Wie już pani, co robić, żeby nie zwariować w show-biznesie?

Wyobrażam sobie, że mogłabym robić w życiu coś innego. To dla mnie dużo. Wiem już, że gdybym nie była aktorką, też byłabym szczęśliwa. Jeśli przyjdzie taki moment, że będę częściej płakać, niż cieszyć się, rzucę to w cholerę. Ostatnie dwa lata pracowałam non stop, bo bałam się, że coś mi ucieknie. I stwierdziłam, że tak nie można, bo zaczynam się gubić, więc zrobiłam sobie dwa miesiące wakacji. Przed plotkami z kolei ratuje mnie poczucie humoru. Naprawdę życzyłabym sobie zarabiać pół miliona rocznie, jak napisała jedna z gazet. Kiedy dowiedziałam się, że jestem zaręczona, spytałam mojego chłopaka: „A gdzie pierścionek?”. Jego tata zadzwonił zdenerwowany, dlaczego musi dowiadywać się o tym z gazety. Ta plotka akurat zainspirowała mnie. Czyżby już czas wyjść za mąż? (śmiech)

Czy wójt Przechlewa, z którego pani pochodzi, chwali się Martą Żmuda Trzebiatowską?

Mój tato żyje w innym świecie i nie do końca chyba zdaje sobie sprawę, co dzieje się wokół mnie. Szłam kiedyś z rodzicami ulicą i ktoś poprosił mnie o autograf. Tata od razu zapytał, czy chce też od niego. Mama śmiała się przez godzinę.

Tata też ma sukcesy na swoim polu, może trochę zazdrości?

Może. (śmiech) Najbardziej zabawna plotka, jaką usłyszałam w moim rodzinnym Przechlewie, to ta, że tata załatwił mi pracę w serialu w telewizji. Czy ludzie myślą, że wójt wszystko może, nawet w Warszawie? Mój tata jest typem społecznika. Jest nie tylko wójtem, ale prezesem klubu sportowego i Ochotniczej Straży Pożarnej. To dusza towarzystwa, która znienacka potrafi wziąć gitarę i rozruszać wszystkich. Mama to z kolei ocean łagodności, dobry duch.

Rodzice są dumni z takiej córki?

Są, a to dlatego, że widzą mnie szczęśliwą. Długo nie byli przekonani do drogi, jaką wybrałam. Mama marzyła, bym została prawnikiem, a tata chciał, żebym zdawała na budowę dróg i mostów. Widzieli mnie w zawodzie, który zapewni spokojne życie. Po premierze filmu „Nie kłam, kochanie” mama prawie popłakała się z emocji, a tata chyba dopiero wtedy uwierzył, że podjęłam właściwą decyzję.

Najpierw nieświadomie moja mama, bo to ona wysłała mnie na konkurs recytatorski „Ptaki, ptaszki polne”. Ona zaraziła mnie poezją, bo sama kiedyś pisała wiersze. Jest nauczycielką geografii, ale kocha literaturę. Po tacie odziedziczyłam upór w dążeniu do celu. Rodzice sądzili, że jak każda dziewczynka chcę być aktorką i z czasem mi to przejdzie. Za ich namową poszłam do klasy matematyczno-fizycznej. W szkole średniej spotkałam niezwykłego człowieka. Adam Gawroński był instruktorem teatralnym w miejskim domu kultury w Człuchowie. Potargana czupryna, ogromne okulary i wszędzie go pełno. Wywodził się z nurtu teatrów ulicznych z Poznania, ale nie interesowała go kariera w dużym mieście. On pierwszy powiedział: „Nie masz jednej ręki dłuższej od drugiej, więc możesz próbować zdawać do szkoły teatralnej”. Kiedy przychodziłam do niego z tekstami, załamywał się, bo wybierałam wiersze dramatyczne. Wojna, depresje, podcinanie żył. Mroczny świat. Mówił: „Dziewczyno, popatrz na siebie w lusterku, to do ciebie nie pasuje”.
To on pomógł mi uwierzyć w siebie i wypchnął z Przechlewa w świat.

Po mamie odziedziczyła pani urodę?

Zawsze mówiono, że jestem podobna do taty, choć teraz częściej słyszę, że do mamy. Jako dziecko nie wyróżniałam się niczym specjalnym – to trochę jak w bajce o brzydkim kaczątku. Miałam starte kolana, ścigałam się z chłopakami na rowerze. W okresie dojrzewania byłam okrągła, dlatego rodzice wypchnęli mnie do klasy sportowej. Grałam w piłkę ręczną (stałam na bramce). Niech pani zgadnie, dlaczego? Nie musiałam za dużo biegać. Trener mówił o mnie „mała sprytna”. W sumie nie przejmowałam się tym do momentu, gdy pewien chłopak bez ogródek stwierdził: „Mogłabyś trochę schudnąć”. Coś we mnie pękło. Trzy dni płakałam i nic nie jadłam, a potem zawzięłam się i schudłam siedem kilo.

Który komplement pani się bardziej podoba: najpiękniejsza młoda polska aktorka czy nowa polska ślicznotka?

Nie lubię takich określeń. Nie jestem przyzwyczajona do rozwodzenia się nad swoją urodą. Tak naprawdę, dopiero w Warszawie poczułam, że mam powodzenie. W mojej mieścinie nikt specjalnie nie zwracał na mnie uwagi, nie byłam królową dyskotek. Miałam swoją sympatię w podstawówce, miałam chłopaka w liceum, ale bardziej interesowała mnie książka. Uciekałam w swój świat.

Ale uroda pani nie przeszkadza?

Pomaga nie płacić mandatów. (śmiech) Mam jednak w sobie coś takiego, że chciałabym udowodnić, że stać mnie na więcej niż tylko ładną buzię. Chciałabym grać teraz brzydkie, nieszczęśliwe dziewczyny, i taką możliwość dostałam w filmie Krzysztofa Zanussiego. U niego zagrałam zupełnie bez makijażu.

Jakie wartości wyznaje pani pokolenie, rocznik 1984? Mam na myśli kolegów ze szkoły teatralnej.

Kiedy przyjechałam na studia do Warszawy, to zbudowałam sobie w głowie wyobrażenie o tych studiach. Konfrontacja z rzeczywistością była bolesna.

Co sobie pani wyobrażała?

Że jak już dostanę się na studia, to będziemy tworzyć sztukę przez duże S. Ode mnie z tego małego Przechlewa do najbliższego teatru było 120 km. Wycieczka do Gdańska stawała się wydarzeniem. To był niedostępny z mojej perspektywy świat. Wyobrażałam sobie, że w szkole teatralnej spotkam grupę ludzi o tych samych zainteresowaniach. Że zamkniemy się w zadymionej sali, zasłonimy kotarami i będziemy tworzyć. Okazało się, że na pierwszym roku, podczas którego robi się selekcję, każdy walczy o swoje. Nie było oglądania się na kolegę. Doszłam wtedy do wniosku, że pomyliłam się, że jeśli tak to ma wyglądać, to ja dziękuję.

Pamiętam, że komunikacja w Warszawie mnie przerażała. Zawsze byłam bardzo punktualna. Musiałam nauczyć się spóźniać i wychodzić z tego z twarzą. Tutaj żyje się szybciej. Mama ostatnio odwiedziła mnie i powiedziała: „Ja bym tu nie wytrzymała. Nie mogłabym wracać do domu o 22, żeby się przespać i wstać następnego dnia do pracy. Co z życiem? Co z ludźmi wokół nas?”.

Płakała pani mamie w słuchawkę podczas studiów?

Nie. Płakałam sama do poduszki. Kiedy po pierwszym roku pojechałam do domu na wakacje, rozpłakałam się, a mama powiedziała: „Jeśli ma cię to tyle kosztować, zostaw to”.

Nie poddała się pani jednak. Co przesądziło o pozostaniu w szkole teatralnej, w Warszawie?

Wszystko poukładało się, gdy odnalazłam się prywatnie. Znalazłam bliskie osoby i inne mieszkanie. Poczułam, że już mam tutaj drugi dom. Do szczęścia potrzebuję jednej, dwóch osób, bo lubię być oddana komuś bez reszty. Nie interesuje mnie to, co letnie. Zazwyczaj nie wchodzę ze wszystkimi w głębokie relacje, nie umawiam się „na kawkę”.

Kto w szkole dał pani nadzieję, że warto dalej studiować?

Anna Seniuk, która dużo mnie nauczyła, dzięki Mariuszowi Benoit uwierzyłam w siebie. Beata Fudalej powiedziała, że jak zrezygnuję z aktorstwa, to nakopie mi w… I Andrzej Strzelecki, który otworzył mnie na śpiew. Wstydziłam się, a on nie rozumiał dlaczego, więc w końcu wypaliłam: „Bo czuję się tak, jakbym stała przed panem naga”. Wziął więc krzesełko i usiadł do mnie tyłem, a z lekcji na lekcję stopniowo obracał się. Jerzy Radziwiłowicz był tą osobą, dzięki której zaryzykowałam i wystąpiłam w serialu „Magda M.”. W szkole teatralnej serial to wciąż gorszy gatunek. Kiedy zapytałam pana Radziwiłowicza, co mam robić, powiedział: „Czasy się zmieniły, i jeśli los daje ci szansę, musisz to wykorzystać. W teatrze też można źle zagrać”. Wtedy pomyślałam: „A może taka jest moja droga?”.

Miała pani swój ulubiony serial w dzieciństwie?

Pamiętam, jak moja babcia pasjami oglądała „Matki, żony i kochanki” Juliusza Machulskiego. Wtedy zobaczyłam Mateusza Damięckiego i obiecałam sobie, że kiedyś z nim zagram. On miał chyba 11 lat, ja 9. Spotkaliśmy się na planie serialu „Teraz albo nigdy”.

Co pani czuje, kiedy słyszy na planie hasło: „Akcja!”?

Jestem w gotowości. Piotr Adamczyk opowiadał mi, że miał w „Karolu…” scenę w szpitalu, w której leży z zamkniętymi oczami i nie rusza się, ale jest podłączony do urządzeń medycznych. Kiedy reżyser krzyknął: „Akcja!”, Piotrowi zaczęło szybciej bić serce, co od razu zarejestrowały urządzenia. Ja czuję coś podobnego. Po dobrym dniu zdjęciowym trzyma mnie taka adrenalina, że nie potrafię zasnąć. Roznosi mnie. Taką lubią mnie najbardziej ludzie. Chce mi się żyć.

Otworzono drzwi młodym aktorom? Następuje zmiana warty?

Dostaliśmy szansę. Przyjdzie czas, że i nas ktoś odstawi na boczny tor. Śmieję się, że wtedy urodzę dziecko albo zmienię warunki i będę grać inne, bardziej charakterystyczne role.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces