Życie erotyczne pisarzy w Polsce w pierwszym dwudziestoleciu XXI wieku

Jeśli jest dla mnie coś ważniejszego niż ochrona własnej prywatności, to jest to obrona prywatności cudzej. Cieszę się zaufaniem innych, bywam też obiektem zwierzeń. Gdybym, wzorem pani Kiszczakowej, przewietrzył szafę, fala rozwodów zalewająca Polskę urosłaby o metr. W domach ludzi kultury (i nie tylko) brzmiałby łoskot tłuczonych talerzy, a widok mężczyzny z podbitym okiem stałby się codziennością. Będę więc pisał ostrożnie, zachęcam też do ostrożnego czytania

Życie erotyczne pisarzy w Polsce w pierwszym dwudziestoleciu XXI wieku
Źródło zdjęć: © Matys Studio

24.08.2016 | aktual.: 29.08.2016 17:01

Ćwierć wieku temu, wychudzonym okularnikiem będąc, wymyśliłem sobie, że zostanę pisarzem. Równie dobrze mógłbym z dachu garażu bredzić o zdobywaniu ośmiotysięczników. No, ale byłem młody i głupi. Postanowiłem tworzyć literaturę tylko z jednego powodu. Chodziło o dziewczęta. Gdybym miał krztynę talentu, założyłbym zespół. Teraz, zamiast pisać te słowa, spałbym smacznie w pokoju hotelowym, z głową złożoną w kopczyku kokainy.

Wydawało mi się, że dziewczyny lecą na pisarzy. Dziś brzmi to idiotycznie, ale wtedy, skąd miałem to wiedzieć? Mało tego, istniały pewne podstawy do takiego osądu. Znałem historię Stacha Przybyszewskiego i jego haremu, na polskim opowiadano nam o życiu Franciszka Villona, wiedziałem też, że Philip K. Dick ożenił się aż pięciokrotnie. Spał więc przynajmniej z pięcioma kobietami - z pięcioma więcej niż ja po ukończeniu szkoły podstawowej.

Życie zweryfikowało moje oczekiwania, gdyż pisarze już dawno nie są sexy. Ustąpili miejsca aktorom i muzykom, a ja sam po maturze wpadłem w wir, który wywija mną do teraz. Zmieniałem kraje i miasta zamieszkania, żeniłem się i rozwodziłem, a jak przyszedłem na pewną imprezkę, zostałem na niej sześć długich lat. Niemniej zrealizowałem swoje zamierzenia. Napisałem jakieś książki i odbyłem stosunek seksualny.

Jestem seryjnym, nieortodoksyjnym monogamistą. To znaczy miewam etapy delikatnej rozwiązłości pomiędzy kolejnymi aktami maniakalnej monogamii. Moja rozwiązłość była, jak sądzę, zupełnie zwyczajną i nudną rozwiązłością, trudno się też w niej dopatrzeć czegoś szczególnie pisarskiego. Podobną mają, jak sądzę, przedstawiciele handlowi albo menedżerowie na wyjazdach integracyjnych. Przez rok mamy to, co raper po jednym tylko rymowanym recitalu.

Po spotkaniach autorskich zawsze wracałem sam do domu czy hotelu, ale owszem, bycie rozpoznawalnym w literackim grajdołku otwierało niejedne drzwi. Zdarzało się, że jakieś dziewczyny pisały, a ja pchałem tę rozmowę w interesującym mnie kierunku. Gdy inicjatywa wychodziła z mojej strony, szło w miarę prosto. Jako twórca, autor, melepeta i wicepierdoła wydawałem się chyba dość wiarygodny. Wiadomym było, że nie mam szkorbutu ani zeza, ale choćby pobieżny kontakt z moją pisarską osobą nie pozostawiał złudzeń. Na męża nadaję się równie dobrze jak krowa na chirurga szczękowego.

Spoglądając po kolegach, dostrzegam pełne spektrum zachowań. Wniosek: bycie pisarzem nie czyni człowieka wyjątkowym, przynajmniej w zakresie erotyki. Znam monogamistów ortodoksyjnych i nieortodoksyjnych, lowelasów, koniobijców, perwersów pełną gębą i łóżkowych nudziarzy, niewiernych cichociemnych i kościółkowców spod znaku zgaszonego światła i kalendarzyka, homoseksualistów, zboczeńców oraz jednego osobnika kompletnie aseksualnego, u którego orgazm wywołuje jedynie szelest pieniędzy spływających na konto, ewentualnie wybór nowego krawata. Nie jesteśmy szczególni (choć może chcielibyśmy być), tylko zwyczajni (czego najczęściej nie chcemy).

Mało tego, życie erotyczne pisarza zależy od tego samego, co u innych ludzi, wykonujących mniej hańbiące zawody. Innymi słowy, geniusz pióra z garbem i bez grosza przy duszy cieszy się mniejszym powodzeniem niż jego kolega po fachu, może mniej zdolny, ale pobłogosławiony słusznym wzrostem i działającą kartą kredytową. Uświadamiam sobie jednak, że wszystkie znajomości o charakterze erotycznym, jakie nawiązałem w ostatniej dekadzie, mają silny związek z moim zawodem. Pierwsza rozmowa dotyczyła raczej pisania i mojej własnej twórczości. Dziewczyny dawały mi lajki na fejsie, więc je zagadywałem. Albo one mnie. Potem, pomału, odchodziliśmy od tego tematu. W końcu dlaczego, u diabła, mielibyśmy rozmawiać o książkach? Teraz rozumiem, jak bardzo mnie to upośledziło.

Wkroczyłem w następny etap maniakalnej monogamii, więc poniższą scenę potraktujmy jako suchy przykład. Wyobrażam teraz sobie, że wchodzę do knajpy, gdzie jest bardzo atrakcyjna dziewczyna. Przyglądam się jej chwilę, wreszcie zagaduję, proponuję drinka. Przedstawiam się, siadamy razem przy stoliku. Dziewczyna pyta, czym się zajmuję. Baranieję. Zalewają mnie na przemian fale zimna i gorąca. Dziewczyna bardzo mi się podoba, ale jeszcze bardziej chcę uciec. Powiedzieć „jestem pisarzem” to wstyd. Przechodzi przez gardło jak kula kłaków.

Jest jednak coś jeszcze. Ta hipotetyczna dziewczyna z hipotetycznej knajpy nie wie, kim jestem, a ja nie wiem, jak mam z nią rozmawiać. Powtórzę: od dekady podrywałem na bycie pisarzem, w związku z tym utraciłem zdolności w zakresie podrywania normalnego. Nie mam pojęcia, jak zacząć, jak pociągnąć dalej, do szczęśliwego finału za drzwiami pokoju hotelowego. Oto nagroda za sześć powieści, Paszport Polityki i felietony w „Mieście Kobiet”. Zapomniałem, jak się podrywa dziewczyny. Nie warto pisać.

Zobacz także: Elzbieta Dzikowska o książce "Tam, gdzie byłam"

Źródło artykułu:miastokobiet.pl
Komentarze (1)