GwiazdyAnglia dla początkujących

Anglia dla początkujących

Anglia dla początkujących
Źródło zdjęć: © Tomasz Piech
26.09.2007 13:48, aktualizacja: 28.05.2010 15:57

Nie stać cię na studia w Polsce, jedź do Londynu. Od momentu
wejścia Polski do Unii Europejskiej czesne dla Polaków zmalało
sześciokrotnie. W dodatku łatwiej tu zarobić na swoje utrzymanie.

Polscy studenci za granicą.

Nie stać cię na studia w Polsce, jedź do Londynu. Od momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej czesne dla Polaków zmalało sześciokrotnie. W dodatku łatwiej tu zarobić na swoje utrzymanie.

Angielskie uczelnie przyciągają polskich studentów. W ubiegłym roku dostało się na nie prawie 1700 Polaków, w tym będzie ich niemal dwa razy więcej. Studia za granicą o wiele częściej wybierają kobiety. I co ciekawe, wśród brytyjskich studentów należą one do najlepszych. – Wyróżniają się ambicją, inteligencją i pracowitością. A ponieważ decydują się na studia za granicą, dają z siebie wszystko, aby ukończyć je z jak najlepszym wynikiem – mówi Joanna Rombel, odpowiedzialna za studentów międzynarodowych w London Metropolitan University. – Nauczyciele akademiccy chwalą ich inteligencję, zaawansowany poziom języka i komunikatywność. Często uczestniczą w dyskusjach i mobilizują do nich innych studentów.

Jak wyglądają studia „made in UK”? Niewiele mają wspólnego z tymi w Polsce. Pierwsza różnica pojawia się już przy wyborze kierunku.

Brytyjskie uczelnie oferują całą gamę „miksów”: historię sztuki można studiować z zarządzaniem, muzykę z psychologią, kryminalistykę z twórczym pisaniem. – Poza tym najwięcej jest zajęć praktycznych, właściwie nie ma teorii – mówi Kamila Matuszczyk, 22-letnia studentka pierwszego roku Sound and Media na London Metropolitan University. Najbardziej jej się podoba, że większość czasu na uniwersytecie spędza na kręceniu filmów, w studiu nagraniowym lub przy stole montażowym.

Polskich studentów zdumiewa również ogrom wolnego czasu. – Patrzysz w plan zajęć i oczom nie wierzysz: Jak to? Tylko 12 godzin tygodniowo? – śmieje się Patrycja Chorążyczewska, studentka psychologii i mediów na Kingston University, której teraz trudno uwierzyć, że jeszcze dwa lata temu spędzała na Uniwersytecie Wrocławskim 40 godzin w tygodniu. Liczne zajęcia na kulturoznawstwie przeplatały się z równie licznymi „okienkami”.

Brytyjskie uczelnie stawiają raczej na pracę własną studenta. I ułatwiają ją, jak mogą.

– Zaplecze dydaktyczne jest rzeczywiście imponujące – mówi Ania Bleja, koleżanka Patrycji z uczelni, studentka iberystyki. – Pokaźna, otwarta całą dobę biblioteka z filmoteką, nieograniczony dostęp do internetu, możliwość wypożyczenia laptopa i korzystania z kilkudziesięciu baz naukowych oraz treści wykładów i notatek na wirtualnej tablicy – wylicza jednym tchem.

Na moim kierunku dostaliśmy nawet roczną wejściówkę do brytyjskiego parlamentu – dodaje Ilona Piwko, studentka drugiego roku europeistyki na South Bank University. – No i do tego doskonali wykładowcy – mówi koleżanka Ani, Magda Piotrkowska z socjologii i filmoznawstwa. – Niezwykle pomocni, odpowiadający na każdego e-maila od studentów. Na ogół mają sporą wiedzę, a jeśli czegoś nie wiedzą, nie boją się do tego przyznać. Nawet jak zapomną tak podstawowego dla Anglosasa faktu, jak data zakończenia amerykańskiej wojny secesyjnej. Na polskiej uczelni byłoby to nie do pomyślenia.

Studiujący w Anglii Polacy częściej niż o dobrym przygotowaniu wykładowców mówią o niskim poziomie nauczania. – Ilość materiału, jaką tu przerabiamy na dwugodzinnych zajęciach, w Polsce zmieściłaby się w 30 minutach i na jednej kartce ksero – mówi Magda, która przez rok studiowała filologię czeską. – Jednak dzięki temu tutejszy student jest w stanie zaliczyć egzaminy bez ściągania i bezmyślnego kucia na pamięć. Dlatego wiedza, choć pewnie mniejsza, zostaje na dłużej –

Ania widzi też plusy tej sytuacji. Dziewczyny uważają, że niskiemu poziomowi edukacji winni są sami studenci.

– Tu chyba już od początku edukacji nie ćwiczy się ich w przyswajaniu dużych ilości informacji, wychodząc z założenia, że wszystko można znaleźć w… Googlach. Może to i słuszne podejście, ale na dłuższą metę prowadzi do tego, że student socjologii nie wie, kim był Karol Marks, a na lekcji francuskiego lektorka się załamuje, bo studentka nie jest w stanie wskazać rzeczownika w krótkim zdaniu. To razi zwłaszcza na zajęciach, gdzie przeważają obcokrajowcy i gdzie poziom jest zdecydowanie wyższy – mówi Magda.

Miesiąc temu była świadkiem sceny, która, według niej, najlepiej odzwierciedla relacje między wykładowcą a studentem. Na zajęciach z filmoznawstwa jedna z dziewczyn cały czas gadała z koleżanką, przeszkadzając w wykładzie. Gdy prowadzący zwrócił jej uwagę, puściła mu ostrą wiązankę. Musiał więc wezwać ochronę. Jeszcze tego samego dnia dziewczyna zaczęła zbierać podpisy pod petycją domagającą się usunięcia wykładowcy ze stanowiska. A na następne zajęcia przyszła z kodeksem zachowania ucznia, by gdy ktoś znowu zwróci jej uwagę, zacytować odpowiedni paragraf o obowiązkach nauczyciela i prawach studenta. Nie wiadomo, czy wykładowca w przyszłym roku będzie prowadził zajęcia.

Nie do końca zgadza się z tą opinią o Brytyjczykach Kamila Matuszczyk.– Studenci tak naprawdę niewiele różnią się od tych w Polsce. Tylko mniej się między sobą znają, bo nie ma stałych grup zajęciowych, nie ma wspólnego uczenia się do kolokwiów, bo ich tu, po prostu, nie ma – uśmiecha się. – Nie ma też poczucia wspólnoty, że razem studiujemy, razem przetrwamy – zastanawia się Kamila.

– Poza tym bardzo trudno zorganizować wspólne wyjście, bo każdy ma inny plan zajęć, a do tego wszyscy wieczorami pracują – dodaje Patrycja, która sama dorabia w restauracji. – Na początku bałam się, czy zdołam pogodzić pracę ze studiami, ale nie było z tym problemów, zajęcia mam tylko trzy razy w tygodniu – mówi 22-letnia Kamila, pracująca na pół etatu w pubie na Primrose Hill, jednym z najpiękniejszych zakątków Londynu. –

To właśnie praca najbardziej różni nas od studiujących we Wrocławiu znajomych – mówią Ania i Magda. – Dla nich nasze problemy z zatrudnieniem, mieszkaniem, brakiem pieniędzy na życie to czysta abstrakcja. Czasem żałujemy, że nie możemy korzystać ze wszystkich uroków „studenckiego życia” na koszt rodziców. Jednak świadomość, że same zarabiamy na swoje utrzymanie, jest niezwykle ważna.

To właśnie możliwość pracy i pogłębiania znajomości języka – według Joanny Rombel z London Metropolitan University – decyduje o tym, że dla studentów z Polski nauka w Anglii (zwłaszcza w Londynie) jest tak atrakcyjna. Najniższe wynagrodzenie to mniej więcej pięć i pół funta (brutto) za godzinę, więc nawet praca na pół etatu pozwala na samodzielne utrzymanie się. Większość wybiera pracę w gastronomii, popularny jest również tzw. silver staff, czyli praca w agencji organizującej obsługę bankietów. Ilona z europeistyki twierdzi nawet, że studiuje w Londynie, bo… nie stać jej na studia w Polsce: – Pochodzę z małej miejscowości pod Lublinem, mój tata nie pracuje. Gdy nie dostałam się na wymarzone stosunki międzynarodowe w Lublinie i musiałam wybrać między Warszawą i Wrocławiem, uznałam, że studiowanie w Polsce się nie opłaca. Dużo wydam na życie, a możliwości zarobku są prawie żadne – tłumaczy.

W Londynie zarabia tyle, że nie musi prosić rodziców o pomoc. – Dostałam pół etatu w sieci księgarni Book Warehouse. Zarabiam miesięcznie ok. 320 funtów. Z korepetycji dla pracujących tu Polaków uzbieram dodatkowe 120, a czasem nawet 150 funtów. Za takie pieniądze da się przeżyć. Praca jest fajna, szef nie marudzi, gdy dostosowuję plan pracy do zajęć na uczelni, a przed egzaminami biorę dzień wolnego.

Wejście Polski do Unii sprawiło również, że tańsze jest samo studiowanie. – Od maja 2004 roku czesne dla Polaków zmalało sześciokrotnie – mówi Joanna Rombel z London Metropolitan University. Dostosowywane jest ono do unijnych stawek i teraz wynosi prawie 18 tysięcy złotych rocznie. Choć dla wielu polskich studentów to nadal dużo, można się starać o pożyczkę brytyjskiego rządu. Spłaca się ją dopiero wtedy, gdy roczne dochody przekroczą 15 tysięcy funtów, czyli około 90 tysięcy złotych. Załatwienie tej pożyczki jest tak proste, jak złożenie papierów na studia: większość formalności odbywa się przez internet, na stronie UCAS (Universities and Colleges Admissions Service), urzędu pośredniczącego między studentem a uczelniami. Konieczne jest także potwierdzenie znajomości języka certyfikatem, choć, jak mówią studiujące w Anglii dziewczyny, na prawdziwą naukę angielskiego przychodzi czas dopiero po przyjeździe.

– To dlatego, że każdy mówi tu z innym akcentem, a żaden z nich nie przypomina tego, który poznawałyśmy na lekcjach angielskiego w Polsce – mówi Kamila. – Nasz „literacki” angielski zderza się z ich potocznym angielskim, no i z językiem specjalistycznym, nad którym ślęczę godzinami, czytając psychologiczne teksty naukowe – dodaje Patrycja.

Ania i Magda mówią jednak, że w kontaktach z Anglikami trafiają na barierę mentalną, znacznie większą niż ta językowa. – Pierwszy szok przeżyłyśmy na spotkaniu na początku roku akademickiego, na którym jeden chłopak marudził, że pokój w akademiku jest mniejszy niż jego łóżko w domu. A największym problemem był brak miejsc parkingowych wokół uniwersytetu. Studenci narzekali, że muszą stawiać samochód 200 metrów dalej! – wspominają. Wtedy zrozumiały, że „niektóre różnice kulturowe są nie do przeskoczenia.

"Próby dogadania się z Anglikami zakończyły się sromotną klęską. Zrozumiałyśmy wtedy, że jedynymi ludźmi, którzy zrozumieją nasze problemy i sposób myślenia, są studenci z naszej części świata. Dlatego, choć obiecywałyśmy sobie nie zamykać się w polskim getcie, wśród naszych znajomych tak dużo jest Polaków, Czechów, Węgrów i… o dziwo, Japończyków. Z nimi zadziwiająco szybko znalazłyśmy wspólny język. Są jednak Polacy, którzy potrafią się dogadać nawet z Anglikami. – Trzeba tylko przyzwyczaić się do tego, że z pozoru serdeczne „how are you”, które rzucają przy każdej okazji, jest tylko kurtuazją – mówi Ilona. – Poza tym nie można udawać, że dookoła nie ma Anglików, skoro mieszkamy w ich kraju – uśmiecha się Patrycja, od dwóch lat związana z londyńczykiem Davidem.

Kamilę z Brytyjczykami łączą przede wszystkim zainteresowania muzyczne: – Na imprezach rockowo-britpopowych, przy okazji wspólnych wypadów na koncert najłatwiej się poznać i zintegrować. Nie zapominając oczywiście o wypiciu pinty naprawdę dobrego angielskiego piwa – śmieje się.

W Wielkiej Brytanii najpopularniejsze są 3-letnie studia licencjackie. Na rozszerzanie ich o magisterium mało kto się decyduje (głównie dlatego, że nie ma już wtedy tak korzystnych warunków finansowych). Dlatego znacznie szybciej niż w Polsce trzeba się zdecydować na to, co chce się robić dalej. W przypadku polskich studentek równie ważne jest pytanie, gdzie chce się to robić. Większość z nich prędzej czy później wróci do Polski. Liczą, że dyplom angielskiej uczelni będzie dodatkowym atutem w CV. –

Chciałabym być kimś w rodzaju doradcy psychologicznego, ale zawód ten, w Anglii bardzo popularny, w Polsce praktycznie nie istnieje – zastanawia się Patrycja. No i pieniądze! – Moja uczelnia jest na szczycie rankingu, w którym kryterium jest wysokość zarobków absolwentów. Jednak nikt nie zagwarantuje, że także w Polsce będę równie dobrze zarabiać – martwi się Ilona. Kamila zapewnia, że najważniejsze jest robienie tego, co się lubi. Miejsce na mapie to sprawa drugorzędna: – Zwłaszcza że znajomych mam i w Anglii, i w Polsce – dodaje. Ania planuje wyjazd do Hiszpanii, a Magda mówi, że zrobi wszystko, żeby dostać się do sztabu organizującego Euro 2012. I wszystkie zastrzegają, w sposób charakterystyczny dla żyjących w poczuciu tymczasowości emigrantów: – Ale przecież i tak nie wiadomo do końca, co się jeszcze wydarzy.

Korespondencja z Londynu Milena Rachid Chehab, Przekrój

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces