Barbara Krafftówna. Z beztroskiego dzieciństwa w Łucku weszła w koszmar walki o przetrwanie
Gdzie się pojawiała, wywoływała zainteresowanie. Tak było od początku: narodziny małego rudzielca wywróciły poukładany dom rodziców. Jestem wcześniakiem trzymanym w termoforach - żartowała Barbara Krafftówna. Niestety, późniejsze losy jej rodziny były tragiczne.
08.09.2023 | aktual.: 19.09.2023 16:27
- No, urodził się egzemplarz ekstra, u którego wszystko jest na odwyrtkę. Łącznie z karnacją. Przyszła na świat dwa miesiące przed terminem, gdy jej ojciec Tadeusz, znany architekt, miał już 50 lat, a matka Józefa 40. To było późne małżeństwo pierwszy mąż matki zginął na froncie I wojny światowej. W domu panowała dyscyplina. Pilnowała jej Józefa, niepozbawiona jednak fantazji. Mama miała hiszpański temperament jak Carmencita z kastanietami - wspominała pani Barbara.
Gdy na początku lat 30. odwiedzała męża w wołyńskim Łucku, gdzie dostał pracę naczelnego architekta miasta, miejscowe elegantki czatowały przy oknach, byle tylko zobaczyć, co tym razem ma na sobie. Była kobietą światową: wspaniale śpiewała, grała na skrzypcach, miała oko do kolorów. - Nie musiała powtarzać. Powiedziała raz, wystarczyło. Spojrzała i już było wszystko jasne - mówiła aktorka.
Tym rygorom dzielnie stawiała opór mała Basia. Ukrywała się na strychu, próbowała godzinami stać na głowie, wdrapywała się na szafę biblioteczną i jak Mary Poppins zlatywała z niej na otwartym parasolu. Zakładała się z koleżankami, ilu zdumionych przechodniów zatrzyma się pod oknem, gdy na parapecie będzie tańczyła kankana. Uwielbiała występować w sztukach wymyślonych na podstawie filmów z Shirley Temple i konstruować scenografie z architektonicznych planów oraz przyborów ojca.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Mała Basia musiała poskromić swój temperament w kawiarniach i restauracjach Łucka, zwłaszcza tych przy przystani nad rzeką Styr, pięknej jak z amerykańskiego filmu. Rozbrykana dziewczynka dobrowolnie wcielała się w rolę elegantki, gdy ojciec zabierał ją nad rzekę czy do Klubu Inteligencji Pracującej w pięknej drewnianej willi z ogrodem. Tadeusz Krafft, drobny i blady mężczyzna, "prawie albinos", robił wrażenie "starszego, schorowanego pana" - wspominała Irena Oborska, słynna architekt i przyjaciółka Krafftówny z dzieciństwa: - Był szczupły, drobny. Mama przystojna, ciemna. I między nimi coś małego, rudego, skaczącego.
Ojciec traktował Basię jak małą damę. W Wigilię 1938 r. znalazła pod choinką przepiękną, emaliowaną puderniczkę z obrazkami. Kiedy ją rozpakowałam, dech mi zaparło mówi. Matka skarciła ojca: - Tadziu, przecież to jest dziecko! Odpowiedział: - Ależ, Ziuto, przecież to jest kobieta. Jakby czuł, że później nie da jej takiego prezentu.
- Wiedziałam, że się coś stanie, bo ćwiczyliśmy alarmy, ucieczki do schronu, zakładanie masek przeciwgazowych. Wyobrażałam sobie, że są na bal maskowy. Albo że to trąby słonia. Czułam grozę, ale na razie traktowałam wojnę trochę jak teatr - wspominała aktorka atmosferę 1939 r. - Wrzesień tego roku przyniósł mieszkańcom Łucka okupację sowiecką. Dorośli stawali się coraz bardziej znerwicowani. Zmieniała się ich ekspresja. Zmieniały się obyczaje. Nastał czas niedomówień, urwanych tematów - wspominała aktorka.
W mieszkaniu Krafftów zakwaterowano radzieckich oficerów. W ciągu doby zasiedlono cały Łuck. - Najpierw nas wyrzucono do jednego pokoju, tak zwanego stołowego, a pozostałe zarekwirowano. Pani oficerowa to była wielka baba - mówiła pani Barbara.
W jej pamięć wrył się obraz sowieckich kobiet wystrojonych w jedwabne koszule nocne po poprzednich lokatorkach. Paradowały w nich za dnia jak w balowych sukniach. Do tego dwa zapachy: dziegciu, którym wojskowi smarowali buty, by nie przepuszczały wilgoci i odór smażonych wieprzowych raciczek.
- Pobiegałam zobaczyć, czy się kuchnia pali - mówiła. - A mamasza stała i odskrobywała ostrym nożem na patelnię ten przysmak. Dzieci stały w kolejce jak po czipsy. To był inny świat. W końcu kazano im się wynosić do jakiegoś baraku, Basi nie pozwolono zabrać nawet ukochanej lalki. Usłyszałam, że jest przynależna do kwartiry. "Won!" mówi. Ojciec czuł się coraz gorzej, matka próbowała zdobyć przepustkę na wyjazd do Warszawy.
Na początku 1940 r. we Włodzimierzu Wołyńskim krótko działała niemiecka komisja rejestracyjna. Kłębiły się tam tłumy z nadzieją na przepustkę do wyjazdu towarowym, zatłoczonym, zawszonym pociągiem, byle dalej od Sowietów. Z przerażeniem szeptano o łagrach. Irena Oborska pamięta rozpacz pani Krafftowej, która nie zdobyła rejestracji na wyjazd: - Ojciec Basi był już bardzo chory, słaby. Pamiętam, jak jej mama się z nami żegnała, nawet Basię mniej pamiętam, tylko przerażenie jej mamy. Józefa wciąż liczyła, że uda się dostać przepustkę w drugiej, trzeciej turze.
- Pamiętam ten plac we Włodzimierzu usłany siennikami, tobołkami. Była chyba wiosna i myśmy tam koczowali, nawet spali - wspominała Barbara Krafftówna. Potem matka znalazła opuszczony dom nad rzeką. W kącie pod szafą spały trzy staruszki, pod biurkiem legowisko miał starszy pan, niewzruszony i dystyngowany arystokrata, dalej jego dwie dorosłe córki. I tak koczowało się od ogłoszenia jednej listy do drugiej.
W środku nocy z soboty na niedzielę rozbrzmiał warkot silników, ktoś krzyknął: "Wywożą na Sybir!". Jakiś chłopak otworzył okno i wyskoczył na dwór. W tym momencie do środka wpadli sowieccy żołnierze. Jeden strzelał za uciekinierem, drugi kazał wszystkim natychmiast się ubierać: - Odiewatsia, paskariej, paskariej! Zbliżył się do przepierzenia, za którym leżał Tadeusz Krafft.
Józefa, znająca rosyjski, ostrzegła go: Nie ruszaj tego, bo tam tyfus. Rosjanie panicznie bali się chorób zakaźnych, żołnierz więc, widząc bladość mężczyzny uwierzył, natychmiast zasłonił kotarę, machnął ręką do kolegi i wyszedł. Na razie byli uratowani, resztę pogoniono do wyjścia. To rzeczywiście była deportacja na Syberię. Na naszych oczach arystokrata oszalał. Nagle zaczął skakać, tańczyć jakieś dziwne kozackie tańce i śpiewać:
- Nie ma mojej córeczki, bo poszła po bułeczki, ha ha! - zapamiętała pani Barbara. Tymczasem nastał już świt, pod dom zaraz podjechała zamówiona wcześniej dorożka: była niedziela, mieli jechać na mszę. Matka rzuciła się do pakunków, wyjęła wstążki, szaliki, kapelusze, wystroiła cała rodzinę i tak wsiedli. Udając miejscowych, jechali w stronę kościoła. - Ale minęliśmy kościół i nadal wolniutko człapu-człapu-człapu, niby na spacer jedziemy i jak już wyczłapaliśmy z zabudowań, matka kazała pognać galopem jak najdalej. I potem kolejną dorożką wróciliśmy do Łucka, gdzie mieszkaliśmy jeszcze do 1942 roku - wspominała aktorka. Wrócili do tego samego baraku, który opuścili i to tutaj, wycieńczony, zmarł Tadeusz Krafft. Niedługo po jego pogrzebie weszli Niemcy.
Barbara wyglądała jak śmierć na chorągwi już przed wojną nie należała do pulchnych. Teraz na ulicy zatrzymał ją niemiecki oficer pytając, czy ma gruźlicę. Jakoś udało się wyplątać. Józefa zdobyła dwa kilo ziemniaków. Razem dokładnie je obejrzały, sprawdziły, ile mają oczek, pocięły na kawałki: jedno oczko da jedną roślinę. Zanim udało im się wydostać do Warszawy, zdążyły jeszcze wykopać plon. - Pociąg towarowy z Wołynia do Warszawy pamiętam jak przez mgłę - wspominała pani Barbara. - Nie pamiętam ani momentu wsiadania, ani wysiadania. Za to Warszawę, jakby to było wczoraj. Puderniczka od ojca została na Wołyniu... Barbara Krafftówna przez całe życie szukała takiej na wszystkich pchlich targach, nawet w Ameryce. Nigdzie nie było podobnej...